Skocz do zawartości
Nerwica.com

josh

Użytkownik
  • Postów

    9
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez josh

  1. @Nuve ja miałem nawrót po 7 latach. Trzeba tępić to cholerstwo, pamiętajcie, że nic Wam się nie stanie, to tylko twory naszej wyobraźni, wyimaginowane potwory nękające nasze myśli. Chwila spokoju, logicznego rozumowania, spokojnego oddechu i będzie dobrze.
  2. Niestety nie. Chętnie bym jednak poszedł. Kiedyś korzystałem z pomocy psychologa i psychiatry. Leki nie są wg. mnie dobrą drogą. I tak w końcu będziesz musiał je odstawić, więc lepiej w ogóle nie zaczynać (sam brałem także wiem co mówię). Idź na terapie, zamiast się nakręcać skup się na dziewczynie i myślę, że będzie dobrze.
  3. Fajna sprawa z tymi spotkaniami. Kiedyś koniecznie muszę wziąć w tym udział.
  4. U mnie nerwica tez zaczęła się od mętów. Objawy masz podobne. Mam nadzieje, że się mylę. Mówisz, że poznałeś kobietę i jest Ci przez to lepiej - idź tym tropem! Kiedy u mnie było na prawdę źle i w moim życiu pojawiła się druga osoba moje lęki prawie całkowicie zniknęły. To na prawdę dodaje sił do walki.
  5. Ja chętnie poczytam, dzięki za cynk ineslatika.
  6. Tak się zastanawiam co psycholog może więcej pomóc? Kiedy to się zaczęło chodziłem do lekarza, uświadamiał mnie, że objawy które czuje są urojone; lęk powoduje objawy somatyczne a te z kolei napędzają spirale strachu i tak w koło. Ja to wiem, że nie umrę tak nagle na ulicy, nie zemdleje bo nigdy nie zemdlałem itp., że strach da się opanować np. w mieście i kiedy się to uda mogę już spędzić tam cały dzień. Milion razy tak robiłem, przez 8 lat poza tym, że najadłem się masy strachu żadna z moich obaw się nie ziściła i z każdej 'mission impossible' wychodziłem cało. Chociażby dzisiaj. Potem czuje się jak normalna osoba i mam wkurw na siebie, że tak się zachowuje. Ale i tak cały ten proces się później powtarza (pewnie już jutro bo mam wyjazd). Znam nawet lekarstwo; mieć stale zajętą czymś głowę. Kiedy np. jestem w związku, dużo pracuje, nawarstwiło mi się wiele spraw itp. tak, że moje myśli nie mają czasu zajmować się zastanawianiem się, co wywoła atak paniki jutro czy za 5 min, wtedy funkcjonuje normalnie. Nie zastanawiam się, tylko idę, jadę, robię. I można. Ciekawe jest też to, że po alkoholu stany lękowe znikają jak ręką odjąć. To kolejny dowód, który czarno na białym udowadnia, że wszystko siedzi w głowie. Ale nie mogę przecież walić sety przed każdym dniem w pracy itp. Nie mówię bynajmniej, że terapia mi nic nie da. Ba, nawet wiem, że jej potrzebuje. Tylko chcę zapytać tych, co mają okazje uczęszczać na takie spotkania; dowiem się czegoś więcej, czego jeszcze nie wiem a mi pomoże? Co Wam pomogło?
