Im bardziej chcę coś napisać, tym bardziej mam wrażenie, że mi wszystko umyka, ucieka z głowy
Lat 18 i 1/2. Związek zaczął się normalnie, niegroźnie, ale jedno poważne nadwyrężenie zaufania i już nigdy nic nie wróciło do stanu poprzedniego. Kontrolowałam swojego chłopaka na każdym kroku, często znajdowałam rzeczy, których nie chciałam widzieć, które bolały strasznie, a mimo to przy nim tkwiłam. Tkwiłam zakochana po uszy. Awanturowałam się o wszystko, zarzucałam też mu wszystko, nawet, że kubek krzywo postawił. Wmawiałam sobie i jemu, że wcale mnie nie kocha, że chce się tylko zabawić. Nie wiem jak znosił moje napady agresji... Potrafiłam rzucić się na niego z pięściami, a za chwilę być chodzącym aniołkiem dbającym o chłopaka. Gdy wychodził gdzieś ze znajomymi miałam "przeczucie", że w tym momencie on na pewno mnie zdradza.W takich chwilach przestawałam sobie radzić i z reguły autoagresja pomagała mi jakoś uwolnić się od takiej ciążącej mi w głowie myśli. Tak sobie to wmawiałam, że szło zwariować. Non stop rozstania i powroty też nie pomagały. W końcu było poważne zerwanie w marcu, po którym oficjalnie nigdy się nie zeszliśmy, a ja byłam jak wyjęta z tego świata. Wyjęta, pocięta, zapłakana. Jakbym zgubiła część siebie. Później mieliśmy relację nieoficjalną. Związek, ale mówimy, że to nie związek. Bzdura cholerna, bo oczywiście rozczarował mnie kolejne x razy, a ja byłam na skraju wytrzymałości. W końcu zakończyłam znajomość i chyba przez ostatnie 2.5 miesiąca tylko się oszukiwałam, że sobie radzę. Przez pierwsze 2 tygodnie chodziłam pijana. Trzeźwiałam tylko na czas szkolny, chociaż do szkoły i tak rzadko kiedy docierałam.
Co do rodziny to zawsze pokładali we mnie nadzieję, z każdej opinii wynikało, że ponoć jestem ponadprzeciętna, ale bardzo wrażliwa, każdą krytykę biorę do siebie. Tylko co z tych opinii jak raz kiblując nie wyciągnęłam wniosków i dalej do szkoły mam pod górkę. Niby błaha sprawa, ale jednak. Nie potrafię wziąć się w garść. Pomimo wielu obiecanek, że się zmienię nie mam na to siły. Matka starała się jak mogła, abym miała warunki do rozwoju, nigdy niczego mi nie brakowało, a ja wciąż sprawiam, że jest jej wstyd. Nasze relacje i tak są dość napięte. Gdy powiedziałam matce, że autoagresja nie jest tylko odpowiedzią na złamane serce i beznadziejny związek i ona też miała w tym udział była strasznie oburzona i jak zwykle zaczęła wyzywać mnie od psychicznych. Mam wrażenie, że pół życia słyszałam od niej, że jestem debilem, psychiczną kretynką, później doszły do tego szmaty itp., że powinnam się leczyć, że jestem pustakiem, nic w życiu nie osiągnę. Wsparcia z jej strony nie pamiętam. Na pewno było, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Doceniam to, że miałam wszystko i nie odbiegałam od rówieśników, ale przecież to nie sprawia, że ktoś jest dobrym rodzicem... Z ojcem nie mam kontaktu od 4 lat. 4 lata temu pojawił się na Wigilii po 3 letniej przerwie, bo te 7 lat temu przypadkiem spotkałam go w sklepie. Matka rozwiodła się z nim gdy miałam niecałe 6 lat, z racji tego iż wpadł w nałóg. Był narkomanem, wynosił z domu rzeczy, pamiętam jak raz dokonał próby kradzieży przy mnie. Miałam może 5 lat i nigdy nie zapomnę jak płakałam na zapleczu sklepu broniąc swojego "kochanego taty".