Wiem że może temat nudny, ale już sama nie wiem co mam robić. Mój mąż to wieczny maruda i malkontent. Wiecznie narzeka na wszystko, że pogoda beznadziejna, że go w pracy wkurzają, że musi robić na darmozjadów, że premie zabierają, że jest gruby, że jest beznadziejny, że auto rupieć, że to, że tamto itp, itd.
Najbardziej dobija mnie dwoma tematami:
1) ewentualnym kupnem nowego mieszkania. Mieszkamy na 40m2. Gdybyśmy sprzedali to co posiadamy nawet z czasów sprzed ślubu to moglibyśmy spokojnie kupić duże mieszkanie i je jeszcze wyremontować i wyposażyć. Ale nie, jemu nic nie pasuje, dałam mu trzy rozwiązania tego problemu, nie pasuje mu nic, we wszystkim szuka problemów. Ja odnoszę wrażenie że on oczekuje że dostanie wszystko na gotowo, bez wysiłku, bez ponoszenia kosztów. Jak się tak nie da to jest od razu jęczenie. Propozycja sprzedaży działki, potem jednego mieszkania - fajna, ale nic nie robi z tym żeby działkę sprzedać. Propozycja że ja pójdę do pracy, weźmiemy kredyt i ja będę zarabiać na raty - też nie, bo kto zostanie z dzieckiem jak zachoruje. Sprzedamy moje mieszkanie, najwięcej warte - fajnie, ale szkoda sprzedawać, bo to inwestycja w przyszłość. I tak w kółko.
2) drugi temat to temat drugiego dziecka. Córka ma 4 lata, już od dawna poruszałam temat drugiego dziecka, ale mi zamknął jadaczkę konkretnie jak usłyszałam że on mi nigdy nie obiecywał że chce drugiego dziecka. A jak tylko córka poszła do przedszkola, to od razu rzucił temat: a może byśmy pomyśleli o drugim dziecku. Oczywiście obudził tym we mnei znowu nadzieję. Ale temat skończył się kłótnią bo zaczął się od drugiego dziecka a skończył na temacie większego mieszkania i tak w kółko. Ale nie zabezpiecza się, idzie na żywioł, ale już nie jeden raz w trakcie miał halo ze gumek nie ma. A ja się czuję jak totalna kretynka i idiotka.
Wiem, ogólnie napisane, ale nie będę się w szczegóły wdawać. Przytaczam dwa tematy żeby pokazać jak wyglądają z nim rozmowy. Nic kompletnie nie da się ustalić, we wszystkim doszukuje się problemów, wiecznie stęka że nie ma pieniędzy. Ja w swoim odczuciu uważam że szuka winnych tego stanu, a z reguły to ja jestem wszystkiemu winna, ja mam rzucać konkretne propozycje i rozwiązania, i to jeszcze takie przy których on się nie będzie musiał wysilać i wszystko otrzyma gotowe.
Ja jestem kłębkiem nerwów. Nic mnie nie cieszy. Wiem że z dzieciństwa mam niskie poczucie własnej wartości. Że do teraz ojciec potrafi wydrzeć na mnie mordę, powiedział mi w tym roku żebym poszła się leczyć. Ukróciłam kontakt na jakiś czas, teraz jest dobrze. Ja zaczęłam pracować nad sobą, nad tym żeby się psychicznie wyrównać, wczytuję się w książki o podświadomości, robię sobie burzę mózgu żeby kontrolować emocje, raz jest lepiej a raz gorzej. Ale po prostu jak kolejny raz słyszę stękanie i narzekanie męża, to nie wytrzymuję. Jedno małe zdanie jakie on powie potrafi mnie wyprowadzić z równowagi. Nad tym kompletnie nie umiem zapanować. Mam wrażenie że jak kontroluję emocje to tak właściwie ich nie kontroluję tylko je w sobie tłumię, a potem jak mi się nagromadzi to jedno małe zdanie powoduje wybuch.
Ja po latach totalnego psychicznego zjazdu, który wiem, zafundowałam sobie na własne życzenie, bo nie potrafiłam być asertywna, nie potrafiłam walczyć o swoje, teraz powoli chcę się wyprowadzić na prostą. Wiem że problem leży w mojej głowie bo powinnam o swoje walczyć. Tego się uczę. Co do swojego małżeństwa to wczoraj doszłam do wniosku że to już naprawdę nie ma sensu. On się nie zmieni, ja tego dłużej nie wytrzymam. Nie chcę już z nim nic planować, nie zgodzę się na sprzedaż swojego mieszkania żeby kupić większe, nie mam ochoty starać się o drugie dziecko. Chyba się poddałam. Ale zanim zrobię ostateczny krok muszę się podbudować emocjonalnie, żeby podołać tym najgorszym chwilom związanym z rozwodem. Ale jak przetrwać do tego czasu z takim człowiekiem? Wiem, nie ma złotego środka, ale może jakieś rady. Powinnam rzeczywiście iść na jakąś psychoterapię pomimo tego że potrafiłam z psychicznego dna ruszyć do przodu?