U mnie kiedyś nerwica dawała o sobie znać zawsze w nocy. Jeśli na swoje nieszczęście się przebudziłam i pomyślałam o tym, że TO zaraz nadciągnie, to mur beton nadchodziło - atak polegał na tym, że miałam nieodparte wrażenie, że zwymiotuję. Biegłam czym prędzej zaparzyć sobie mięty i tak popijając ją łyczkami, wachlując się czym popadnie, bo powietrza jakby mi brakowało, a czasem przechadzając się po domu w tę i z powrotem, powoli dochodziłam do siebie i mogłam iść spać.
Teraz moja nerwica jest już chyba w takim stadium, że tamte objawy przy tych obecnych to pikuś. Teraz atak to dla mnie jak tonięcie w totalnej rozpaczy, płaczę, mam dreszcze, miotam się... Nie mogę jeść, nie mogę spać, nie mogę skupić myśli na niczym innym niż to, co boli.
Gdy przechodzi, czuję przez krótki czas kompletną pustkę, smutek i osamotnienie, a potem znów 'wskakuję' na tor myślenia sprzed ataku, i znów się wszystko nakręca...