Skocz do zawartości
Nerwica.com

abc20

Użytkownik
  • Postów

    8
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia abc20

  1. Trudne pytanie. Do 8 roku życia byłam dzieckiem rozbieganym, rozkrzyczanym, rozkochanym i kochanym przez swoich rodziców, przynajmniej przez matkę, bo ojciec często pracował i pamiętam jedynie tylko wspólne rodzinne wyjazdy do rodziny podczas różnych uroczystości i świąt. Oglądając kasetę video z dnia swoich chrzcin odniosłam wrażenie, że rodzice byli dumni i szczęśliwi że mnie mają.. Czule wypowiadane moje imię, lulanie do snu, tulenie, całusy.. uwielbiam ten film.. to jeden z najpiękniej okazywanych uczuć jakie kiedykolwiek od nich doznałam. Od 8 roku życia do 17 coś się złamało. Nie pamiętam jak to wszystko sie zaczęło, ale pamiętam co było powodem. Tajemnice i domowe kłamstwa zaczęły przerastać małą dziewczynkę. Nie pamiętam czy mama piła już wcześniej, ale wiem, że zaczęła pić zaraz po moich 10 urodzinach. Może strach sprawił że przestałam czuć się kochana, brakowało mi poczucia bezpieczeństwa, choć właściwie nigdy mnie nie uderzyła (nie wspominając o momentach kiedy wyprowadziłam ją z równowagi - zwykły klaps), nigdy o nic nie osądzała, nigdy nie urządzała awantur.. cała historia to awantury między nią a moim tatą. Może ich kłótnie, wpływ rodziny, a potem rodzinny konflikt sprawił że straciłam grunt pod nogami. I przed 18-nastymi urodzinami, kiedy już prawie osiągnęłam pełnoletność mama przestała pić, tak po prostu, bez terapii, bez przyznania przed nami że miała problem.. przestała. Moja pełnoletność wiązała się również z tym że rodzice zaczęli okazywać uczucia, troskę, miłość, zainteresowanie, starali sie rozmawiać, wspierać poprzez próby rozmowy oraz finansowo. Dzisiaj mam z nimi bardzo dobry kontakt, a jedynie ja bardzo często odwracam się od nich plecami.
  2. Nigdy nie uważałam siebie za lepszą od innych, ale cieszyła mnie każda pochwała, dobra ocena, dobre słowo - chyba jak wielu z nas. Jak jesteście postrzegani przez innych? Ze swojego punktu widzenia, swoich wewnętrznych odczuć wydaje mi się, a przynajmniej czując skrępowanie i wstyd wśród ludzi.. zawsze w mojej głowie krąży kilka myśli: zamknięta w sobie, zazdrosna, poszukująca, chcąca zwrócić na siebie uwagę, wmawiająca sobie problemy, nadwrażliwa, nadopiekuńcza itd. Choć te cechy w pewnym sensie i w mniejszości bywają cechami pozytywnymi to mnie bardzo często blokują. Jestem osobą, choć otoczona wieloma życzliwymi, wspaniałymi ludźmi, to jednak zamknięta na ich otwartość wobec mnie. Przez kilka miesięcy żyłam w zupełnie innym świecie. Wtedy zrozumiałam jak bardzo na nasze życie wpływa samoocena. Wiele rzeczy mi wychodziło, rodzice byli dumni, poznałam super ludzi, którzy otwarcie mówili o sprawach które i dla mnie miały i mają wielką wartość.. taka sielanka nie trwała długo, nagle coś się złamało i zamknęłam się na nich.. odsunęłam.. wmawiając sobie, iż wcale nie jestem takim dobry człowiekiem, że więcej mam cech negatywnych niż pozytywnych, że skoro moje życie do póki ich nie poznałam nie było jakoś kolorowe, to dlaczego teraz udaję że jest. No i znów wróciło to co było wcześniej. Myśl - że przecież nie mogę udawać. A w rzeczywistości byłam całkowicie SOBĄ. Teraz jestem SOBĄ, ale tą która bardziej jest zapatrzona w swoje nieudolne życie, w swoją przeszłość niż w teraźniejszość która jest o wiele piękniejsza.
