Skocz do zawartości
Nerwica.com

lizakowa79

Użytkownik
  • Postów

    3
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez lizakowa79

  1. SinnerInHeaven, ale przy dziecku się nie kłócimy w ogóle. Przy dziecku rozmawiamy normalnie, tyle że na oficjalne tematy. Poważne rozmowy a czasem i kłótnie są jak mała śpi. Bittersweet, albo się ocknie albo nie, na dwoje babka wróżyła. Jak byłam w ciąży i też walczyłam o swoje to skończyło się to tym że w ósmym miesiącu ciąży dowiedziałam się o jego internetowych romansach, wysyłaniu zboczonych filmików i zdjęć. Więc zakładam że tym razem też tak będzie, o ile nie pójdzie dalej w takie tematy (albo o ile już nie poszedł bo tego nie wiem). Ja chyba raczej straciłam wiarę w to że on może się inaczej, lepiej zachować. Z drugim dzieckiem to sama już sobie dałam spokój. Wiecznie czekać nie będę. Trudno, córka będzie jedynaczką. Tahela, on z dzieckiem zostaje jak jest taka potrzeba. Tyle że dużo rzeczy też nauczyłam się robić sama, radzić sobie w wielu kwestiach sama. Dlaczego? Bo to taka reakcja obronna mojego organizmu – wolę sama zrobić, niż jego poprosić a potem wysłuchiwać jego jęczenia i stękania jaki to on jest nieszczęśliwy, że nie ma na nic czasu, że nic nie może swojego zrobić, itp., itd. Nie da się olać takiego jęczenia bo jak tego słucham, dzień, drugi, czwarty, piaty, dziesiąty, to się po prostu we mnie gotuje. Znowu mieliśmy poważna rozmowę, powiedziałam mu co mnie boli, co mi przeszkadza. Że nie życzę sobie żeby mnie w taki i taki sposób traktował. Skutek? Ciągłe jego stwierdzenia że chcę panować, że chcę wszystko kontrolować, że o co mi chodzi, że chcę go sobie podporządkować, że co ja chcę. Traktuje mnie jak kogoś, kto jest jego wrogiem i kto chce mu zrobić nie wiadomo jaką krzywdę. A teraz pretensje że ja z nim nie rozmawiam. Bo nie rozmawiam. Nie mam o czym z nim gadać. I nie chce mi się. Bo jak gadanie z nim ma tak wyglądać to wolę siedzieć sobie w ciszy i spokoju.
  2. agusiaww, to nie jest tak że na nagle chcę zmiany, bo np coś mi się w nim odwidziało. Widocznie po prostu już nie mam siły i ochoty walczyć. Ja go nie chcę zmieniać całkowicie i 100% pod siebie. Ja wiem że każdy jest inny i każdy ma prawo do własnego ja. Tylko za cholerę nie mogę zrozumieć / albo po prostu pogodzić się z tym że ja potrafiłam ruszyć do przodu i coś w sobie zacząć zmieniać żeby było lepiej ale po pierwsze on tego nie widzi, nie potrafi docenić, zachowuje się dalej tak samo, i z jego strony nie widać w ogóle chęci do zmiany. Wiem, powinnam go może kopnąć w tyłek i po prostu odejść, bo po co się męczyć, ale nie chcę sobie pluć w brodę że nie zrobiłam wszystkiego żeby tą rodzinę ratować. SinnerInHeaven, nie wiem o co konkretnie chodzi. Ale jeśli chodzi o relacje z dzieckiem to są dobre. Ja córce poświęcam dużo czasu, dużo razem coś wspólnie robimy, rozmawiamy, bawimy się, chodzimy na spacery. Mąż też się z nią bawi, ale nie ukrywam, na początku różowo nie było bo nic nie robił. Wiele było kótni żeby pomagała, żeby poświęcał dziecku czas, itp. Nauczył się tego jak poszłam na studia zaoczne, wyjeżdżałam dwa razy w miesiącu na weekend i był zmuszony sam o wszystko zadbać. vifi, nie raz rozmawiałam. Ale jego każdorazowe wnioski ze wszelkich rozmów są takie że znowu wojna, że się czepiam, że wymyślam, itp itd. I bez względu na to czy wrzeszczę, czy mówię spokojnie, czy napiszę list. Nic mu nie pasuje. Jak mu np tłumaczę na spokojnie, to on z całej wypowiedzi potrafi wyciągnąć tylko jedno słowo, które mu nie spasuje i podczepić pod siebie w ten sposób że to on jest poszkodowany a ja mu tylko krzywdę robię. Jest to człowiek który z jednej strony uważa siebie za głupiego, beznadziejnego, durnego a z drugiej strony wie wszystko najlepiej a ja gadam jakieś bzdety. O terapii już nie wspominam, wiele razy wspominałam to był na nie. Proponowałam żeby poszedł do psychologa, itp, że i ja pójdę, to jego jedynym stwierdzeniem było że chcę zrobić z niego wariata.
