Witajcie.
Mam na imię Ania. Od 4 lat pracuję w szkole z dziećmi niepełnosprawnymi, lubię swoją pracę. Poza tym mam 2-letniego synka i dobrego męża.
Zawsze byłam nader spokojną osobą, dość nieśmiałą i małomówną, ale zawsze w sytuacjach tego wymagających radziłam sobie wspaniale - potrafiłam załatwić samodzielnie wiele ważnych spraw życiowych, gdzie przełamywałam swoje lęki przed kontaktem z drugim człowiekiem.
Z rodziną czuję się dobrze, swobodnie, potrafimy rozmawiać, tak mi się przynajmniej wydaje. Z obcymi ludźmi jest inaczej - za każdym razem czuję obawę przed odrzuceniem i krytyką, co powoduję, że nawet jeśli wejdę z kimś w bliższy kontakt, zawsze znajdę powód, żeby znów go zniszczyć. Wszystko biorę bardzo do siebie, praktycznie w ogóle nie potrafię poradzić sobie z krytycznymi uwagami czy po prostu innym zdaniem na jakiś temat, od razu zagryzam się w sobię, dręczę i unikam dalszych spotkań.
Oczywiście, wmawiam sobie, że to bzdury, nie warto tracić czas na zamartwianie się, ale to jest silniejsze ode mnie. A kiedy zdołam być czasem asertywna i odpowiedzieć drugiej osobie tak samo odważnie czy krytycznie, potem strasznie cierpię, nie mogąc spać. Poza tym czuję się wyczerpana fizycznie i psychicznie. Odkąd rok temu wróciłam do pracy i zostawiłam dziecko z obcą opiekunką jest coraz gorzej. A wszystko zaczęło się chyba od razu po porodzie - zdana wyłącznie na siebie bez chwili
odpoczynku właściwie do dziś. Mój mąż całymi dniami pracuje, a rodziny nie mam na miejscu i nie mogę podrzucić synka na kilka godzin w tygodniu do babci, jeśli tam jedziemy, to jesteśmy wszyscy razem, a ja nie mam już siły. Po rozmowie z mamą i teściową, usłyszałam, że one wcale nie miały lżej, bo nie było pampersów, gotowych obiadków etc... Że nie potrafię organizować czasu, w końcu dziecko dużo śpi... A ja naprawdę nie wiem, co robię nie tak...
Nie lubię ludzi, to fakt, bo zawsze mnie zranią. Ale czasem mam doła, bo nie mam żadnego przyjaciela przy sobie. Więc sama nie wiem, czego chcę... A kiedy spotykam na ulicy pierwszą opiekunkę, którą musiałam wyrzucić, bo nie zajmowała się synkiem, od razu drżą mi ręce, potem nie mogę jeść i spać, boli mnie głowa, czasem żołądek... Nie potrafię rozliczać się z przeszłością, wciąż rozpamiętuję zadry. Chodzę smutna, rozdrażniona, zmęczona. Zrobiłam sobie komplet badań - nie mam anemii, z tarczycą
w porządku, Wysypka okazała się nie być na tle alergicznym, teraz czekam jeszcze na echo serca, bo lekarz stwierdził u mnie szmery nad sercem. Jestem kompletnie nieodporna na stres, nie umiem odpoczywać, brakuje mi czasu na sen, a potrzebuję go coraz więcej...
To wszystko, co napisałam jest bardzo chaotyczne, ale boję się przyszłośći, nie umiem skupić się na tym, co przyjemne, wciąż się martwię, marudzę, narzekam, cierpię...
Nie wiem też, czego oczekuję tutaj, na forum. Jakiejś rady? Dobrego znajomego z podobnym problemem? Światełka w tunelu?
Dziękuję za każde słowo.