Witajcie, mam na imię Zuza i mam 20 lat. Na nerwicę cierpię oficjalnie od roku, ale wszystkie ataki, histerie, płacze ciągną się już mniej więcej od 10 lat. Ale nikt tego wcześniej nie zauważył do czasu mojego obecnego chłopaka.
Leczę się. Przyjmuję trittico. Jest czasem lepiej, ostatnio gorzej, dlatego szukam pomocy tutaj. Jeśli chodzi o terapię, niestety miałam już 3 i te znajomości nie układały się zbyt dobrze, głównie jeśli chodzi o kompetencje terapeuty (jedna gadała więcej ode mnie )
Moja nerwica? Mam wrażenie, że atakuje to, na czym najbardziej mi zależy i że jest jak rak. Zabiera pewność siebie, zabiera dosłownie to co najcenniejsze. Moje tzw "fazy" (taką terminologię przyjęłam z najbliższymi przyjaciółmi) zazwyczaj dotyczą mojej gotowości do stałego związku. Jesteśmy z Markiem razem od ponad 2 lat. Ja zawsze żyłam na emocjonalnych dopalaczach, mam artystyczną rodzinę, sama lubiłam katować się emocjonalnie, przeżywać uniesienia muzyczne. Wpakowałam się w 3letni związek z węgrem, który był tak wycieńczający, że dpiero teraz widzę efekty. Boję się, że nie umiem stworzyć związku, że nie jestem gotowa, że to nie ten. Wszystko się sypie, seksu brak. Czasami mam ochotę wyjąć z siebie jakąś część odpowiedzialną za analizowanie zachowań, za oczekiwanie od siebie cały czas wielkich emocji, motylków wzglęem mojego chłopaka. Tak to jest, że przy konfrontacji z prawdziwym życiem, dla osoby której podstawową wartością są emocje jest bardzo ciężko. Męczą mnie myśli, że może go nie kocham, kiedy nie czuję oczywistych emocji. A mimo wszystko chcę z nim być. Sami wiecie na czym polega to "sprzężenie zwrotne", myśli się mnożą, wszystkie są negatywne, wszystkie pogrążają związek, do tego dochodzą opinie, że jestem taka młoda, ze związki się wypalają... i to wszystko miesza mi w głowie. Cierpię wtedy, nie wiem co jest prawdą, co fałszem, a każde pytanie w mojej głowie powoduje lęk, zanim jeszcze przyjdzie faktyczna odpowiedź. Nie wiem skąd bierze się tylko to moje "ja chcę".
Czuję się bardzo toksyczna. Będąc tutaj nie muszę się wstydzić tego, że wiem, że jestem ciężarem dla przyjaciół. Egocentryczna, apodyktyczna i absorbująca. Prawie zniszczyłam przez to mojego chlopaka, mówiąc mu o każdej fazie, albo poddając się negatywnym emocjom i fazom, podczas których krytykowałam go za wszystko, bo nie pasowało do mojego schematu. Cierpią też moi przyjaciele. Ciężko jest być ciężarem. Z resztą rozumiem ich wszystkich: kiedy patrzysz na osobę którą kochasz, albo która jest Twoim przyjacielem ikedy starasz się jej pomóc bo widzisz, ze cierpi, a nie umiesz tego zrobić i wszystkie Twoje próby kończą się fiaskiem, poddajesz się. Z resztą mój umysł, na wszystko co powiedzą te osoby, na wszystko co chcę i potrzebuję usłyszeć, odruchowo generuje negatywne myśli i wątpliwości. Kolejne. I znów koło się zamyka.
To chyba najgorsza z faz. Marek jest najcenniejszą osobą w moim życiu. Nie potrafię wytłumaczyć skąd bierze się to moje "ja chcę". Mój mózg narzuca mi miliony wytłumaczeń, wszystkie mnie bolą.
Nie mam wsparcia ze strony rodziny. Moi rodzice rozstali się dawno w bardzo przykrych okolicznościach. Nienawidzą się. Ja za to również obrywam bo zdarza mi się usłyszeć, że jestem podobna do mojego szmatławego ojca. Ta część rodziny z której pochodze jest bardzo ortodoksyjna. Część nie wie o moich problemach, część natomiast uważa, że powinnam iść do kościoła, a nie brać leki.
Moje lęki w dużej mierze zaczęły się od kościoła. Wiele lat temu na lekcjach katechezy siostra opowiadała nam o opętaniach. Dziś mam ochotę strzelić ją w policzek, bo nie zdawała sobie sprawy, ze o takich rzeczach nie opowiada się dzieciom w podstawówce. Pojawiły się wtedy pierwsze histerie. Potem lęk przed kościołem, lęk przed dewocjonaliami. Sprzężenie zwrotne, kiedy wchodziłąm do kościoła bojąc się opętania, a im bardziej się bałam tym bardziej wydawało mi się, że tak jest. Karuzela nie miała końca wiec odeszłam od kościoła. Nigdy nie zapomnę, kiedy babcia powiedziała, że powinnam iśc do egzorcysty. Ten lęk nadal trwa. Ja wierzę w Boga. Mój mózg selekcjonuje negatywne myśli, kiedyś podłąpał taką, ze im bardziej ktoś wierzy w Boga tym bardziej Bóg go "trenuje" i stawia przeszkody. Ja nie chce przeszkód, jestem zmęczona.
Były też inne fazy, że jestem lesbijką, że powinnam iść do zakonu, że byłabym w stanie zrobić sobie krzywdę, albo komuś.Nie mogłam patrzeć ani na nadjeżdżające metro, ani na noże w kuchni. Kiedy o tym piszę, one brzmią bardzo banalnie, wręcz zabawne, ale wiecie, że kiedy taka natrętna myśl przyczepi się do głowy to trudno ją usunąć. Jestem też przewrażliwiona na punkcie chorób.
Do tego wszystkiego doszła derealizacja i depersonalizacja.
Tak w skrócie to moja historia.
Czemu tu jestem? Bo poszukuję pomocy. Szczególnie w tej pierwszej kwestii. Potrzebuję pewności, bo sama jej nie mam. Bardzo chcę wierzyć, że moje problemy to tylko moje zaburzenia, ale potem pojawia się myśl : a co jeśli nie? A co jeśli taka jestem? I koło się zamyka.
Bardzo chętnie usłyszę wasze komentarze, opinie, rady albo nawet i krytykę.
Pozdrawiam :)