Skocz do zawartości
Nerwica.com

hulakula

Użytkownik
  • Postów

    6
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia hulakula

  1. Jeszcze kilka lat temu byłam osobą pogodną, pełną życia, a dzis mogłabym cały dzien przesiedzieć na kanapie, rozmyslając o problemach. Nie wiem czy to już dapresja czy dopiero jej początki, ale odczuwam rozmaite lęki, niechęć do życia, czasami nawet nie chce mi sie wstawać z łóżka, nie mam motywacji, miewam obsesyjne myśli, jakby coś strasznego miało się wydarzyć, nie ufam nawet ludziom, którzy nigdy mnie nie zawiedli, straciłam życie towarzystkie, nie mam ochoty nigdzie wychodzic, boję się... to tylko część. Moi rodzice byli bardzo mlodzi, gdy się urodziłam. Ojciec szybko zwiał, a mama lubiła imprezować, wiec tak naprawde wychowywała mnie babcia. Było mi ciężko, bo choc bardzo mnie kochała to zawsze odczuwałam brak rodziców, zwlaszcza, że rówieśnicy w tej kwestii byli bezlitośni. Miałam bardzo niskie poczucie własnej wartosci, byłam dzieckiem bardzo skrytym i nieśmiały. Nauczyciele niejednokrotnie powtarzali, że coś może być ze mną nie tak, ale każdy to bagatelizował, a babcia po prostu im nie wierzyła. Mama nieczęsto bywała w domu, a kiedy już się pojawiała to tylko krzyczała i miała pretensje, próbowała mnie przekupić drogimi zabawkami (pracowała za granicą), czesto też bywała nietrzeźwa. Ojca znałam tylko ze zdjęc, nie ukrywam, że bardzo mi go brakowało. Czasem marzyłam o nim, ale tak naprawde nawet nie wiedziałam jak to jest mówić do kogoś "tato", prawdopodobnie nigdy to słowo nie padło z moich ust. Było to dla mnie swoiste tabu. Nie przeszłoby mi przez usta, nawet na ojców koleżanek czy kuzynów nigdy nie mowiłam "twój tato", działało to na mnie jakos dziwnie. Skończyłam kilkanaście lat, było ciężko, ale babcia wychowała mnie na porządną osobę, dobrze się uczyłam, miałam ambicje i plany. Mama w koncu się "wyszalała" i zaczęła być matką. Było całkiem dobrze, w życiu towarzystkim nagle zaczęło mi się układać, miałam dużo znajomych i przyjaciół. Jednak pojawiło się też usilne pragnienie miłości, znalezienia chłopaka, który będzie o mnie dbał, któremu będzie na mnie zależało. Bardziej niż czegokolwiek innego. Nie mówię, że pierwszy lepszy był moją wielką miłością. Spotykałam się, chodziłam na randki, zawsze się szanowałam w tych sprawach i czekałam na prawdziwą miłość. Kiedy miałam 18 lat poznałam cudownego, rok starszego meżczyznę. Zakochałam się w nim bez pamięci. Tak bardzo pragnęłam bliskości, uwielbiałam się do niego przytulać godzinami. Nie chodziło tu o seks, ale po prostu poczucie bezpieczeństwa jakie mi dawał. Uwielbiałam jego męski głos, silne dłonie. Teraz wiem, że brak ojca jednak odbił na mnie swoje piętno. Minęły 2 lata i zaszłam w ciążę. Był płacz, szok, chciałam skonczyc studia, ustatkować się. Ale niestety poszłam ścieżką moich rodziców. Na szczęście mój mężczyzna okazał się odpowiedzialny i nie uciekł, nie zostawił mnie. Było mi bardzo ciężko, kiedy to moja mama stwierdziła jak bardzo jestem nieodpowiedzialna, jak bardzo ją zawiodłam. A ja po prostu w tamtym czasie nie widziałam świata poza moim partnerem. Tylko on dawał mi szczęście, którego nigdy nie miałam. Urodzilam zdrowego synka, niestety nie będę mogła mieć więcej dzieci... Z moim partnerem do dzis jestesmy razem, obiecałam sobie, ze nie bede taka jak moi rodzice, synka wychowuje sama, bez pomocy babć czy dziadków. Chce, zeby był szczesliwy. Obiecałam sobie tez, że nigdy nie zabraknie mu ojca, ze za wszelką cenę bedę walczyć o nasz związek i nasze szczęście. Niestety miewam lęki, bezpodstawny brak zaufania, obwiniam partnera o swój los... Oczywiście wiem, że jest to niesprawiedliwe i pozniej wybijam to sobie z głowy, ale czasami jest mi ciężko. Wciąż mam bardzo niską samoocenę, więc bywam o niego zazdrosna. Synek niedługo skonczy 2 latka i chciałabym zrobic cos dla siebie i dla nas. Znaleźć jakąś, chocby mało płatną pracę, nie byc tylko matką. Ale boję się, że mi się nie uda, że sobie nie poradze, że ludzie mnie nei zaakceptują. Po prostu nie umiem siedzieć spokojnie, bez zmartwień, bez myślenia o tym "a jeśli..." ciągle się czegoś podswiadomie boję. Nawet tego, ze moj mezczyzna od nas odejdzie, choc wiem, że tego nie zrobi. Ale i tak się boję. Czasami długo nie mogę zasnąć, nie lubię spać sama i być sama w domu, bo mam jakieś dziwne lęki. Nie wiem już co ze mną jest nie tak.
