Skocz do zawartości
Nerwica.com

Zmęczona83

Użytkownik
  • Postów

    16
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Zmęczona83

  1. Hej! Widzę, że nie tylko ja mam taki problem... Wśród Waszych postów widziałam, że kilkoro z Was pisze, że perfekcjonizm niejako zaszczepili Wam rodzice, przez stawianie dość wygórowanych oczekiwań. Rodzice nauczyli Was - pewnie niechcący - żeby uzależniać poczucie własnej wartości od oceny innych czy wywiązanie się z pokładanych w Was nadziejach. Pewnie więc te Wasze "ambicje" nie biorą się Waszej prawdziwej wewnatrznej potrzeby, ale z oczekiwań innych ludzi - tutaj Ameryki nie odkryłam. Ale jest jeszcze coś. Piszecie, że przez te wymagania, zaniżoną samoocenę, ciągłą presję na wyniki itp. trudno Wam jest nawiązać jakieś przyjaźnie (mnie też). Mam wrażenie, że odmówiono Nam nauki tego, jak budować przyjaźń opartą na - w sumie - bezwarunkowej akceptacji tego, jakimi jesteśmy ludźmi. Cierpimy więc, bo jesteśmy sami, nie ma nikogo, kto mógłby Nas docenić tak po prostu, a jedyną rzeczą, którą potrafimy zrobić, żeby zdobyć czyjąś przychylność to ciągłe dążenie do perfekcjonizmu i pokazywanie wyników. Bez nich jesteśmy nikim. Myślę, że strach przed złymi wynikami nie bierze się, że nie sprostamy oczekiwaniom, ale bierze się, z tego, że zostaniemy odrzuceni, porzuceni, że będziemy jeszcze bardziej samotni, niz już jesteśmy teraz. Wypełniamy oczekiwania, które albo postawili nam inni, albo my sami sobie, tylko po to, żeby zagłuszyć te nieszczęsną samotność. Myślę, że to właśnie o to chodzi z problemem perfekcjonizmu. ----------------- Przeczytałam ten swój powyższy tekst jeszcze raz. Czemu ja wszytko tak bardzo racjonalizuję? Nie ma tutaj za grosz emocji Sorry za off-topic.
  2. Hej, dziewczyny. Myślę, że nie ma co sie licytować, kto ma gorzej. Każdy ma inaczej. I inny ma poziom "odczuwania bólu". kasiak80, akurat nie mam złudzeń, że życia nie da się przeżyć lekko, łatwo i bezproblemowo, więc do tego absolutnie nie dąże. Wolę tę energię poświęcić na coś innego W każdym razie, teraz widzę, że nie napisałam wszystkiego o moich dołach. Biorąc pod uwagę to, że ja prowadzę praktycznie zupełnie normalne życie, więc normalnych dołków psychicznych mi nie brakuje, ale one są takie... normalne - podniosę się, otrzepię i pójdę dalej. Czasem nawet tego potrzebuję, żeby na pewne rzeczy spojrzeć z innej perspektywy, czy w ogóle na świeżo. Poza tym czuję w całej rozciągłości wszystkie swoje emocje, jestem w stanie się wypłakać i jest mi po tym lepiej. I to jest o czym piszesz, czyli coś, co się zdarza każdemu. Gorzej jest, gdy nachodzi mnie drugi typ dołów, który jest zupełnie inny. Wygląda jakby na 2-3 dni wróciła depresja, z tymi wszystkimi dziwnymi stanami, myślami, jakimś otępieniem, ciężkością, beznadzieją, nie wiem czym jeszcze. W zwykłych dołach mam jeszcze w sobie jakieś poczucie, że to jest stan przejściowy, a tutaj jest inaczej. Najgorzej jest, gdy zaczynam rozpamiętywać stan, w którym byłam kiedyś stojąc na peronie - gdy nagle wszyscy ludzie wokół mnie przestali istnieć, zupełnie nie miało znaczenia, że właśnie nadjeżdża pociąg, a mnie coś pchało, żeby zrobić te dwa kroki do przodu. W tym wszystki był taki spokój i taka zachęcająca lekkość. I właśnie najbardziej mnie przeraża, że takie myśli wracają, że odtwarzam sobie sytuację, która obiektywnie była jaka była. Takie coś chyba nie jest normalne.
  3. Zmęczona83