  3. abc20

    Nagła zmiana samopoczucia

    Dziękuję za tą odpowiedź. Mimo wszystko napełniła mnie ona nadzieją. Dobrze znam stany takie jak samotność, opuszczenie, lęk, strach.. zwykła potrzeba bycia z kimś, posiadania kogoś przy sobie.. oczywiście nie na własność, ale potrzeba bycia obok kogoś kto równie mocno potrzebuje Ciebie. Wydawało mi się, że jest pełno ludzi którzy potrzebują mnie, ale ja nigdy, sama przed sobą nie przyznałam się do tego, że równie mocno potrzebuję ich do spełniania się, do życia, do budowania szczęścia. Jestem osobą o miękkim sercu, ale pomimo tego, jestem wstanie zrobić "więcej" dla osób mi zupełnie obcych, niż dla tych najbliższych memu sercu. Zastanawiałam się gdzie tkwi problem, wałkowałam kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt razy ten temat. Grzebałam w przeszłości, wracałam myślami do niej, wspominałam.. czasami więcej w niej było bólu niż radości. A przecież tych chwil radosnych było tak samo wiele jak i tych gorszych.
  4. abc20

    Nagła zmiana samopoczucia

    Dziękuję za tą odpowiedź. Mimo wszystko napełniła mnie ona nadzieją. Dobrze znam stany takie jak samotność, opuszczenie, lęk, strach.. zwykła potrzeba bycia z kimś, posiadania kogoś przy sobie.. oczywiście nie na własność, ale potrzeba bycia obok kogoś kto równie mocno potrzebuje Ciebie. Wydawało mi się, że jest pełno ludzi którzy potrzebują mnie, ale ja nigdy, sama przed sobą nie przyznałam się do tego, że równie mocno potrzebuję ich do spełniania się, do życia, do budowania szczęścia. Jestem osobą o miękkim sercu, ale pomimo tego, jestem wstanie zrobić "więcej" dla osób mi zupełnie obcych, niż dla tych najbliższych memu sercu. Zastanawiałam się gdzie tkwi problem, wałkowałam kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt razy ten temat. Grzebałam w przeszłości, wracałam myślami do niej, wspominałam.. czasami więcej w niej było bólu niż radości. A przecież tych chwil radosnych było tak samo wiele jak i tych gorszych.
  5. Potrzebuję więcej czasu aby przeczytać wasze komentarze, natomiast tytuł przyciągnął moją uwagę.. Idąc tym szlakiem, tą drogą, całkowicie się z tym zgadzam. ok. 5 lat temu, przeżywałam tzw. "bunt młodzieńczy", wtedy moje życie nie miało dla mnie większej wartości, jakiegokolwiek sensu. Będąc na skraju załamania podjęłam się znienawidzonych przeze mnie kroków: okaleczanie (które w rezultacie nie przyniosło żadnych efektów), upijanie się alkoholem (które dawało chwilowe odprężenie) i myśli samobójcze (które sprawiały że czułam się lepiej - tak tylko myślałam). Każda z tych form uzależniała. Im więcej łączyłam te trzy - nie wytłumaczalne - rozwiązania, tym więcej tak na prawdę wpadałam w pułapkę. Kiedyś będąc na skraju wyczerpania psychicznego, zasłaniając twarz, mając bandaż na rękach i siedząc w ostatniej ławce pustego kościoła.. tak po prostu. Do dziś nie wiem dlaczego właśnie tamto miejsce, przecież moja rodzina nie należała do osób wierzących... Kolejnego dnia trafiłam na wieczorną mszę świętą. Kazanie młodego wikariusza trafiło prosto w moje serce. Weszłam bynajmniej w odpowiednim momencie, właśnie na jego słowa.. wybuchłam rozpaczliwym płaczem i wyszłam. W między czasie miałam jeszcze kilka innych przypadków związanych z tym kapłanem. Po jakimś czasie go przeniesiono, a ja zmieniłam miejsce zamieszkania.. ale cały czas w głowie kołatały się myśli - nie możesz, nie teraz, walcz! Nie poddawaj się. Kilka tygodni od przeprowadzki trafiłam do parafii gdzie szukałam z potrzeby serca ratunku. Myślałam sobie, że skoro tam wcześniej znalazłam ukojenie to dlaczego by nie tutaj. Jednak nic już nie było takie same. Coraz bardziej zagnieżdżałam się w swojej