Chciałbym się ze Wszystkimi gorąco przywitać. Mam na imię Piotrek, mam 27 lat. Od ponad roku cierpię na zespół lęku napadowego. Leczę się u psychiatry, biorę leki, chodzę do psychologa. Skutek jakiś tam jest - nie minęło to do końca, ale jest lepiej niż było.
Na co dzień nie wyróżniam się niczym szczególnym spoza społeczeństwa - pracuję, mam żonę, znajomych z którymi się spotkam, robię to na co mam ochotę i na co pozwala mi czas - chodzę na mecze, spotykam się ze znajomymi, zajmuję się moimi trzema kotami na punkcie których mam lekkiego bzika . Ogólnie uwielbiam zwierzęta, wszystkie moje 3 koty zostały ocalone przeze mnie od oddania do schroniska.
Moje problemy zdrowotne zaczęły się około 11 lat temu - w wieku 16 lat miałem pierwszy 'napad'. Siedząc w domu ni stąd ni zowąd poczułem ogromne przerażenie i strach, serce zaczęło bić jak oszalałe a ja czułem, że za chwilę wydarzy się coś strasznego, chociaż sam na dobrą sprawę nie wiedziałem co. Po kilku minutach atak ustał, ja po dłuższej chwili kompletnie się uspokoiłem. Minęło kilka miesięcy i kompletnie zapomniałem o tym wydarzeniu które miało miejsce.
Pochodzę z lekko patologicznej rodziny. Rodzice (oboje już nie żyją, niestety wykończyło ich uzależnienie od alkoholu) rozwiedli się gdy miałem niecały rok. Ojciec zapomniał kompletnie o moim istnieniu, z tego co wiem od mojej mamy strasznie pił i bił moją mamę co było zresztą główną przyczyną ich rozwodu. Matka niestety również nie stroniła od alkoholu, leczyła się na nerwicę a cały stres z tym związany topiła w wódce. Różnie układało się moje życie z matką alkoholiczką - gdy nie piła było w porządku, gdy tylko sięgała po alkohol dom i całe moje życie przeradzało się w piekło. Dzisiaj wiem, że ukradła mi część dzieciństwa i dorastania, ale nie mam o to do niej żalu - wiem, że to alkohol a nie jej specjalne działanie. Sam też sporo sobie zaszkodziłem alkoholem i narkotykami ponieważ to one były dla mnie ucieczką od przykrej momentami rzeczywistości.
Dosyć sporym ciosem dla mnie była śmierć mojej matki - zapiła się i zmarła praktycznie na moich rękach gdy miałem 24 lata. Od tamtej pory sam zacząłem popełniać jej błędy - piłem, ćpałem i robiłem masę głupot - jakich? Nie ma to tutaj większego znaczenia, chyba każdy wie, że u człowieka pod wpływem alkoholu i różnorakich narkotyków w głowie rodzą się naprawdę durnowate pomysły. Taki stan rzeczy trwał około roku gdy nagle...
Pewnego razu pojechałem w odwiedziny do mojej znajomej - oczywiście na kacu. Popijając herbatę i rozmawiając o niczym poczułem okropne mrowienie całego ciała i coś, czego do dzisiaj nie potrafię wyjaśnić - moje serce zabolało, jakby ktoś wbijał mi w nie ogromną szpilę. Wystraszyłem się, w sekundę zrobiłem się cały słaby, wszystko wydawało się jakby nie z tego świata a ja miałem wrażenie że umieram, że to czas na mnie, że za chwilę dostanę zawału, że zwariuję i już nigdy nie byłem niczego świadomy. Serce waliło jak oszalałe a ja czułem jak tylko coraz mocniej się pocę. Błagałem moją znajomą o to, żeby zadzwoniła na pogotowie, ona jednak odmówiła i zaczęła mnie uspokajać. Po kilkunastu minutach wszystko ustąpiło a ja poczułem się kompletnie wyczerpany - pojechałem więc do domu i położyłem się spać - przespałem cały dzień.
Od tamtej pory odstawiłem alkohol i narkotyki, ale problem narastał. Z dnia na dzień było coraz gorzej, byłem kompletnie odłączony od rzeczywistości, że jestem za jakimś mlecznym kloszem. Ataki lęku pojawiały się coraz częściej i częściej, były coraz mocniejsze i coraz bardziej wyczerpujące. W końcu zdecydowałem się iść do psychiatry. Od ponad roku leczę się i mam zamiar wygrać tę walkę definitywnie - pozbyć się tego cholerstwa raz na zawsze .
Mam nadzieję, że moja opowieść nie zanudziła Was.
Pozdrawiam Wszystkich 'walczących'! :)