    Cześć!

    niewidoczny, dzięki :) Może jak się zbiorę w sobie to napiszę :) W każdym razie, faktycznie ostatnio "na tym polu" niewiele robię. Właściwie tylko obserwuję samą siebie, ale żeby podjąć jakieś działanie... to już ciężko. Dużo chciałabym zmienić, ale jakoś nie potrafię. Zreszta tak, jak mówisz - temat rzeka. Pozdrawiam.
  4. Zmęczona83

    Cześć!

    Powietrzny Kowal, założenie jest takie, żeby rozprawić się z tym, co jest naprawdę, a nie z urojeniami, choć z drugiej strony nie raz już przekonałam się, że problemy w depresji to głównie "urojenia". I pewnie najpierw w nie trzeba celować. Co do "odwagi", to nazywanie rzeczy po imieniu jest bardzo skuteczne :) I jest to bardzo cenna nauka wyniesiona z terapii. Więc na ile się da, staram się z tego korzystać, bo ja wcale nie mam zamiaru znów ugrzęznąć w swoich popranych emocjach. niewidoczny, emocje, emocje... Niespełnienie, rozżalenie, frustracja, oddalenie, zmęczenie, dystans, ostrożność, osamotnienie - to kilka przykładowych (kolejność przypadkowa). Są w różnych kombinacjach, w różnym natężeniu i w różnych kontekstach - czasem jako skojarzenie z danym związkiem/facetem/sytuacjami, a czasem jako ich skutek. Tak teraz sobie myślę, że chyba za każdym razem szukałam w związku-nie-związku jakiegoś punktu zaczepienia, który by mi udowodnił, że to już jest ta "bezpieczna przystań". Ale zawsze na końcu okazywało się, że sama siebie oszukiwałam - punkt zaczepienia był zbyt słaby, albo go nie było w ogóle, a ja np. nie chciałam widzieć rzeczy, które zdecydowanie przemawiały za tym, że powinnam sobie dać ze wszystkim spokój. ... No i wychodzi na to, że sama siebie w to wszystko wkopałam. Pozdrawiam.
  5. Mushroom, myślę, że masz bardzo wiele racji. I rada wydaje się bardzo sensowna :) Ale jest ryzyko, że epizody się wypalą, ale problem nie znikie, tylko będzie jeszcze bardziej zagłuszony, zakamuflowany. Wiem... trzeba wrócić na terapię. Kiedyś na pewno.
  6. Zmęczona83

    Cześć!