rozpaczy. I nagle kiedy już wszystko planowałam, postanowiłam wejść jeszcze raz.. do parafii nieopodal mojego nowego miejsca zamieszkania. I tak nie wiedząc dlaczego zaczęłam prowadzić monolog.. tak.. monolog.. bo przecież nikt mi nie odpowiadał na stawiane przeze mnie pytania.. dlaczego?, po co?.. W jednej z tychże chwil podszedł do mnie ksiądz, uczynił krzyżyk na mym czole, powiedział że wszystko będzie dobrze, a ja jak dziecko wybuchłam płaczem. Od tamtego momentu - chociaż nie od razu, nie z dnia na dzień, ale odrzuciłam od siebie wszelkiego rodzaju złe myśli, zaczęłam z nimi walczyć.. Ta walka, ciągła walka pomimo tego, że jestem teraz tu, zupełnie inna, odmieniona.. ta walka nadal się toczy, ale pięknie jest żyć dla innych, nie zapominając też o własnych potrzebach, wspaniale jest dawać innym radość i nadzieję, to buduje człowieka od środka.. Teraz nie potrafię nawet pomyśleć.. że nikomu na mnie nie zależy, że do niczego się nie nadaję, że nic mi się nie chce, że nikogo nie mam.. Pomyślcie, jak wielu ludzi nas potrzebuje. Pierwszym miejscem w jakim w ogóle mogłam działam był dom dziecka.. nie ukrywam że ogromnym oczyszczeniem było dla mnie wylanie tysiące łez na widok tak wielu dzieciaków.. potrzebujących rozmowy, zainteresowania, potrzymania za rękę.. Z tego punktu.. po 5 latach.. napiszę: NIE PODDAWAJCIE SIĘ! Życie jest piękne, choć żałośnie trudne. Razem możemy przejść wszystko. Życzę Wam wszystkiego dobrego! I sił! I wiary! Ktoś pomyśli.. jak można wierzyć skoro zycie bywa takie okrutne.. ale czy wiara w lepsze jutro nie jest lepsza niż zamartwianie sie o to co będzie jutro, pojutrze? :)
  6. Potrzebuję więcej czasu aby przeczytać wasze komentarze, natomiast tytuł przyciągnął moją uwagę.. Idąc tym szlakiem, tą drogą, całkowicie się z tym zgadzam. ok. 5 lat temu, przeżywałam tzw. "bunt młodzieńczy", wtedy moje życie nie miało dla mnie większej wartości, jakiegokolwiek sensu. Będąc na skraju załamania podjęłam się znienawidzonych przeze mnie kroków: okaleczanie (które w rezultacie nie przyniosło żadnych efektów), upijanie się alkoholem (które dawało chwilowe odprężenie) i myśli samobójcze (które sprawiały że czułam się lepiej - tak tylko myślałam). Każda z tych form uzależniała. Im więcej łączyłam te trzy - nie wytłumaczalne - rozwiązania, tym więcej tak na prawdę wpadałam w pułapkę. Kiedyś będąc na skraju wyczerpania psychicznego, zasłaniając twarz, mając bandaż na rękach i siedząc w ostatniej ławce pustego kościoła.. tak po prostu. Do dziś nie wiem dlaczego właśnie tamto miejsce, przecież moja rodzina nie należała do osób wierzących... Kolejnego dnia trafiłam na wieczorną mszę świętą. Kazanie młodego wikariusza trafiło prosto w moje serce. Weszłam bynajmniej w odpowiednim momencie, właśnie na jego słowa.. wybuchłam rozpaczliwym płaczem i wyszłam. W między czasie miałam jeszcze kilka innych przypadków związanych z tym kapłanem. Po jakimś czasie go przeniesiono, a ja zmieniłam miejsce zamieszkania.. ale cały czas w głowie kołatały się myśli - nie możesz, nie teraz, walcz! Nie poddawaj się. Kilka tygodni od przeprowadzki trafiłam do parafii gdzie szukałam z potrzeby serca ratunku. Myślałam sobie, że skoro tam wcześniej znalazłam ukojenie to dlaczego by nie tutaj. Jednak nic już nie było takie same. Coraz bardziej zagnieżdżałam się w swojej rozpaczy. I nagle kiedy już wszystko planowałam, postanowiłam wejść jeszcze raz.. do parafii nieopodal mojego nowego miejsca zamieszkania. I tak nie wiedząc dlaczego zaczęłam prowadzić monolog.. tak.. monolog.. bo przecież nikt mi nie odpowiadał na stawiane przeze mnie pytania.. dlaczego?, po co?.. W jednej z tychże chwil podszedł do mnie ksiądz, uczynił