Witam was. Znalazłem ten wątek bo wiem że od dłuższego czasu nie radzę sobie z sobą w życiu z własnymi problemami i emocjami. Szczerze to sam nie wiem od czego zacząć, nie boje się mówić o swoich problemach i porażkach bo wiem że jeśli chce coś zmienić to muszę mówić i działać aby zmieniło się to na lepsze. W Rodzicach może i mam wsparcie, ale jak z nimi rozmawiam to nie są mi w stanie pomóc, Oni mieli może i większe problemy w moim wieku (mam 26lat) przez które przeszli, ale ja jakoś nie potrafię sobie poradzić z tym wszystkim. Matka w moim wieku była już po rozwodzie z dzieckiem (moją siostrą z 1-ego małżeństwa mojej Mamy) i tłumaczy że miała większe problemy i żeby wziął się w garść, teraz zauważa że to bardziej złożony problem jak jej tłumacze i stara się mnie wspierać, niedawno usłyszałem nawet słowo "Wiedz że Ciebie kocham", ale to mi nie wystarcza, nie pomaga. Co najwyżej wzrusza i tyle. Zazwyczaj z problemami starałem sobie radzić w sposób, że rzucałem się w wir pracy aby zapomnieć o problemie i jakoś samo sie to ułoży, ale teraz widzę ze to już nie działa i nie ma sensu uciekanie od tego, bo trzeba to po prostu jakoś konstruktywnie rozwiązać. Jestem typem choleryka, potrafię mnóstwo poświecić osobą które kocham, (czasu, emocji, działań itp.) jednak często w głębi siebie oczekuję wdzięczności (czasem zwykłego słowa dziękuje, albo ale ty jesteś super pomocny itd.) nie powiem podbudowuje to na duchu i zwiększa samoocenę, ale wiem że w niektórych momentach to egoistyczne że wymagam zdecydowanych podziękowań... Potrafię często wybuchnąć z byle powodu, np: gdy wracam do domu i widzę jak mój niepełnosprawny ojciec siedzi zamiast zrobić coś pożyteczniejszego aby odciążyć moją matkę od obowiązków domowych. (typu zmyć naczynia, odkurzyć lub poukładać przynajmniej swoje rozrzucone ubrania, które walają się po całym domu). Trochę to chaotycznie piszę ale cóż sam nie wiem jak zacząć opisanie swojej historii czy problemu.
Pamiętam że jak byłem dzieckiem to moj ociec zachorował na bardzo rzadką chorobę tkanki łącznej. rozpisanie się na temat tej choroby nie będzie tutaj miało sensu, ale po krótce napiszę co i jak. Choroba jest z rodzaju autoagresywnych (coś jak białaczka) organizm sam atakuje swoje komórki. U mojego Taty powinno zaatakować nerki, ale że miał wadę nerki i jedną wyciętą, może właśnie dlatego choroba zaatakowała inny narząd - w tym wypadku nogi... W ciągu 30 min nagi mojego ojca zrobiły się czarne na skórze, zaczęły usychać - lekarze nie wiedzieli co się dzieje, chcieli amputować nogi przed dojściem martwicy w górną część ciała. Na szczęście w jakimś tam momencie znaleźli odpowiedni lek sprowadzony z zach. Niemiec i atak został cofnięty. Niestety część tkanek już dopadła martwica i część stóp ma amputowanych. Ojciec bardzo to przeżył, miał przed chorobą wymarzoną pracę, o której wiedział od dziecka że będzie ją właśnie wykonywać. (bardzo to podziwiam, bo ja do tej pory nie wiem co tak naprawdę w życiu chciałbym robić, w jakim zawodzie czułbym się spełniony itd.)
