Cześć wszystkim, jestem tu nowa. Mam 20 lat.
To zaczęło się na początku grudnia. Od ponad miesiąca jestem chodzącym widmem.
Prawie nic nie jem, śpię po kilka godzin na dobę. Rano nie mam odwagi wstać. Nie ma nic, co sprawia mi przyjemność. Czuję ciągły, nieustający lęk. On nie odchodzi. Nigdy. Zawsze jest, zawsze czai się gdzieś w moim umyśle. Staram się jak tylko mogę żeby nikt tego nie zauważył, ale powoli nie wytrzymuję. Zaczynam wariować. Strach mnie niszczy, zjada.
Studiuję. Napady lęku zazwyczaj dzieją się gdy jestem sama, a tu niespodzianka - kilka dni temu zdarzył się na uczelni. Wyszłam do łazienki w środku zajęć i płakałam w kabinie. Czułam się żałośnie. Ty głupia, obrzydliwa, słaba istoto. Jesteś nikim. Patrzyłam na swoje dłonie i miałam ochotę je odciąć. Czy ktoś zna to uczucie?
Ludzie tego nie widzą. Mam 20 lat, uchodzę za ładną, szczupłą dziewczynę. Mam dużo znajomych, chłopaka którego bardzo kocham, wcześniej często wychodziłam na imprezy, wyjeżdżałam ze znajomymi i tak dalej. Pewnie pomyśleliby że jestem zupełnym czubkiem. Bo czego mi brakuje?
Uwierzcie mi, sama się za to nienawidzę. Nienawidzę swojej twarzy z rozmazanym makijażem po kilkugodzinnym płaczu. Nienawidzę siebie za to że nie potrafię być szczęśliwa.
Bardzo kocham mojego chłopaka, ale boję się wyznać mu prawdy o moim stanie psychicznym, nie chce go tym obarczać, boję się że uzna mnie za wariatkę.
Straciłam całą radość życia. Nic nie przynosi ulgi. Nie wiem już co mam robić.