krzyżyk na mym czole, powiedział że wszystko będzie dobrze, a ja jak dziecko wybuchłam płaczem. Od tamtego momentu - chociaż nie od razu, nie z dnia na dzień, ale odrzuciłam od siebie wszelkiego rodzaju złe myśli, zaczęłam z nimi walczyć.. Ta walka, ciągła walka pomimo tego, że jestem teraz tu, zupełnie inna, odmieniona.. ta walka nadal się toczy, ale pięknie jest żyć dla innych, nie zapominając też o własnych potrzebach, wspaniale jest dawać innym radość i nadzieję, to buduje człowieka od środka.. Teraz nie potrafię nawet pomyśleć.. że nikomu na mnie nie zależy, że do niczego się nie nadaję, że nic mi się nie chce, że nikogo nie mam.. Pomyślcie, jak wielu ludzi nas potrzebuje. Pierwszym miejscem w jakim w ogóle mogłam działam był dom dziecka.. nie ukrywam że ogromnym oczyszczeniem było dla mnie wylanie tysiące łez na widok tak wielu dzieciaków.. potrzebujących rozmowy, zainteresowania, potrzymania za rękę.. Z tego punktu.. po 5 latach.. napiszę: NIE PODDAWAJCIE SIĘ! Życie jest piękne, choć żałośnie trudne. Razem możemy przejść wszystko. Życzę Wam wszystkiego dobrego! I sił! I wiary! Ktoś pomyśli.. jak można wierzyć skoro zycie bywa takie okrutne.. ale czy wiara w lepsze jutro nie jest lepsza niż zamartwianie sie o to co będzie jutro, pojutrze? :)
  7. abc20

    Nagła zmiana samopoczucia

    Jestem osobą, która stara się w miarę możliwości wysłuchiwać i pomagać ludziom na około siebie, ale jestem też osobą która pomimo swojej wiedzy w zakresie psychologi (zaczerpniętej z wielu artykułów i książek) nie potrafię pomóc samej sobie. Gdy widzę człowieka smutnego, przygnębionego, gdy widzę jego łzy bądź zachowanie którym stara się zwrócić czyjąś uwagę - podejdę, porozmawiam, zapytam. Każdy problem ma jakieś podłoże z którym trzeba sobie poradzić. Trzeba często wrócić do tego co było, aby poznać źródło bólu i dać sobie pomóc. Jestem na ogół dziewczyną radosną, pełną życia i energii. Zapatrzoną w swoja wspaniałą rodzinę. Szybko wybaczam, choć nie łatwo zapomnieć o wyrządzonych krzywdach, przecież samej również zdarzyło mi się zranić kilka osób.. i wiem jak ważne dla ludzi jest słowo "wybaczam Tobie", takie z serca, ale niekoniecznie dające zupełne odczucie pokoju w sercu. Wyrządzonych krzywd, niepotrzebnie wypowiedzianych słów nie da się tak szybko zapomnieć. Najchętniej przychyliłabym każdemu człowiekowi (zwłaszcza temu najmniejszemu) - nieba. Czasami bezradność mnie zabija - od środka. Nie jestem osobą na tyle silną aby nie rozpłakać się oglądając film, czy też pracując w domu dziecka czy też w hospicjum jako wolontariusz. Wzruszają mnie maciupeńkie buciki, bezsilność ludzi, wzruszają mnie czułe słowa, wdzięczność, czytana książka. Oczywiście wszystko ma swoje granice. Nie wzruszy mnie komedia czy też horror, ale śmierć, choroba, romantyczna miłość. Niby taka miękka jestem, a nie wiadomo dlaczego, dla tych których bardzo kocham potrafię być oschła, wredna, chamska. Pewne sytuacje i ciągłość mojej historii zaczyna mnie męczyć. Bywają wieczory gdy wracając z pracy, mszy świętej, spaceru, uczelni kładę się na łóżku i płaczę. Podczas tej tony łez nachodzą mnie różnego rodzaju myśli - z początku niechciane, ale potem podsycane. Kilka lat temu, będąc jeszcze niepełnoletnią topiłam takie chwile w alkoholu, aby odsunąć od siebie myśli o śmierci, okaleczaniu siebie, ucieczce, wolałam iść i napić się. Często moje zachowanie zwracało uwagę innych, czasami robiłam to świadomie, a czasami nieświadomie, ale kiedy zauważyłam, że ludzie zaczynają się ode mnie odsuwać, zrozumiałam, że tak dalej być nie może. Nie byłam w szkole orłem, nie miałam przyjaciela od serca, w domu obowiązki, rodzice pracowali, mama