  3. Wiem że może temat nudny, ale już sama nie wiem co mam robić. Mój mąż to wieczny maruda i malkontent. Wiecznie narzeka na wszystko, że pogoda beznadziejna, że go w pracy wkurzają, że musi robić na darmozjadów, że premie zabierają, że jest gruby, że jest beznadziejny, że auto rupieć, że to, że tamto itp, itd. Najbardziej dobija mnie dwoma tematami: 1) ewentualnym kupnem nowego mieszkania. Mieszkamy na 40m2. Gdybyśmy sprzedali to co posiadamy nawet z czasów sprzed ślubu to moglibyśmy spokojnie kupić duże mieszkanie i je jeszcze wyremontować i wyposażyć. Ale nie, jemu nic nie pasuje, dałam mu trzy rozwiązania tego problemu, nie pasuje mu nic, we wszystkim szuka problemów. Ja odnoszę wrażenie że on oczekuje że dostanie wszystko na gotowo, bez wysiłku, bez ponoszenia kosztów. Jak się tak nie da to jest od razu jęczenie. Propozycja sprzedaży działki, potem jednego mieszkania - fajna, ale nic nie robi z tym żeby działkę sprzedać. Propozycja że ja pójdę do pracy, weźmiemy kredyt i ja będę zarabiać na raty - też nie, bo kto zostanie z dzieckiem jak zachoruje. Sprzedamy moje mieszkanie, najwięcej warte - fajnie, ale szkoda sprzedawać, bo to inwestycja w przyszłość. I tak w kółko. 2) drugi temat to temat drugiego dziecka. Córka ma 4 lata, już od dawna poruszałam temat drugiego dziecka, ale mi zamknął jadaczkę konkretnie jak usłyszałam że on mi nigdy nie obiecywał że chce drugiego dziecka. A jak tylko córka poszła do przedszkola, to od razu rzucił temat: a może byśmy pomyśleli o drugim dziecku. Oczywiście obudził tym we mnei znowu nadzieję. Ale temat skończył się kłótnią bo zaczął się od drugiego dziecka a skończył na temacie większego mieszkania i tak w kółko. Ale nie zabezpiecza się, idzie na żywioł, ale już nie jeden raz w trakcie miał halo ze gumek nie ma. A ja się czuję jak totalna kretynka i idiotka. Wiem, ogólnie napisane, ale nie będę się w szczegóły wdawać. Przytaczam dwa tematy żeby pokazać jak wyglądają z nim rozmowy. Nic kompletnie nie da się ustalić, we wszystkim doszukuje się problemów, wiecznie stęka że nie ma pieniędzy. Ja w swoim odczuciu uważam że szuka winnych tego stanu, a z reguły to ja jestem wszystkiemu winna, ja mam rzucać konkretne propozycje i rozwiązania, i to jeszcze takie przy których on się nie będzie musiał wysilać i wszystko otrzyma gotowe. Ja jestem kłębkiem nerwów. Nic mnie nie cieszy. Wiem że z dzieciństwa mam niskie poczucie własnej wartości. Że do teraz ojciec potrafi wydrzeć na mnie mordę, powiedział mi w tym roku żebym poszła się leczyć. Ukróciłam kontakt na jakiś czas, teraz jest dobrze. Ja zaczęłam pracować nad sobą, nad tym żeby się psychicznie wyrównać, wczytuję się w książki o podświadomości, robię sobie burzę mózgu żeby kontrolować emocje, raz jest lepiej a raz gorzej. Ale po prostu jak kolejny raz słyszę stękanie i narzekanie męża, to nie wytrzymuję. Jedno małe zdanie jakie on powie potrafi mnie wyprowadzić z równowagi. Nad tym kompletnie nie umiem zapanować. Mam wrażenie że jak kontroluję emocje to tak właściwie ich nie kontroluję tylko je w sobie tłumię, a potem jak mi się nagromadzi to jedno małe zdanie powoduje wybuch. Ja po latach totalnego psychicznego zjazdu, który wiem, zafundowałam sobie na własne życzenie, bo nie potrafiłam być asertywna, nie potrafiłam walczyć o swoje, teraz powoli chcę się wyprowadzić na prostą. Wiem że problem leży w mojej głowie bo powinnam o swoje walczyć. Tego się uczę. Co do swojego małżeństwa to wczoraj doszłam do wniosku że to już naprawdę nie ma sensu. On się nie zmieni, ja tego dłużej nie wytrzymam. Nie chcę już z nim nic planować, nie zgodzę się na sprzedaż swojego mieszkania żeby kupić większe, nie mam ochoty starać się o drugie dziecko. Chyba się poddałam. Ale zanim zrobię ostateczny krok muszę się podbudować emocjonalnie, żeby podołać tym najgorszym chwilom związanym z rozwodem. Ale jak przetrwać do tego czasu z takim człowiekiem? Wiem, nie ma złotego środka, ale może jakieś rady. Powinnam rzeczywiście iść na jakąś psychoterapię pomimo tego że potrafiłam z psychicznego dna ruszyć do przodu?
×