Skocz do zawartości
Nerwica.com

zestresowany

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia zestresowany

  1. Witam, to mój pierwszy post na tym forum, więc witam wszystkich uniżenie. Przeczytałem kilka wpisów w dziale "Depresja" i jestem pełen podziwu dla Was, bo tworzycie społeczność niemal całkowicie pozbawioną troli i kpiarzy. Nie wiem, czy to zasługa moderatorów, czy Wasza, ale atmosfera odpowiedzi na wpisy, pełna chęci pomocy i pozbawiona kpin, robi naprawdę dobre wrażenie. Odważę się i ja poprosić Was o jakąś pomoc. Żeby przedstawić sprawę dokładnie, musiałbym zanudzić Was historią ostatnich 3 lat mojego życia. Mam taki bajzel w głowie, że sam nie wiem, co jest ważne i trzeba napisać, żeby dostać pomoc, a co można pominąć. Poza tym - może samo opisanie mojej sytuacji jakoś mi pomoże? Pozwoli spojrzeć z innej perspektywy? Z wykształcenia jestem prawnikiem. Zawsze miałem wysokie aspiracje - chciałem coś w życiu osiągnąć, coś znaczyć, być kimś, o kim ludzie myślą, że zrobił coś dobrego, ważnego, albo co najmniej, że ma potencjał do zrobienia czegoś naprawdę dużego. Po kilku latach prób, w końcu udało mi się dostać na aplikację. Zrezygnowałem z pracy w dużej i dobrej kancelarii, zarejestrowałem własną działalność gospodarczą i zacząłem robić "na swoim". Miałem kilku stałych klientów, zarabiałem ok. 6 tys zł miesięcznie - sporo, jak na aplikanta. Zachłysnąłem się tym stanem. Za mocno poczułem grunt pod nogami. Wziąłem kredyt na kupno domu - 320 metrów kwadratowych, salon 50 m kw., świetne materiały (drewniane okna, najlepsze płytki ...), obie córki mają swoje pokoje, piwnica pod całym domem - krótko pisząc dość duży i wygodny dom. Mniej więcej w tym samym czasie odnowiłem znajomość z kobietą, za którą szalałem w czasach licealnych (dziś, tak z perspektywy tego wszystkiego, co przeżyłem, myślę, że to chyba największa miłość mojego życia). Fatalna historia. W liceum dostałem kosza. Po odnowieniu znajomości okazało się, że ja dla tej kobiety - o dziwo, też byłem kimś ważnym wtedy. Czyli historia w stylu "wielkiej, niespełnionej miłości". Takie historie oczywiście nie mogą skończyć się dobrze. Miałem żonę, dla której byłem całym światem (i którą kochałem), miałem dwie córki. Jestem staroświecki, wychowany po katolicku - nie bardzo widziałem szanse na to, żeby ułożyć sobie życie na nowo. Więc dylematy, bicie się z myślami, więc próba "przyjaźnienia się", do tego obiekt moich uczuć okazał się fałszywy... Ehhh.... Czułem się znowu jak piętnastolatek - i wcale mi się to nie podobało. Byłem krótko mówiąc mocno zaangażowany emocjonalnie, żeby nie powiedzieć: rozjebany. Historia miłości była krótka i burzliwa. Nie zdradziłem żony (jak pisałem: staroświecki jestem), nie zostawiłem jej (jak pisałem: kocham ją), ale moja licealna miłość sprytnie wykorzystała moje zaangażowanie - wzięła co mogła nie dając nic w zamian. Z tego całego emocjonalnego rozpieprzenia przyszły różne depresyjne myśli - że jestem do bani, że nie dość dobry, że nic ode mnie nie zależy itd. Odbiło się to na mojej pracy - pracowałem coraz mniej efektywnie, chwilami przedkładałem sprawy sercowe nad pracę. Do tego doszedł kryzys ekonomiczny - kredyt wziąłem we frankach szwajcarskich, gdy ich kurs wynosił 2,20 zł, po kryzysie kurs skoczył do 3,5 zł (wysokość raty kredytu również odpowiednio się zwiększyła). Jeden problem potęgował drugi. Poza rozterkami z "przyjaciółką", doszły problemy finansowe. Im więcej problemów na mnie spadało, tym gorzej sobie radziłem z każdym z nich. Błędne koło. Przestałem spłacać kredyt i bank wypowiedział umowę kredytu. Zawaliłem aplikację - nie skończyłem jej. Straciłem klientów, którzy