Skocz do zawartości
Nerwica.com

Earthdiedscreaming

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Earthdiedscreaming

  1. Hej, witajcie, jestem tu nowy... Chciałbym opowiedzieć Wam o moich problemach, bo szczerze - nie wiem już, co robić. Ba, nie wiem nawet, czy wklejam ten post w odpowiedniej kategorii - borykam się bowiem zarówno z uzależnieniem, jak i z lękami, depresją, a także zdaje mi się, że z prokrastynacją... Jestem uzależniony od masturbacji. Zacząłem w młodym wieku, chyba jeszcze nawet przed gimnazjum. Wtedy ta czynność nie wydawała się niczym szczególnym - ot, dobry sposób na relaks po męczącym dniu szkoły. W miarę upływu czasu - początki liceum, gdzieś w tych okolicach - usłyszałem, że dla katolików onanizm to grzech ciężki. Pamiętam, że cholernie mnie to przestraszyło, i zacząłem się cyklicznie spowiadać. Któregoś razu solennie przysięgłem Bogu, że zwalczę ten grzech... jednak nie udało mi się. Wciągnąłem się za bardzo, onanizm stał się w zasadzie jedynym środkiem uspokajającym skołatane nerwy... Nawet to, że po każdej "miłości na własną rękę" przygniatały mnie wyrzuty sumienia względem Boga, nie zwalczyło we mnie chęci masturbacji. Dodatkowo, na początku liceum poznałem dziewczynę, w której zakochałem się po uszy. Zaprzyjaźniliśmy się, zawsze byłem dla niej miły, przyjacielski, zawsze byłem gotów ją wesprzeć, wysłuchać - wiecie, jak to jest. Pogrążony w masturbacji, nie poszedłem krok dalej - nie zapraszałem jej na imprezy (sam za imprezami nie przepadałem, i w sumie nie przepadam do dzisiaj), nie flirtowałem itd., nie ruszając się z tej "bezpiecznej pozycji" przyjaciela... Patrząc z perspektywy czasu - myślę, że po prostu się bałem. Bałem się przed nią otworzyć, bałem się, że coś spieprzę i ona odwróci się ode mnie, bałem się, że odkryje, że mam problemy z onanizmem, nie wiedziałem, co robić, jak prowadzić znajomość.... koniec końców, gdy w trzeciej klasie w końcu wyznałem jej, że ją kocham, dostałem kosza. Myślę, że to zdarzenie, w połączeniu ze stresami klasy maturalnej, i kilkukrotnych, wyjątkowo psychicznie wyczerpujących podchodach do egzaminu do prawa jazdy - to wszystko mnie złamało. Dodajmy do tego też fakt, że jestem dosyć zamkniętą w sobie osobą, z wielką niechęcią przyjmującą uwagi i pomoc innych... po prostu coś pękło we mnie wtedy. Z całą mocą uświadomiłem sobie, że powinienem był zrobić tak wiele, że powienienem był rzucić wszystko w cholerę i gonić tę dziewczynę, zrobić wszystko, żeby ją zdobyć, przekonać, uszczęśliwić.... Uświadomiłem sobie, jak bardzo słaby, nieatrakcyjny, fajtłapowaty musiałem w jej oczach być. Popatrzyłem na innych kolegów, mających za sobą niezliczone chyba erotyczne podboje, będących w szczęśliwych związkach - i skonstatowałem, że nie miałem niczego. Rzuciłem w kąt naukę, mówiąc sobie, że nie sprawi mi ona za nic takiej radości, jaką czułem, gdy byłem w towarzystwie tej dziewczyny... Nietrudno zgadnąć, że onanizmu się nie pozbyłem. wręcz przeciwnie, zintensyfikowałem masturbację, tak bardzo już do niej przyzwyczajony. W rozmowach z Bogiem wymyślałem coraz to dziwniejsze powody, obietnice, przysięgi nawet, żeby pozwolił mi jeszcze "jeden raz". Wpadłem w depresję, bez ustanku powtarzając w myślach scenariusze, co powinienem był zrobić z "lubą". Wiara w siebie, która nigdy nie była moją mocną stroną, poszła w drzazgi. Stanąłem w miejscu, nie mogąc znaleźć w sobie żadnej iskry, wiary, że może być lepiej, nie mogąc wziąć się w garść, nie mogąc znaleźć czegoś, jakiegoś hobby, zajęcia, które odpędziłoby smutek. Próbowałem, wszystko na nic, zawsze odbijałem się, myśląc, że i tak nie pomoże mi to w zdobyciu ukochanej... najgorsze jest to, że.... od ukończenia liceum minęły trzy lata. trzy lata spędziłem w dołku, stojąc w miejscu, zapomniawszy większość tego, co nauczyłem się na studiach, nie znalazłszy ani