    Powietrzny Kowal, ja myślę, że nie ma w depresji problemów "nie-pogmatwanych" Ta moja wcześniejsza notka i "liczne powtórzenia" to jest tylko esencja, wspólny mianownik. I czasem myślę, że problem z facetami może nie być problemem samym w sobie, ale skutkiem. Albo może się mylę. Albo brakuje mi odwagi i samozaparcia, żeby pogrzebać w sobie i swoich emocjach. niewidoczny, pewnie w jakimś stopniu sabotuje (w końcu czasem zaliczam strasznego doła), ale nie na tyle, żeby rozwalało mi każdy kolejny dzień i negatywnie wpływało na inne aspekty życia - to nie ten moment i mam nadzieję, że nigdy nie nadejdzie. Mój problem istnieje tak jakby "z boku", coś jak ryczący lew zamknięty w zoo, tylko, że oglądanie go wcale nie jest przyjemne. Albo tykająca bomba; albo piechur z kulą u nogi - takie luźne skojarzenia. Więc to nie jest tak do końca sabotaż. Takie coś, co jest, straszy, ciąży, czasem wpędzi w bardzo negatywne nastroje, a czasem pozwoli o sobie zapomnieć, albo siebie zagłuszyć. Dłuższa relacja z facetem owszem była, ale czy trwała? Ze względu na czas, pewnie tak, ale jeżeli chodzi o stopień "scementowania" to miało się to nijak do czasu - z perspektywy oceniam, że byliśmy od początku do końca koło siebie, a nie ze sobą. Najgorsze, że to był mój pierwszy związek w ogóle. A potem z innymi było już tylko gorzej. Tak sobie teraz myślę, że właściwie mój stosunek do tego pierwszego związku jest dość obojętny, natomiast wszystkie kolejne związki-nie-związki wywołują we mnie zdecydowanie bardziej wyraźne emocje. Pozdrawiam.
  7. 2Proof, mogłabyś podać jakiś drobny przykład "jak wyodrębniasz siebie od choroby"? Ja staram się być uważna - obserwuje swoje zachowanie i staram się w tym być obiektywna (o ile słowo "obiektywna" nie jest znacznym nadużyciem), ale zwykle na tym się kończy, bo emocje potrafią ze mną robić co chcą Nie jestem pewna, czy fakt, że zauważam objawy chorobowe jakoś bardziej mi pomaga w uporaniu się z moimi "dołkami" emocjonalnymi.
  8. Depresyjka, Swego czasu poszłam na rozmowę kwalifikacyjną z cv i portfolio. Portfolio zostało prześwietlone bardzo dokładnie, na cv szef rzucił tylko okiem. Pracę dostałam, ale jeszcze przez kilka tygodni szef "uczył" się, że ja jestem już długo po studiach i co właściwie studiowałam, tak bardzo był "zainteresowany" moim dotychczasowym wykształceniem i doświadczeniem zawodowym A byłam wtedy tak samo jak Ty raczkująca w zawodzie. Pozdrawiam i trzymam kciuki! :)
  9. Witaj Sangathrina, pozytywne myślenie, książki i właściwie wszystko inne, co zagłusza problem, jest dobre na chwilę. I wcale nie znaczy to, że to odrzucam. Wręcz przeciwnie! Staram się myśleć pozytywnie, gdy jestem w dołku to intensywnie myślę o tym wszystkim, co jest "poza dołkiem", że to jest chwilowe, a ja mam swoje cele życiowe, które chcę osiągnąć itp. Ale czasem te negatywne emocje są tak wielkie, że mam wrażenie, że zaraz mnie wciągną jak jakaś starszna czarna dziura, z której nie ma ucieczki. Co do "dopinania sprawy" - jestem w kropce, tak jak już pisałam w pierwszym pośćie I uwierz mi, chciałabym wrócić na terapię i się pozbyć tego potwora, który gdzieś tam schowany siedzi i warczy. Póki co jednak, muszę znaleźć jakieś inne sposoby niż kompleksowa terapia.
  10. Zmęczona83

    Cześć!

