Skocz do zawartości
Nerwica.com

rude wredne

Użytkownik
  • Postów

    3
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia rude wredne

  1. Dziękuję bardzo za odpowiedź. Myślałam, że wszystko powolutku się układa, nie wiem czemu to się zmieniło. Dziś nawet nie byłam w stanie dotrzeć do szkoły. Spędziłam 6 godzin w autobusie czując się trochę jak żywy trup. Otoczenie było jakieś takie wyjęte z rzeczywistości, jak nie moje, jakbym nie należała do tego świata. Terapia na pewno jest mi potrzebna? Jest aż tak źle? Chociaż z drugiej strony to chyba jedyne wyjście skoro sama nie potrafiłam sobie do tej pory pomóc.
  2. Im bardziej chcę coś napisać, tym bardziej mam wrażenie, że mi wszystko umyka, ucieka z głowy Lat 18 i 1/2. Związek zaczął się normalnie, niegroźnie, ale jedno poważne nadwyrężenie zaufania i już nigdy nic nie wróciło do stanu poprzedniego. Kontrolowałam swojego chłopaka na każdym kroku, często znajdowałam rzeczy, których nie chciałam widzieć, które bolały strasznie, a mimo to przy nim tkwiłam. Tkwiłam zakochana po uszy. Awanturowałam się o wszystko, zarzucałam też mu wszystko, nawet, że kubek krzywo postawił. Wmawiałam sobie i jemu, że wcale mnie nie kocha, że chce się tylko zabawić. Nie wiem jak znosił moje napady agresji... Potrafiłam rzucić się na niego z pięściami, a za chwilę być chodzącym aniołkiem dbającym o chłopaka. Gdy wychodził gdzieś ze znajomymi miałam "przeczucie", że w tym momencie on na pewno mnie zdradza.W takich chwilach przestawałam sobie radzić i z reguły autoagresja pomagała mi jakoś uwolnić się od takiej ciążącej mi w głowie myśli. Tak sobie to wmawiałam, że szło zwariować. Non stop rozstania i powroty też nie pomagały. W końcu było poważne zerwanie w marcu, po którym oficjalnie nigdy się nie zeszliśmy, a ja byłam jak wyjęta z tego świata. Wyjęta, pocięta, zapłakana. Jakbym zgubiła część siebie. Później mieliśmy relację nieoficjalną. Związek, ale mówimy, że to nie związek. Bzdura cholerna, bo oczywiście rozczarował mnie kolejne x razy, a ja byłam na skraju wytrzymałości. W końcu zakończyłam znajomość i chyba przez ostatnie 2.5 miesiąca tylko się oszukiwałam, że sobie radzę. Przez pierwsze 2 tygodnie chodziłam pijana. Trzeźwiałam tylko na czas szkolny, chociaż do szkoły i tak rzadko kiedy docierałam. Co do rodziny to zawsze pokładali we mnie nadzieję, z każdej opinii wynikało, że ponoć jestem ponadprzeciętna, ale bardzo wrażliwa, każdą krytykę biorę do siebie. Tylko co z tych opinii jak raz kiblując nie wyciągnęłam wniosków i dalej do szkoły mam pod górkę. Niby błaha sprawa, ale jednak. Nie potrafię wziąć się w garść. Pomimo wielu obiecanek, że się zmienię nie mam na to siły. Matka starała się jak mogła, abym miała warunki do rozwoju, nigdy niczego mi nie brakowało, a ja wciąż sprawiam, że jest jej wstyd. Nasze relacje i tak są dość napięte. Gdy powiedziałam matce, że autoagresja nie jest tylko odpowiedzią na złamane serce i beznadziejny związek i ona też miała w tym udział była strasznie oburzona i jak zwykle zaczęła wyzywać mnie od psychicznych. Mam wrażenie, że pół życia słyszałam od niej, że jestem debilem, psychiczną kretynką, później doszły do tego szmaty itp., że powinnam się leczyć, że jestem pustakiem, nic w życiu nie osiągnę. Wsparcia z jej strony nie pamiętam. Na pewno było, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Doceniam to, że miałam wszystko i nie odbiegałam od rówieśników, ale przecież to nie sprawia, że ktoś jest dobrym rodzicem... Z ojcem nie mam kontaktu od 4 lat. 4 lata temu pojawił się na Wigilii po 3 letniej przerwie, bo te 7 lat temu przypadkiem spotkałam go w sklepie. Matka rozwiodła się z nim gdy miałam niecałe 6 lat, z racji tego iż wpadł w nałóg. Był narkomanem, wynosił z domu rzeczy, pamiętam jak raz dokonał próby kradzieży przy mnie. Miałam może 5 lat i nigdy nie zapomnę jak płakałam na zapleczu sklepu broniąc swojego "kochanego taty".
  3. Witam. Właściwie nie wiem czego oczekuję wypowiadając się tu. Może jestem tylko leniwą rozkapryszoną dziewuchą, ale kolejny raz przestaję sobie radzić, więc może ktoś bardziej doświadczony mógłby mi pomóc. Nawet nie wiem od czego zacząć… Dziś po względnie spokojnym okresie w moim życiu coś pękło. Wróciłam do tego co było. Do płaczu bez powodu, do myśli o śmierci, o tym, że mojej matce, mojej rodzinie byłoby beze mnie lżej, że jestem pieprzonym darmozjadem, któremu dawali już tyle szans, a nic się nie zmienia. Znów chciałam się pociąć. Ostatni raz zdarzyło mi się około 3 tygodnie temu, również po dłuższej przerwie od mniej więcej maja. We wrześniu zakończyłam związek, który wykańczał mnie psychicznie, ale to ja byłam osobą toksyczną. Wszczynałam kłótnie bez powodu, urządzałam dzikie sceny zazdrości, zrywałam, a za chwilę biegłam za ukochanym błagając, żeby mnie nie zostawiał, dostawałam ataków paniki, rzucałam w złości przedmiotami, spazmatyczny płacz sprawiał ból psychiczny, aż kuliłam się na podłodze. Raz wmówiłam sobie, że na pewno właśnie w tym momencie mnie zdradza po czym dokonałam ok. 50 (!) cięć na ręce. Odurzanie się różnymi środkami też było na porządku dziennym. Zdarzyło się nawet przedawkowanie, impulsywne zachowania w sferze seksualnej. Co więcej dopóki nie jestem odurzona nie potrafię z nikim normalnie rozmawiać. Zastanawiam się nad każdym słowem. Gdy mijam znajomego i powiem mu zwykłe „cześć” to później te cześć rozbrzmiewa mi w głowie. Analizuję jak żenująco to musiało brzmieć. Nie potrafię zaczekać w knajpce na znajomą, nie odbieram telefonów, problemem jest coraz częściej wyjście po zakupy, z płcią przeciwną nie porozmawiam dopóki nie ośmielę się piwem albo czymkolwiek innym. Unikam szkoły jak ognia, nie potrafię się przełamać, pójść i przesiedzieć te parę godzin. Kolejny raz jestem rozczarowana samą sobą. Durna nastolatka, która szuka sobie problemów na siłę. Właściwie już prawie nie nastolatka, a gówno w głowie. Zero motywacji do czegokolwiek. Żyję w takim zawieszeniu popłakując sobie. Jak się z tego wyplątać? Jak to czytam brzmi tak żałośnie. Wstyd mi za siebie… Czuję, że część tego co chciałam przekazać gdzieś mi umknęło. Proszę was o jakąkolwiek pomoc
×