Witam. Mam 10letniego syna. W tym roku po raz pierwszy pojechał na dwutygodniowe kolonie. Pojechał razem z dwoma kolegami z klasy. Wiedziałam, że nigdy nie chciał nocować poza domem bez rodziców, nawet do dziadków nie chciał jeździć. W dzień się bawił a wieczorem ryczał. Jednak na te kolonie bardzo chciał jechać, za bardzo nie przygotowaliśmy go do tego, poruszaliśmy tematy pieniędzy, ubrań, posłuszeństwa ale nie mówiliśmy mu o tym, że to jednak wyjazd na dwa tygodnie i nikt po niego nie pojedzie bo to ponad 500km. No i niestety teraz są tego skutki, praktycznie od samego początku wieczorami jak dzwonił (ma swój telefon) to ze smutkiem opowiadał relację z całego dnia, na drugi dzień już rano i wieczorem dzwonił z płaczem. Rozmawiałam z wychowawcą, ten mówi mi, że w dzień syn się bawi z kolegami i nie zauważył jego ponurego nastroju. Tak minął prawie tydzień, syn ubzdurał sobie, że w niedziele po niego pojedziemy, gdy mówimy mu, że to niemożliwe on wpada w płacz. Próbujemy rozmawiać z nim po dobroci, stanowczo i nawet obiecujemy mu niespodziankę po powrocie, byleby tylko wytrzymał, wychowawca postanowił, że odbierze mu telefon i tylko raz dziennie będzie mógł zadzwonić do domu. Jestem właśnie po rozmowie z synem i wychowawcą, przez lament syna, kazałam wychowawcy podać synowi jakieś leki uspakajające.
Nie wiem już jak mam postąpić, co mówić synowi aby przekonać go do jeszcze tygodniowego pobytu na koloniach. Nie wyobrażam sobie aby po niego jechać, ale również nie mogę pozwolić aby syn wpadł w depresję z powodu pobytu na koloniach. Wiem również, że synowi nie dzieję się krzywda na koloni, nikt mu nie dokucza aby to było powodem jego lamentów. On po prostu jest "maminsynkiem" chociaż wcale nie chciałam, aby tak było. Proszę pomóżcie, doradźcie co mam zrobić