  2. @tahela właśnie znam to z autopsji. Jakoś nie potrafię się z nim dogadać kiedy jest w "tym" stanie. Ale teraz, kiedy nie pali to już w ogóle jest taki obojętny, nie ma ochoty ze mną rozmawiać i co więcej, odnoszę wrażenie, że wkurza go kiedy chce pogadać, bo jest strasznie rozdrażniony.
  3. To niestety, ale wg mnie nie jest 100% facetem tylko niedorosłym dzieciakiem. Bez tego przyznania się, głównie przed sobą samym - nic nie zrobi. Pozdrawiam. No niestety, ale w jego przekonaniu jest tym facetem, nie moim. Przyznał się przed samym sobą, ale na żadną terapie nigdy nie pojdzie, pewnie bedzie gadal, ze terapia jest dla narkomanów, ktorzy daja w zyle albo alkoholikow, a on przeciez tylko palil trawke. Czasem sama nie rozumiem siebie, dlaczego tak bardzo go kocham i to wytrzymuje
  4. Ja zdaje sobie z tego sprawę, ale on na taką pomoc się nie zgodzi- jest na to zbyt "dumny". On przecież jest 100% facetem, który nie będzie się przed nikim przyznawał do swoich błędów, nawet przede mną się nigdy nie przyznał, aż do zeszłego piątku, kiedy to powiedział mi, że jest uzależniony i, że chce coś z tym zrobić. Pamiętam jego słowa, które jednak były dla mnie ciężkie, bo smutne jest, kiedy najważniejsza osoba na świecie ma taki problem.
  5. Twierdzi, że sam sobie poradzi, że wystarczy znaleźć sobie zajęcie i nie myśleć o tym. Zaczął uprawiać sport w wolnym czasie, bo mówi, że już kiedyś mu się udało, jednak niestety nigdy do konca się nie wyleczył. Sama nie wiem czy mogę mu w jakiś sposób pomóc.
  6. Zaczął palić, kiedy miał zaledwie 15 lat, ja poznałam go, gdy miał niespełna 18 i wtedy długo, długo nie palił. Był normalnym chłopakiem, uśmiechniętym, ambitnym i tym mnie urzekł. Niestety po dłuższym czasie w naszym związku, kiedy ja już byłam na maxa zakochana zauważyłam, że coś jest z nim nie tak. Oczywiście wiedziałam, że kiedyś palił, że 90% młodych z jego osiedla jara jak smoki, byłam tego w pełni świadoma. Jednak ja pochodzę z całkiem innego środowiska i nigdy przed nim nie miałam z tym styczności. W ogóle nie wiedziałam jak to smakuje, czym pachnie, ani jak bardzo uzależnia. No i zaczęło się palenie pełną parą, spotkania z kolegami w jednym celu. Dodam, że mój chłopak pochodzi z dość zamożnej, lecz dysfunkcyjnej rodziny. Stąd zawsze miał pieniądze na palenie, ale w domu tak naprawde nie miał żadnego wsparcia. Później wywnioskowałam z jego zachowania, że on w tej marihuanie szuka oderwania od rzeczywistości i problemów z rodzicami. Jednak kiedy już dojrzał, wyprowadził się z domu jego nawyki wciąż się nie zmieniły. Kiedy miał 20 lat zamieszkaliśmy razem u mnie, z moją rodziną. Wtedy się troche ograniczał, miał mniej swobody i chyba bał sie wracać do domu najarany. Ogólnie nigdy tak bardzo mi to nie przeszkadzało, popalał sobie, ale nie odbijało się to na naszym związku, starał się, dbał o mnie i było naprawde super. Może ciężko to zrozumieć, ale pokochałam go z pakietem wszystkich zalet i wad, więc i to zaakceptowałam. Później znalazł sobie bardzo dobrą pracę, na której mu zależało, więc przestał palić na około 3-4 miesiące. Zobaczyłam jego drugą stronę, był bardzo czuły, uśmiechnięty(po marihuanie jest taki ponury i przybity), zaczął rozmawiać ze mną o ślubie. Wszystko skonczyło się, gdy zamieszkaliśmy razem. Palił codziennie wieczorem, po powrocie z pracy, zeby sie "odstresować". I to tak weszło mu w nawyk, że kiedy tylko nie miał już zioła chodził jak wściekły, rozdrażniony, wydzwaniał do kolegów jak ze sraczką. Teraz ma 24 lata i pare dni temu postanowił, że rzuca(chyba pierwszy raz, niby na zawsze). Te dni z nim są nie do zniesienia, chodzi jak zjawa, wcale ze mną nie rozmawia, siedzi tylko obrażony. Kiedy pytam go jak mu minął dzien lub cokolwiek innego on sie złości i pyta, czy cały czas musze do niego mówić... Siedzi taki jakby zamyślony, a jak już coś mówi to narzeka. Na nic nie ma ochoty, nawet w łóżku mówi ciągle, że jest zmęczony. Nie wiem jak długo to potrwa, czy ja w ogóle jestem w stanie to znieść, bo ciężko tak siedzieć z kimś i nawet się nie odzywać. Albo jak powiem jedno słowo za dużo to zaraz się wścieka, kompletnie bez powodu. Chcę mu pomóc i mogę znieść dużo, ale z drugiej strony nie muszę cierpieć ze względu na jego nałóg, w który sam się wpakował. Może najlepszą metodą jest przeczekać i po prostu schodzić mu z drogi, a po jakimś czasie te objawy same ustąpią. Mam taką nadzieję.
×