Tata popadł w depresje (nie dziwię się), potem uzależnił się od zastrzyków przeciwbólowych (chyba morfina), które sam sobie mógł aplikować w tamtych czasach, bo w kraju nie było jeszcze takiej świadomości na temat zażywania specyfików i medykamentów. Poza tym, nie stać nas było na koszta pielęgniarskie, w domu nie było kolorowo - czasami chleb ze smalcem na śniadanie i kolacje przez długi czas a na obiad ziemniaki itp. Ale dobrze że chociaż miałem w czym chodzić z siostrą ;] Wydarzenia w dzieciństwie były różne. Rodzice, a w zasadzie głównie Mama wychowała mnie na dobrego chyba chłopaka, będąc dzieckiem byłem bardzo pogodny, pomocny itd. nie zwracałem uwagi na problemy w domu, jak to maluch żyłem beztrosko. W szkole różnie, raz lepiej, raz gorzej, ale chyba od zawsze byłem pesymistą, a teraz staram się tego oduczyć - nie jest łatwo. Jestem strasznie zasadniczy i prostolinijny, dziele wiele rzeczy na czarne i białe (albo jest albo nie ma). Nie potrafię sobie z tym poradzić mimo że wiem iż świat jest kolorowy i zupełnie inny niż sami byśmy tego chcieli. Mama z Ojcem wychowywała mnie że najważniejsze jest mówienie prawdy, być szczerym, uczciwym, honorowym itp. Czasami mam wrażenie jakbym zupełnie nie pasował do tego świata, a wszyscy ludzie są jacyś inni. :/ Przez to łatwo się otwieram, jestem wylewny, szybko ulegam emocjom. Żeby nie ranić uczuć osób najbliższych zacząłem się zamykać sobie, aby nie obrazić ich i stworzyłem kolejny problem, z którego wyjść nie mogę, zdaję sobie sprawę że popełniam ciągle te same błędy zamiast wyciągnąć wnioski i się na nich nauczyć i więcej nie popełniać Ponadto jak podrosłem sam zacząłem myśleć mieć własne zdanie i czasami również rację w sytuacjach spornych z Tatą, gdzie On nigdy nie potrafił przyznać się do porażki i powiedzieć że mam rację - albo przeprosić... Ja z tym akurat nie mam problemu, ale za to mam problem aby nie popełnić drugi raz tych samych błędów, dla osób które kocham, czy kochałem (dziewczyn w których potrafiłem się zakochać). Popełniałem te same błędy, gdy coś szło nie po mojej myśli, była jakaś sprzeczka czy traciłem argumenty, szantażowałem emocjonalnie mimo iż wcale tego nie chciałem potem stawiając sprawę na ostrzu noża zamykałem się w sobie ze wstydem przed porażką i nie odzywałem przez jakiś czas tydzień lub 2 tyg.
Raz już korzystałem z porad, czy terapii psychologa, po pierwszym związku (4lata), popadłem w depresję, dziewczyna mnie zbluzgała od najgorszych, że tylko przeze mnie ma kompleksy i tak na prawdę mnie nie kocha już od ponad roku, a jak teraz mi to mówi to wreszcie czuje ulgę i kamień jej spadł z serca. Znienawidziłem jej i jednocześnie kochałem (jestem uczuciowy - staromodnie wychowany, według zasad uczciwości, zaufania, szczerości, poświęcenia, honoru itd.) Po terapii było lepiej, ale co z tego skoro rzuciłem się w wir pracy, obowiązków itd. W ostatnim czasie poznałem drugą osobę która strasznie mi zaimponowała (i się zakochałem), mimo że jest odemnie sporo młodsza, wszystko się rozpadło (tzn. chciała zostać w przyjaźni, a ja tak bardzo już zaangażowany nie mogłem na to pozwolić, niszczył bym sobie psychikę i musiałem zakończyć znajomość - bo na dana chwile nie zniósłbym widoku jak świetnie się bawi przy boku innych osób - nienawidzę bezsilności, bo przez to ogarnia mnie coraz większa frustracja). Na jednym z naszych spotkań powiedziała mi "Rozmawiajmy, mów bo niezrozumienie i brak dialogu stwarza gniew i agresję" - szczerze? to chyba nie zapomnę tych słów do końca życia (zaimponowała mi) i się zakochałem mimo iż wcale nie chciałem i nie planowałem. Też miała wiele problemów, wydaje mi się że Ona jest DDA i z ogromnym zaangażowaniem będę chciał jej w tym pomóc. Wspólnie mieliśmy wiele podobnych podjeść do życia i myślenia, również w kwestii charakteru, dlatego wydawało mi się że razem znajdziemy w sobie nawzajem akceptację i wsparcie. Teraz chyba myślę że byśmy się prędzej zabili, chociaż kto wie, może jakby obojgu tak bardzo zależało (jak mi) to byśmy byli razem ;]
Po tej znajomości doszedłem do wniosku że nie jest tak do końca wszystko ze mną ok i muszę wrócić na terapię spróbować zapanować nad własnymi lękami, emocjami, kontrolą osobowości, wyciszeniem, czy także obwinianiem rodziców za złe wychowanie mnie w dzieciństwie - (Tata trzymał mnie pod kloszem, gdy mama czegoś odemnie wymagała). Teraz wiele obowiązków z chęcią zrobię, ale lubię gdy ktoś mnie o to poprosi, ale staram sie dużo robić sam, gdyż wiem że Mama po operacji kręgosłupa ma mnóstwo trudności i muszę ją odciążać i mojego ojca... ehhh boje się że nie ustatkuje się sam, nie założę rodziny czy szczęśliwego związku bo będę uwiązany przy rodzicach
Tyle ode mnie, na razie...