Witam! Mam problem zarówno ze sobą jak i z partnerem. Czuję się odrobinę zagubiona w moim związku i życiu. Jesteśmy ze sobą ponad rok, i od tego czasu rzadko miewamy tygodnie byśmy się nie kłócili. Kłótnie są o wszystko. Proszę by nie rozłączał się z rozmowy ze mną, jeśli ,np. stoi w sklepie i ogląda zupę, bo to wygląda tak: cześć Kotku, gdzie jesteś? - W sklepie. pipipipip. Jestem tym zawsze zirytowana bo nie wiem czemu się rozłącza, a dzwoniąc mam coś na celu, którego nigdy nie mogę osiągnąć. Nie miewam swojego zdania, bo kiedy zaczynamy się kłócić, on mówi o swoich problemach, a ja już nie dostaję szansy bo jak zaczynam słysze: Ty jak zwykle wiesz swoje/wiesz lepiej, narazie. Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, i szczerze mu o tym mówię, że chcę się rozstać. To wina także w pewnym stopniu mojej zaborczości. Zdarzyło mu się mnie oszukać w istotnej sprawie, mniej mu z tego powodu ufam, i czasami proszę (wymagam?) by do mnie pisał, np. jak wróci do domu, czasami jak coś robi, np. że idzie spać po południu (żebym się nie martwiła, że nie odbiera, nie odpisuje). Wiem, że czasami odrobinę przesadzam, jestem histeryczką w pewnych kwestiach, i czuję się tym zmęczona... Na każdym kroku doszukuje się kłamstwa, a on zamiast to zrozumieć powoduje kłótnie. Wiem, że lepiej byłoby dla niego i dla mnie gdybyśmy od siebie "odpoczęli". Istotny jest fakt, że widzimy się tylko w weekendy bo mamy daleko do siebie. W tygodniu sporo rozmawiamy, ale to nie zmienia chyba nic... Boję się zostać sama, boję się, że będę bardzo tęskniła. Czy widzi ktoś światełko w tym tunelu, czy faktycznie rozstanie byłoby najlepszą decyzją?