Cześć wszystkim. Jestem nowy na tym forum. Pomyślałem, że może tutaj będzie dobrze popisać, znaleźć kogoś, kto pomoże mi racjonalnie myśleć :)
Otóż mam zdiagnozowaną nerwicę lękową i powiązaną z nią depresję. Wszystko trwa od jakiegoś roku. Pół roku temu zacząłem chodzić do psychologa, a ostatnio zacząłem terapię. Miałem też dwie wizyty u psychiatry, no i biorę jakieś "lekkie antydepresanty" (setaloft). Może to wam zabrzmieć jak jakaś gejowska historia, ale uwierzcie mi, wcale tak nie jest.
No więc, mam lęk przed nauczycielem WFu; młody, otwarty, wymagający ale jednocześnie zabawny; po prostu ideał nauczyciela. A los potoczył się tak, że nie miałem za dużo męskich wzorców, więc ten nauczyciel stał się moim autorytetem, idolem. Niby nic takiego, ale w pewnym momencie zacząłem pakować w relację z Nim takie emocje, że budziło to różne lęki. Bałem się, że mnie nie lubi, że jestem nachalny, że jestem słaby z WFu, że mnie nienawidzi, że wolałby, żeby mnie nie było... przez pół roku miałem tylko takie pesymistyczne myśli, wracałem do domu po szkole i ryczałem, nie mogłem się skupić na lekcjach. Jednak kiedy przyszedł czerwiec, nie wytrzymałem, poszedłem do wychowawczyni i się wyżaliłem. Owa wychowawczyni szybko zareagowała, powiedziała, że muszę porozmawiać z nauczycielem i to jak najszybciej, więc kilka dni później doszło do rozmowy, w której okazało się jednoznacznie, że wszystkie moje obawy siedziały cały czas tylko w mojej głowie, że tak naprawdę nigdy nie sprawiałem mojemu idolowi problemów. I tym sposobem zostałem w tej szkole, w której jestem, a z nowym rokiem szkolnym wróciły moje lęki. Przez wakacje zresztą zdążyłem ochłonąć z chwilowego optymizmu i znowuż bałem się wyjść z domu, bo nie daj Boże spotkam na ulicy mojego nauczyciela, który pewnie nie chce mnie oglądać. Ale kiedy rok szkolny się zaczął, wszystko zdawało się być w porządku. Przez kilka pierwszych tygodni było naprawdę pięknie. Po prostu normalnie, bez stresu. Mówiłem nauczycielowi "dzień dobry", On mi odpowiadał i podawał rękę = czułem się spełniony i mogłem umrzeć szczęśliwy. Jednak po jakimś miesiącu zacząłem na nowo analizować wszystkie swoje zachowania, myślałem: "czy wystarczająco głośno się przywitałem? czy powiedziałem coś nie tak? a dlaczego się do mnie wtedy a wtedy nie uśmiechnął? dlaczego nie mogłem się odezwać, jakoś zagadać, kiedy szliśmy na WF?" i tak dalej... I mimo, że chodzę do psychologa, rozmawiam o swoich problemach i biorę leki, mam wrażenie że jest coraz gorzej... Kiedy byłem u psychiatry, powiedziano mi wprost, że nie ma absolutnie żadnego problemu w rzeczywistości, wszystko, czego się boję jest tylko w mojej głowie. Ale mam ten problem, że przez depresję i nerwicę coraz bardziej się zamykam. Na widok tego nauczyciela odchodzi mi chęć do życia, nagle zatrzymuję się i stoję jak wryty, z realnym fizycznym bólem, czasem dochodzą trudności z oddychaniem. A potem mam wyrzuty sumienia, że byłem taki cichy, kiedy mogłem zagadać. Jednocześnie czuję się czasem lepiej, kiedy zrobię jakiś dobry uczynek względem mojego idola (np. pomogę pozbierać piłki po WFie albo pozbieram "paski" na basenie). Nie jestem nachalny, nie łażę, za nikim jak pies, jestem raczej tak przerażony na myśl o odrzuceniu, którego jestem pewien, że przyczepiam się raczej za mało. Stąd też zwracam się tutaj z prośbą. Mógłby mi ktoś pomóc to zwyczajnie jakoś rozkminić z perspektywy trzeciej osoby? No i odpowiedzieć na pytanie zadane w temacie: czy takie bycie skrytym, cichym, bez przyczepiania się, daje powód mojemu nauczycielowi, by mnie nie lubił? Wiem, że brzmi to strasznie dziecinnie, ale w głowie mam same czarne myśli, czasem nawet samobójcze, więc sam nie potrafię racjonalnie myśleć. Z góry dziękuję za pomoc :)