Długo zastanawiałam się czy napisać na jakimś forum. Na zmianę to mnie ciągnęło do klawiatury, to znów totalnie odrzucało. Ale ostatecznie postanowiłam napisać.
Nie wiem czego oczekuję. Ponieważ nie mam zamiaru o nic pytać, prosić ani liczyć na litość.
Jestem prawie 18-letnią dziewczyną, która boryka się ze stanami depresyjnymi około 4 lat. Jednak konkretne leczenie zaczęłam jakiś rok temu. Regularne wizyty u psychiatry, od października terapia u psychologa.
Już podczas bycia uczennicą gimnazjum wiedziałam że coś się ze mną dzieje - skrajne stany emocjonalne, myśli o samookaleczeniu i samobójstwie itd. Jednak najgorszy okres rozpoczął się gdy poszłam do liceum. Wagary, opuszczenie w nauce, izolacja od rzeczywistości. To właśnie wtedy moja mama coś dostrzegła i zgłosiła się ze mną do psychiatry. Zaczęłam dostawać leki antydepresyjne. Mijał czas, i myślałam że idzie ku lepszemu, że te najgorsze chwile mam już za sobą. Okazało się jednak że się myliłam. I to bardzo. Druga klasa liceum okazała się porażką. Bardzo duża ilość nieobecności, oceny jak na moje umiejętności złe. Mimo terapii, leków wszystko toczyło się w dół.
To wszystko nie jest związane z moją sytuacją w domu, szkole czy wgl z otoczeniem. Owszem, moi rodzice rozwiedli się dawno temu, gdy byłam młodsza pomieszkiwałam to u jednej babci to u drugiej ponieważ moja mama podążałam ścieżką kariery zawodowej. Moja terapeutka twierdzi że mam realne powody żeby czuć się jak się czuję. Jednak wg mnie to nie powinno tak być. Ludzie mają o wiele poważniejsze problemy, a jednak... Nie potrafię skończyć się użalać nad sobą i swoim życiem. Moja samoocena = grubo poniżej zera. Brak wiary w siebie. Brak wiary i nadziei na przyszłość...
Pod koniec marca coś 'wybuchło' we mnie, coś co zbierało się bardzo długo i zrobiłam to... Wzięłam ponad 200 tabletek - antydepresantów. Trudno mi opisać to co wtedy czułam i myślałam, to był pewien szał, afekt. Nie skończyłam na cmentarzu tylko dlatego że moja mama była w domu i szybko trafiłam do szpitala na płukanie żołądka. Potem kilka dni w szpitalu na obserwacji i... No właśnie. Psychiatryk. A dokładnie oddział psychiatrii dziecięcej. Totalna izolacja. Spędziłam tam Wielkanoc. Miałam szczęście że trafiłam na tę lekarkę i terapeutkę na które trafiłam, i spędziłam tam tylko 2 tygodnie. Tylko albo aż. Powiedziałam sobie że już nigdy więcej nie chcę tam trafić. Nigdy! To miejsce mnie przytłaczało, 'bolało'...Ale jednocześnie zebrałam siły, zdobyłam motywację. Czułam że ta próba to było moje wewnętrzne khatarsis, zawsze myślałam że po takiej próbie będę mogła zacząć wszystko od nowa, że moje życie się zmieni. No i ludzie których tam poznałam, ludzie z takimi samymi lub podobnymi problemami jak ja. Był to dla mnie jedyny plus tego pobytu na oddziale. No właśnie, BYŁ... Tydzień po wyjściu wszystko było super - motywacja, chęć do zmian, wola życia. Ale zaraz po tym - równia pochyła, i to chyba najbardziej stroma z dotychczasowych. Zaczęłam się samookaleczać. Dlatego że robiły to dziewczyny na oddziale? Pewnie miało to na mnie wpływ. Zawsze o tym myślałam, ale kończyło się na niczym bo za bardzo bałam się bólu fizycznego. Jednak gdy w końcu spróbowałam, okazało się że to naprawdę pomaga. Mam na myśli ten stan, moment tworzenia się endorfin podczas zanurzania żyletki w ciele, widoku kropli krwi i tego bólu, ale przyjemnego bólu który niweluje ból psychiczny.
Teraz staram się jakoś skończyć ten rok szkolny i iść dalej. Mam swoje marzenia, cele. I to bardzo konkretne. Dlatego wiem że powinnam się na nich skupić, one staną się sensem mego dalszego życia.
Po co to wszystko opisałam? To nawet nie jest 1/100 tego co czuję i myślę. Ale właśnie z tego chciałam się 'wyspowiadać'