jeszcze wtedy piła, choć mimo wszystko miałam z rodzicami dobry kontakt, pieniądze jakość się nie przelewały. Nie wymagałam zbyt wiele. Jedynie - sama nie wiedziałam czego. Zawsze czułam się od rodziny odepchnięta, walczyłam o jedność w niej. A kiedy nagle sytuacja zaczęła się zmieniać, przestałam pić, przestałam się nad sobą użalać. Skończyłam liceum z dobrymi wynikami, z gronem dobrych ludzi na około siebie, mając cudowną rodzinę, cudownych rodziców którzy wiele by dla mnie i mojego rodzeństwa zrobili i robią. Nagle zrozumiałam że problem nie tkwi w tym co na około mnie, ale w tym co we mnie. Boję się miłości, zbliżenia, nie na tle erotycznym, ale po prostu miłości - mężczyzny. Otacza mnie ich garstka, zawsze się z nimi dogadywałam lepiej niż z dziewczynami, ale teraz pomimo 21 lat, nie potrafię się na nich otworzyć w zupełnie inny sposób, niż zwykli znajomi, a mimo to bywam zazdrosna o relacje między nimi a dziewczynami. Wmawiam sobie różnego rodzaju wady i kompleksy. Owszem, nie jestem idealna, ale moja niska samoocena wpływa na mój kontakt z drugim człowiekiem. Im jestem starsza tym trudniej otworzyć mi się. Bywają dni, gdzie nie mam na nic ochoty, nic mi się nie podoba, mam wszystkiego dosyć. Nastrój pogarsza się w miarę upływu czasu, finał zwykle odbywa się w domu, w gronie najbliższych. Kocham ich, ale nie potrafię poradzić sobie z własnymi emocjami i uczuciami. Zadaję sobie pytanie, dlaczego? Dlaczego tyle cierpienia na około mnie.. dlaczego nie potrafię zbudować normalnej relacji z ludźmi na jakich mi zależy.. dlaczego nie potrafię uwierzyć w siebie. I tu znów wracamy do początku - na co dzień bywam radosna, uśmiechnięta.. otwarta na pomoc innym, zamknięta na przyjęcie tej pomocy od innych, bo nigdy nie okazywałam jakiejś większej potrzeby wsparcia, rozmowy. Nie potrafię porozmawiać o swoich problemach z drugim człowiekiem. Łatwiej mi napisać niż powiedzieć. To co się we mnie dzieje.. zamyka mnie przed światem.. I nie potrafię tego wyjaśnić w logiczny dla siebie sposób. Wszelkiego rodzaju postanowienia i próby działają przez kilka dni, czasami tygodni.. i nagle znów wracają wybuchy płaczu, zawroty głowy, lęk przed ciemnością.. bardzo się jej boję.. tak po prostu.. idąc ulicą, gdy już słońce zaszło na niebie.. potrafię co chwilę odwracać się za siebie.. a na dodatek.. ostatnio.. zrezygnowałam z uprawiania sportu gdzie wcześniej sprawiało mi to wiele radości, teraz zamieniłam to na zajadanie się słodyczami.. pomaga, ale na chwilę..
  8. Jestem osobą, która stara się w miarę możliwości wysłuchiwać i pomagać ludziom na około siebie, ale jestem też osobą która pomimo swojej wiedzy w zakresie psychologi (zaczerpniętej z wielu artykułów i książek) nie potrafię pomóc samej sobie. Gdy widzę człowieka smutnego, przygnębionego, gdy widzę jego łzy bądź zachowanie którym stara się zwrócić czyjąś uwagę - podejdę, porozmawiam, zapytam. Każdy problem ma jakieś podłoże z którym trzeba sobie poradzić. Trzeba często wrócić do tego co było, aby poznać źródło bólu i dać sobie pomóc. Jestem na ogół dziewczyną radosną, pełną życia i energii. Zapatrzoną w swoja wspaniałą rodzinę. Szybko wybaczam, choć nie łatwo zapomnieć o wyrządzonych krzywdach, przecież samej również zdarzyło mi się zranić kilka osób.. i wiem jak ważne dla ludzi jest słowo "wybaczam Tobie", takie z serca, ale niekoniecznie dające zupełne odczucie pokoju w sercu. Wyrządzonych krzywd, niepotrzebnie wypowiedzianych słów nie da się tak szybko zapomnieć. Najchętniej przychyliłabym każdemu człowiekowi (zwłaszcza temu najmniejszemu) - nieba. Czasami bezradność mnie zabija - od środka. Nie jestem osobą na tyle silną aby nie rozpłakać się