mieli dość proszenia się o to, żebym był łaskaw zająć się pracą. Dzięki wsparciu żony i rodziców - udało się w końcu trochę ogarnąć sytuację: doszliśmy do ugody z bankiem - bank zgodził się nie kierować sprawy do komornika, ale muszę płacić 4,500 zł miesięcznie. Zatrudniłem się na etacie i zarabiam 2 tys mies - resztę pożyczam od rodziców (miesiąc w miesiąc - a rodzice pożyczając odejmują sobie od ust, bo sami też zarabiają mało). Żona zarabia 1,3 k mies - nie da się z tego utrzymać czteroosobowej rodziny. Suma sumarum efekt jest taki, że: 1. mam takie wykształcenie i doświadczenie, z którym bez problemu powinienem dać radę zapewnić rodzinie godziwe warunki życia - a mimo to nie jestem w stanie zarobić choćby połowy tego, co jest potrzebne do życia, 2. mam 34 lata, a mamusia i tatuś płacą za mnie kredyt 3. jestem zdołowany i nie mam na nic sił, choć właśnie teraz jest czas na to, żeby kopnąć się w tyłek, wziąć w garść, odbić od dna... 4. kiedyś miałem nadzieję, że cała rodzina i wszyscy przyjaciele będą ze mnie dumni - dziś żyję tylko dzięki wyrzeczeniom rodziny i mam spore długi u przyjaciół Miałem myśli samobójcze - przeszły mi na szczęście. Nic mi się nie chce. Wracam z pracy na etacie i jedno, o czym myślę, to to, jak koncertowo wszystko spierdoliłem. Myślę o tym, jak jest źle. Jak wszystko pogmatwałem. Nie mam sił nawet spróbować czegoś zmienić. Nie mam sił nawet pomóc w domu, posprzątać czegokolwiek. Z miesiąca na miesiąc jest coraz gorzej. Naprawdę nie wiem, jak to się dzieje, że żona mnie jeszcze znosi. Dawno powinna mnie olać. Jestem w tej chwili na takim etapie życia, w którym trzeba się sprężyć, wziąć się w garść, dać z siebie 150% tego, co się potrafi. Mam dwie cudowne córeczki, wspaniałą i kochającą żonę. Mam robotę na etacie (jest jakaś już baza, starczy dorobić). To ja jestem sprawcą tego całego bajzlu, więc powinienem pierwszy się wziąć za sprzątanie. A mimo to jedno, co mi chodzi po głowie, to podsumowanie mojego życia słowami: "miałeś chamie złoty róg, ostał Ci się jeno dług" Jestem na dnie. Jestem na cholernym dnie. Nie mam już sił. Nie mam sił nie tylko na to, żeby się odbić, ale nawet na to, żeby w tym gównie tkwić. Dni, tygodnie, miesiące zaczynają mi mijać - jakoś ot tak. Wszystko się toczy jakimś tam rytmem, swoim życiem, ale ja jakbym w tym nie uczestniczył. Popadam w alkoholizm - kiedy piję, da się to wszystko znieść. Starsza córka ma 9 lat - mam wrażenie, że to ostatni czas na to, żeby próbować wpoić jej do głowy coś mądrego i ważnego. Zanim się obejrzę - wyprowadzi się z domu i zacznie swoje życie. Nie mam na to sił. Nie mam sił, żeby być ojcem. Żona niby ciągle mnie kocha, niby wspiera, ale widzę, że jest coraz bardziej nerwowa. Już od dawna powinna dostać urlop od wspierania swego męża - niedorajdy życiowego. NIe mam na to sił. Nie mam sił, żeby być mężem. Czasem ryczę sobie - trochę pomaga. Ostatnio już trudno mi się wprawić w ten nastrój, w którym se człowiek może popłakać i wylać nadmiar żalu. Teraz akurat rodzinka ogląda Harrego Pottera, a ja siedzę w moim gabinecie, wypiłem troche, piszę tego posta i ryczę se. Mam dość. Nie radzę sobie. Boję się pójść do psychiatry. Nie chcę leków. Problemem nie jest brak leków, problem jest w mojej psychice. Brakuje mi impulsu. Brakuje mi kopa w tyłek. Brakuje mi wiary, albo chociaż zaufania do siebie samego. Bo tak patrząc na to, ile już spieprzyłem - co mógłbym zrobić, żeby nie popaprać bardziej życia rodzinie i sobie? Jestem wrakiem człowieka. Jeśli doczytałaś/doczytałeś do tego miejsca - dziękuję. Dzięki za Twój czas. Dzięki za samo przeczytanie. Nie musisz nic pisać. Po prostu - niech mnie ktoś przytuli.
×