dziewczyny (mam 22 lata, a jestem prawiczkiem - żałosne, co?), ani grona kolegów, nie pracując nad sobą.... Onanizm wciąż mnie męczy, i paradoksalnie - jest chyba jedyną czynnością, która powstrzymuje mnie od palnięcia sobie w łeb, od ostatecznego załamania się pod naporem błędów, porażek, i straconego czasu. Pozwala mi na chwilę zapomnieć o problemach, ale z drugiej strony - niszczy mnie jeszcze bardziej, bo wciąż pozostaję w konflikcie z Bogiem. narósł we mnie przez to strach, że Bóg, zniecierpliwiony i zmęczony moją niekompetencją, mógłby - żeby mnie "obudzić", zmusić jakoś do działania - skrzywdzić moich ukochanych. Zabic moich rodziców czy moją siostrę na przykład. Albo zabić czy zgwałcić tę dziewczynę, żeby po prostu zniknęła z mojego życia... Wiem, ze to makabrzycznie brzmi, ale tak często myślę. Boję się takiej ewentualności panicznie. Katolicy powiedzą pewnie: 'Ależ Bóg taki nie jest, nie zrobiłby tego". Jednak skąd wiecie, jaki jest Bóg? Poznaliście go osobiście? Czy wierzycie we wpojony wam kiedyś Jego obraz, który wcale nie musi być prawdziwy? ten strach, ta niepewność, czy kolejnym onanizmem nie doprowadzę do tragedii, zabija mnie. Ale z drugiej strony, tak samo brak dziennej dawki erotyków (zwracam uwagę na to słowo - nie oglądam bowiem pornografii, obrzydza mnie ona) psychicznie mnie męczy, intensyfikuje stres i lęki, przytłacza kolejnymi wyobrażeniami seksu. Powiecie: 'Zapomnij, pomyśl o sobie i weź się w końcu w garść". Tylko że ja NIE POTRAFIĘ zapomnieć. Ani myśleć o sobie. To po prostu jakby wrosło we mnie, te marzenia o "lubej" , rozmyślania, o zrobić, aby zmieniła o mnie zdanie i dała mi szansę - jest już dla mnie niemożliwe od nich się odpędzić. Nie chcę się poddać, nie potrafię przyznać się do absolutnej porażki i "iść dalej" - czuję, że to mnie zabije, jeśli zaakceptuję, że wszystko, co robiłem z/dla tej dziewczyny, było błędne. To poczucie wynika z tego, że od zawsze cięzko znosiłem uwagi, krytycyzm... Nie oznacza to, że jestem przekonany o swojej nieomylności - przeciwnie, zawsze jestem gotów prosić o przebaczenie i przyznać się do porażki, gdy coś spieprzę. jednak całe życie ze wszystkich stron - od rodziców, od starszej siostry - słyszałem cał czas uwagi, cały czas łapałem spojrzenia obserwujące, czy czegoś źle nie robię... Przez to zawsze reagowałem na uwagi z wściekłością, gdzieś w głębi bojąc się, że jestem naprawdę zbyt głupi, żeby coś zrobić dobrze. Innymi słowy, moje self-esteem zawsze cierpiało, za każdym razem, gdy słyszałem jakąś uwagę. Sprawę pogorszało to, że zarówno moi rodzice, jak i siostra, to osoby silne,zdecydowane, osoby, których niemalże nigdy nie widziałem na klęczkach, przepraszających. Zawsze po ich uwagach automatycznie kotłowało się we mnie i pragnąłem krzyczeć: "A skąd wy wiecie, jak jest dobrze? Skąd jest w was taka niewzruszona pewność? Dlaczego ja jej nie mam? Dlaczego to zawsze ja coś robię źle, a nie wy?" Dlatego myślę, że zaakceptowanie porażki z dziewczyną zabiłoby ostatnie resztki dumy, godności i pewności siebie, jaki w sobie noszę.... Ale z drugiej strony, trwanie w tej bezczynnej wegetacji jak teraz także mnie niszczy. TRZY LATA minęły, a ja wciąż stoję. Trzy lata, podczas których moi ukochani i znajomi poszli dalej, rozwinęli się, mają dziewczyny, chłopaków, ba, rodziny nawet. Są slni, pewni siebie, mądrzy, inteligentni, sprawni... "Luba" pewnie też. Świadomość, że nawet jeśli "wystartuję' teraz, rozwinę się super - a i tak nie pokonam tej przepaśći trzech lat rozwoju - jest niewiarygodnie bolesna. Po prostu... nie wiem już, co robić. Nie mam nic. Jestem cholernie, bezgranicznie zmęczony. Niczym Adaś z 'Dnia Świra". Sorry za dłuuuuugi post, ale... Widzicie, że problem jest złożony, a ja próbowałem ograniczać się jak mogłem. jeśli będziecie mieli na tyle cierpliwości, żeby to przeczytać - dziękuję.
×