oglądając film, czy też pracując w domu dziecka czy też w hospicjum jako wolontariusz. Wzruszają mnie maciupeńkie buciki, bezsilność ludzi, wzruszają mnie czułe słowa, wdzięczność, czytana książka. Oczywiście wszystko ma swoje granice. Nie wzruszy mnie komedia czy też horror, ale śmierć, choroba, romantyczna miłość. Niby taka miękka jestem, a nie wiadomo dlaczego, dla tych których bardzo kocham potrafię być oschła, wredna, chamska. Pewne sytuacje i ciągłość mojej historii zaczyna mnie męczyć. Bywają wieczory gdy wracając z pracy, mszy świętej, spaceru, uczelni kładę się na łóżku i płaczę. Podczas tej tony łez nachodzą mnie różnego rodzaju myśli - z początku niechciane, ale potem podsycane. Kilka lat temu, będąc jeszcze niepełnoletnią topiłam takie chwile w alkoholu, aby odsunąć od siebie myśli o śmierci, okaleczaniu siebie, ucieczce, wolałam iść i napić się. Często moje zachowanie zwracało uwagę innych, czasami robiłam to świadomie, a czasami nieświadomie, ale kiedy zauważyłam, że ludzie zaczynają się ode mnie odsuwać, zrozumiałam, że tak dalej być nie może. Nie byłam w szkole orłem, nie miałam przyjaciela od serca, w domu obowiązki, rodzice pracowali, mama jeszcze wtedy piła, choć mimo wszystko miałam z rodzicami dobry kontakt, pieniądze jakość się nie przelewały. Nie wymagałam zbyt wiele. Jedynie - sama nie wiedziałam czego. Zawsze czułam się od rodziny odepchnięta, walczyłam o jedność w niej. A kiedy nagle sytuacja zaczęła się zmieniać, przestałam pić, przestałam się nad sobą użalać. Skończyłam liceum z dobrymi wynikami, z gronem dobrych ludzi na około siebie, mając cudowną rodzinę, cudownych rodziców którzy wiele by dla mnie i mojego rodzeństwa zrobili i robią. Nagle zrozumiałam że problem nie tkwi w tym co na około mnie, ale w tym co we mnie. Boję się miłości, zbliżenia, nie na tle erotycznym, ale po prostu miłości - mężczyzny. Otacza mnie ich garstka, zawsze się z nimi dogadywałam lepiej niż z dziewczynami, ale teraz pomimo 21 lat, nie potrafię się na nich otworzyć w zupełnie inny sposób, niż zwykli znajomi, a mimo to bywam zazdrosna o relacje między nimi a dziewczynami. Wmawiam sobie różnego rodzaju wady i kompleksy. Owszem, nie jestem idealna, ale moja niska samoocena wpływa na mój kontakt z drugim człowiekiem. Im jestem starsza tym trudniej otworzyć mi się. Bywają dni, gdzie nie mam na nic ochoty, nic mi się nie podoba, mam wszystkiego dosyć. Nastrój pogarsza się w miarę upływu czasu, finał zwykle odbywa się w domu, w gronie najbliższych. Kocham ich, ale nie potrafię poradzić sobie z własnymi emocjami i uczuciami. Zadaję sobie pytanie, dlaczego? Dlaczego tyle cierpienia na około mnie.. dlaczego nie potrafię zbudować normalnej relacji z ludźmi na jakich mi zależy.. dlaczego nie potrafię uwierzyć w siebie. I tu znów wracamy do początku - na co dzień bywam radosna, uśmiechnięta.. otwarta na pomoc innym, zamknięta na przyjęcie tej pomocy od innych, bo nigdy nie okazywałam jakiejś większej potrzeby wsparcia, rozmowy. Nie potrafię porozmawiać o swoich problemach z drugim człowiekiem. Łatwiej mi napisać niż powiedzieć. To co się we mnie dzieje.. zamyka mnie przed światem.. I nie potrafię tego wyjaśnić w logiczny dla siebie sposób. Wszelkiego rodzaju postanowienia i próby działają przez kilka dni, czasami tygodni.. i nagle znów wracają wybuchy płaczu, zawroty głowy, lęk przed ciemnością.. bardzo się jej boję.. tak po prostu.. idąc ulicą, gdy już słońce zaszło na niebie.. potrafię co chwilę odwracać się za siebie.. a na dodatek.. ostatnio.. zrezygnowałam z uprawiania sportu gdzie wcześniej sprawiało mi to wiele radości, teraz zamieniłam to na zajadanie się słodyczami.. pomaga, ale na chwilę..
×