  7. Witam, pierwszy raz tu zaglądam i musze powiedzieć; dobrze jest wiedzieć, że nie jestem sam z moim problemem. Chociaż oddał bym wszystko, aby takie forum nie było nikomu do niczego potrzebne. Zadziwiający jest fakt, że u większości problemy z nerwicą rozpoczęły się od ataków w kościele. Za małolata miałem podobnie, jednak szybko rosłem i byłem bardzo chudy, więc rodzina i lekarze winą za "zamroczenia" obwinili wydolność krążeniową organizmu w sytuacji, kiedy musiałem stać długo w dusznym pomieszczeniu. Jak większość z nas jeśli już wybierałem się do kościoła, to msze spędzałem raczej przed nim niż w środku. (*nie wiem, czy komukolwiek będzie chciało sie czytać to wszystko co tu nabazgrałem. Nie planowałem tego, ten nieco chaotyczny zbiór zdań powstał spontanicznie a jego celem było opanowanie kolejnego ataku lęku. Chyba się udało, także pozwolę sobie zamieścić całość - choćby egoistycznie, a co ) Następnie zaczęły się kłopoty w komunikacji miejskiej. W zatłoczonym autobusie/tramwaju odczuwałem lęk przed omdleniem i miałem mdłości (chociaż nigdy nie straciłem przytomności ani nie wymiotowałem). Azylem komfortu i bezpieczeństwa było miejsce siedzące. Prawdziwe kłopoty zaczęły się w technikum. Prestiżowa szkoła w moim mieście, do której poszedłem raczej bez przekonania (humanista w elektroniku) ale z nadzieją na "świetlaną przyszłość". Stres i nerwy potęgowane brakiem smykałki do zawodu. Zacząłem odczuwać nieuzasadnione lęki, głównie takie, że zaraz zwymiotuje a do WC mogę nie dobiec i będzie siara na setkę osób. Zacząłem bazgrolić w zeszycie, zajmować czymś myśli. Trochę pomagało, ale nic nie wynosiłem z zajęć i wracałem wykończony psychicznie i fizycznie. Mimo tego dotrwałem prawie do końca 3 roku. Piękny, gorący dzień w końcówce maja, wystawianie ocen za pasem i 45min cholernych układów analogowych przede mną. Strach przed wywołaniem do odpowiedzi przeżywał każdy, ale ten pokazał inne oblicze. Siedząc miałem przed oczami mroczki, ręce lodowato zimne a leżąc na ławce czułem, jak moje serce w nią rytmicznie puka tak głośno, że za chwile ktoś zapyta 'kto tam?'. Myślałem, że oszaleje. Odwróciłem się do kolegi z ławki i mówię, że zaraz zejdę na zwał na co on odparł 'o, super! może przyjedzie karetka'. Zawsze był specyficzny, dobrze go znałem, ale jego reakcja znacznie pogorszyła mój stan. Co więcej, po latach myślę, że coś wtedy we mnie pękło (pewnie poczucie, że w razie zagrożenia mogę liczyć na czyjąś pomoc). W każdym razie doczekał się, karetka przyjechała, miałem tętno prawie 220 co lekarze mierzyli 3 razy ('chyba aparat się popsuł'). Trafiłem na 3 tygodnie do szpitala na kompleksowe badania m.in. holterami. Z badań wynikło, że mam zaburzenia rytmu serca, tzw. częstoskurcz komorowy. Przed tym incydentem grałem w siatkówkę i nogę (sport to było dla mnie wszystko), nie stroniłem jednak zbytnio od alkoholu i papierosów, czasem zapaliłem trawę (miałem niecałe 18 lat). Teraz lekarz orzekł, że muszę zrezygnować ze wszystkiego, dał mi zwolnienie z wf-u i powiedział, że w przypadku tej arytmii serce może się w każdej chwili zatrzymać.. Świat mi się zawalił, byłem przerażony. Nie ruszałem się z domu, tym bardziej, że lato było rekordowo gorące co potęgowało objawy lękowe. Znajdywałem milion wymówek, aby tylko nie wychodzić poza próg mojej twierdzy bezpieczeństwa - domu. Objawy przy próbach były takie jak u większości z Was - zimne ręce, kołatanie serca, duszności, w głowie paniczny chaos i jedyna myśl, która wyraźnie przebijała sie ponad wszystko - UCIEKAJ! Albo umrzesz. Lato było tragiczne, czasami wyszedłem przed klatkę na chwilę. Podjąłem decyzję o wizycie u psychiatry. Dostałem leki psychotropowe (trochę pomagały ale byłem po nich otumaniony). We wrześniu zmieniłem szkołę, prawie do niej nie chodziłem chociaż była zaledwie trzy przystanki od domu. Mimo 40% frekwencji dzięki wstawiennictwu grona humanistycznego dopuścili mnie do matury, która zdałem bardzo dobrze (nie było lekko dotrzeć na egzaminy, musiałem posiłkować się lekami na uspokojenie). Czas na studia, co wprawiało mnie w przerażenie, ponieważ uczelnia była juz znacznie oddalona od mojej bezpiecznej twierdzy. Udało mi się dojechać na pierwsze zajęcia, wyszliśmy na zapoznawcze piwo. Następnego