    Nie było mnie prawie miesiąc... nawet nie zauważyłam, kiedy ten czas przeleciał. Niewidoczny, pytasz jaki mam konkretnie problem. Trochę ciężko to ująć w jednym słowie, ale gdyby sie uprzeć to można powiedzieć, że problemem są związki (bardzo ogólnie) i mężczyźni. Łatwo się jednak domyślić, że problem jest znacznie bardziej pogmatwany. Jeżeli chodzi o związki, szczególnie w najbliższymi osobami i rodziną, to w czasie terapii przepracowałam właściwie tylko jakiś fragment problemu. Zajęło mi to dwa lata, ale dzięki temu zaczęłam zupełnie normalnie funkcjonować (skończyłam studia, z pracą gorzej, rynek jest jaki jest, ale szukam - nawet z pewnymi sukcesami, uwolniłam się od objawów somatycznych, lepiej panuję nad nastrojami itp.). W każdym razie, prawie zupełnie nie został poruszony w terapii problem relacji z facetami. Faktem jest, że mężczyźni w moim życiu prawie nie istnieją, ostatni raz na czymś co można nazwać randką byłam chyba 5 lat temu. Jestem przyzwyczajona do takiego stanu rzeczy, choć nie ukrywam, że gdzieś po cichu tęsknię za jakąś zmianą, mimo, że chyba nie wierzę, że kiedykolwiek ona nastąpi Czuję ogromny opór przed wchodzeniem w bliższe związki z facetami. Z jednej strony chodzi o moją niską samoocenę, z drugiej o jakieś dziwne, ale bardzo mocno zakorzenione przekonanie, że np. facetom nie wolno ufać, że tylko wykorzystują itp. Cały problem w tym, że nie wiem skąd one sie wzięły. Nie potrafię wskazać jakiś konkretnych zdarzeń, osób itp., które mogły mieć na to wpływ. Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, jakby te przekonania wzięły się dosłownie "znikąd" No i boję się, że mogą one kiedyś zacząć sabotować moje życie. I to chyba tyle - tak w skrócie. Pozdrawiam
  11. Witam! To jest mój pierwszy "regularny" post - zaraz po poście przywitalnym, w którym z grubsza opisałam skąd się tu wzięłam Mam pytanie do osób, które pokonały lub sa na dobrej drodze, żeby pokonać to paskudztwo, którym jest depresja. U mnie jest ok. Normalnie żyję. Oceniam, że na codzień "jestem sobą", z czego się bardzo cieszę. Jednkaże co jakiś czas - nie zauważyłam regularności i innych czynników, które mogłyby mieć wpływ (może cos przeoczyłam) - dopada mnie 2-3 dniowe depresyjne zmęczenie, gdzie wszystko traci sens, jest mi smutno, czuję się jakbym miała worek kamieni na ramionach, którego nie da się zrzucić. Ogólnie wszystkie bardzo znajome "rewelacje". Swoją terapię przerwałam ok. 2 lata temu, może nieco mniej. Na codzień nie widzę powodu, żeby wracać (inną sprawą jest to, że nie miałabym nawet za co jej sfinansować), ale wiem też, że są sprawy nieprzepracowane, które mogą się któregoś dnia ujawnić, albo właśnie się ujawniają. Być może właśnie to jest powód, żeby wrócić. Sama nie wiem. Z drugiej strony powrót teraz jest bez sensu, bo planuję w najbliższych miesiącach na stałe wyjechać z Polski i nie wyobrażam sobie zaczynać terapii z kimś nowym - nie chodzi o samą nową osobę, ale o opowiadanie "historii choroby", tego co było kiedyś, co już jest rozwiązane itp. Takie wdrażanie nowego terapeuty w całość problemu. Macie problem z takimi mikroepizodami? Jeżeli tak, to jak sobie z tym radzicie? Pozdrawiam, Zmęczona83
  12. Zmęczona83

    Cześć!

    Na forum zaglądam od jakiegoś czasu, ale zarejestrowałam się dopiero teraz. Kilka lat temu przeszłam przez psychoterapię - tylko. Na kozetkę z podejrzeniem nerwicy lękowej odesłał mnie lekarz (psychiatra jak się wiele tygodni później dowiedziałam) z nocnego dyżuru, u którego wylądowałam w czasie napadu nerwicowego. Psychiatry uniknęłam, poza jednym powyższym przypadkiem. Zresztą, gdy zaczęłam terapię, leczenie farmakologiczne okazało się niepotrzebne - tak przynajmniej twierdziła moja terapeutka. Z perspektywy czasu myślę, że walka z nerwicą (a może i depresją) bez leków, była jak operacja bez znieczulenia. No może jest to zbyt mocne porównanie Ale lekko nie było. Sama kwestia zdiagnozowanej choroby też jest dyskusyjna - terapeutka słuchając moich opowieści, stwierdziła, że ja najprawdopodobniej zanim zaczęłam coś z tym wszystkim robić, przeszłam ok. roczny epizod depresyjny. I czuję, że tak pewnie było. W każdym razie wyszłam względnie na prostą - tak jest od prawie dwóch lat. Napadów już nie mam. Śpię spokojnie itd. Ale wcale nie znaczy to, że wszystko u mnie jest ok. Czuje się, jakbym siedziała na tykającej bombie, a to uczucie potęguje fakt, że ze względów finasowych przerwałam terapię, więc można się domyślić, że wiele problemów jest nieprzepracowanych. Teoretycznie nie przeszkadzają mi one w normalnym codziennym funkcjonowaniu, ale... Dlatego tutaj jestem. Pozdrawiam, Zmęczona83
×