Na psychoterapię uczęszczam regularnie, raz w tygodniu od czterech miesięcy. Wiem, że nie jest to jeszcze czas po którym powinnam się spodziewać efektów, ale mimo wszystko jakieś odczucie, że ruszyłam do przodu powinno się już chyba pojawić. Jest jednak przeciwnie. Z każdym kolejnym spotkaniem czuję jakbym robiła krok w tył.
Moja psycholog określiła moje zachowanie jako "opór". Czyli inaczej mówiąc - niechęć do udziału w terapii. Tyle tylko, że decyzję o zgłoszeniu się do psychologa podjęłam własnowolnie, nikt mnie do tego nie zmusił ani nie nakłaniał. Zdawałam sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Przyznanie się do własnych słabości, opowiadanie o swoich wewnętrznych ranach, wyciąganie z przeszłości wspomnień, które niczym zamknięte pod kluczem siedzą w mojej głowie ponieważ boję się je wypuścić przed samą sobą, a co dopiero przed inną, obcą osobą. Mimo to zdecydowałam się to zrobić. Na pierwszych dwóch spotkaniach opowiedziałam o sobie chyba najwięcej mimo, że byłam wtedy strasznie zdenerwowana. Z każdym kolejnym spotkaniem robiło się coraz "dziwniej". Pojawiało się więcej milczenia, w momencie gdy moja terapeutka milczała przez dłuższy czas, ja także się nie wyrywałam. W momencie, gdy wchodziłam do gabinetu i siadałam w fotelu także następowało to dziwne milczenie, trwające nawet do kilkunastu minut. W takiej sytuacji czułam zawsze, że powinnam odezwać się pierwsza, ale nie wiedziałam kompletnie na jaki temat. Czułam się przez to jak uczeń, który przyszedł na lekcję nieprzygotowany.
Mój opór przejawia się także w zdawkowych odpowiedziach. Z tym próbowałam walczyć, ale raczej z marnym skutkiem. Kiedy psycholog rzucała w moją stronę uwagi typu "Nie jest pani osobą aktywną" ja nie bardzo wiedziałam czy mogłabym odpowiedzieć coś więcej niż "Nie, nie jestem", ale zaczynałam mówić, by znów nie nastąpiło to uciążliwe milczenie, jednak było to raczej lanie wody niż jakieś konkrety.
Powyższe sytuacje opisałam w czasie przeszłym, ale taki schemat ciągnie się do tej pory. Poruszałam ten temat z terapeutką, jednak z naszych rozmów nie wynikło nic co pomogłoby mi się przełamać. Czuję się na tych spotkaniach, jakbym była osobą, która nie miała nic lepszego do roboty i przyszła sobie ot tak posiedzieć. I wiem, że jeśli nic z tym nie zrobię, to terapia nie przyniesie żadnych pozytywnych skutków. Kusi mnie coraz bardziej, by rzucić to wszystko w cholerę i mieć święty spokój, jednak zdaję sobie sprawę, że nie znajdę w sobie drugi raz tyle odwagi by ponownie podjąć terapię.
Nie napisałam powyżej co mi dolega, a myślę, że to istotna kwestia. Zmagam się z dystymią i szeregiem zaburzeń zwykle jej towarzyszących, m.in. socjofobią.