dnia poznałem starostkę mojego roku przy okazji załatwiania jakiś papierów. Coś między nami zaiskrzyło i pojawiło się światełko w tunelu. Miałem czym zająć myśli (właściwie KIM), dawałem radę jeździć do niej na spotkania, mogłem przełamywać kolejne bariery (tłumne centra handlowe, dalekie wyjazdy). To wszystko dzięki jednej myśli: nie okazywać słabości przy dziewczynie, która tak bardzo mi się podoba i na której z czasem zaczęło mi tak zależeć. Na przestrzeni półtora roku kiedy byliśmy razem byłem zdolny robić wszystko; jazda komunikacją nie sprawiała mi większych kłopotów (nawet jeśli lęk się pojawiał, potrafiłem sobie z nim poradzić) tak jak obecność na uczelni, wyjeżdżaliśmy razem w góry, do pracy nad morzem itp., wyprowadziłem się i zamieszkaliśmy razem. Ale nic nie trwa wiecznie. Po rozstaniu nasiliły się lęki, jednak wygrywałem zdecydowaną większość starć i można powiedzieć, że funkcjonowałem w miarę normalnie; studiowałem, pracowałem, żyłem, spotykałem się z kobietami, imprezowałem. Wróciłem do gry w siatkówkę, pomimo tego, że wzmożony wysiłek fizyczny powodował u mnie arytmie i łapały mnie na boisku lęki jakoś sobie z tym radziłem. Ze dwa razy zdarzyło mi się zejść z boiska pod jakimś pretekstem. Po studiach podjąłem stałą pracę i wszystko się jakoś układało. Nauczyłem się żyć z moją chorobą. Niestety zakład pracy upadł jak większość firm w moim mieście. Studia jakie skończyłem nie czyniły mnie osobą konkurencyjną na rynku pracy, CV obfite w krótkoterminowe zatrudnienia na zlecenie również nie pomagało. Po 5 miesiącach bezskutecznych poszukiwań pracy zdecydowałem się poszukać szczęścia za granicą. Wyjazd przepełniał mnie obawami i strachem; boje się latać więc w grę wchodził tylko autokar który jechał na miejsce prawie 15 godzin. Jak ja dam radę?! Odsunąłem pierwotny termin o tydzień ze strachu, ale w końcu udało mi się zmotywować i wyjechać. SUKCES!! Byłem cholernie dumny z siebie. Pomyślałem, że mogę teraz dokonać wszystkiego. Jednak na miejscu okazało się, że do pracy jest dość daleko, obszar jest bardzo uprzemysłowiony więc moja długa droga obfitowała w pustą przestrzeń i autostrady. Lęk przestrzenny dawał o sobie znać coraz bardziej. Strach przed tym, że coś mi się stanie w szczerym polu daleko od wszystkiego, w obcym państwie itd. mnie paraliżował. Do tego ponad tysiąc kilometrów od domu. Nie dałem rady, wróciłem po kilku tygodniach. Starałem się myśleć pozytywnie; skoro wyjechałem sam tak daleko i przetrwałem, to przynajmniej tu, w moim mieście, mojej twierdzy gdzie od domu dzieli mnie zaledwie kilka kilometrów z dowolnego punktu, mogę już czuć się jak król. Jednak wciąż nie mogłem znaleźć pracy, wzrastało zrezygnowanie, pogarszała się sytuacja finansowa i dołączyła presja czasu. Lęki się nasilały stopniowo, aż do momentu w którym to piszę. Wróciły lęki związane z podróżowaniem komunikacją i pobytu na mieście, co utrudnia mi poszukiwanie i podjęcie pracy. Co więcej pojawiły się lęki w domu. Jestem apatyczny, moje myśli znów krążą w cholernie złym kierunku, drążąc dziury w mojej głowie jak jakiś pasożyt. Zatruwam sam siebie. Problemem jest wyjście do sklepu. Byłem tak daleko, osiągnąłem tak wiele. Żyłem prawie normalnie, mimo towarzyszącej mi Pani N potrafiłem sobie poradzić praktycznie w każdej sytuacji w jakiej postawiło mnie życie. Raz lepiej raz gorzej ale nawet jak upadłem to wracałem. A teraz znów czuje się jak ten mały chłopiec po diagnozie od kardiologa, co jest tym bardziej chore, bo WIEM co jest przyczyną problemu, i nauczyłem się z nim walczyć. Jednak wracam znów do punktu wyjścia i nie wiem jak sobie z tym poradzić, jak to zatrzymać. O moim problemie zawsze wiedziała tylko najbliższa rodzina (która mieszka jednak w innej miejscowości a ja obecnie nie jestem w stanie tam dojechać). Przed resztą znajomych od zawsze gram twardego i nie przyznaje się do żadnych słabości co tylko przysparza mi dodatkowych stresów, ale nie mogę inaczej. Do tego mieszkam sam więc od rana bije się z myślami i nakręcam chorą spiralę lęków (jutro musze jechać na rozmowy w sprawie pracy...). Mam rachunki do płacenia, sprawy do załatwienia, całą tą cholerną odpowiedzialną dorosłość przed sobą. Czuje, że jak się nie ogarnę to przegram życie.
×