Witaj (cie?)
długo się z tym nosiłam i w końcu zaryzykowałam.
Objawem, które widzą inni to smutek, brak uśmiechu, apatia, negatywizm.
To, co jest we mnie to bezbrzeżny smutek; rozpacz, która wymusza na mnie krzyczenie i płacz pod prysznicem i w poduszkę, tak aby nikt nie usłyszał, beznadzieja, która pcha mnie w myśli samobójcze.
Nie jest to patetyczne, wzniosłe czy namiętne- trwa to tyle lat, że zdążyłam się oswoić z myślą, że nie chce już żyć na takim świecie, podchodzę do tego spokojnie, zaakceptowałam ten fakt.
Więc dlaczego jeszcze tego nie zrobiłam? to mój pragmatyzm mnie trzyma przy życiu- nie jestem w stanie znieść, iż mogę być zawadą dla ludzi, iż mogą przeze mnie cierpieć... to mnie chyba trzymało.
Jestem w okresie zmian życiowych, mam za sobą trzy stresujące i przepełnione pracą ponad siły lata. Odbiło się to oczywiście na moim zdrowiu fizycznym, ale jak i sie okazało psychicznym-
potwory, spychane w podświadomość wróciły ze zdwojoną siłą.
Przez lata pragmatyzm mnie powstrzymywał, a teraz... już nie mogę.
Już tak bardzo nie chce budzić się z bólem i fizycznym i psychicznym, z kacem moralnym, iż pośrednio ranię swoim usposobieniem do świata, osobę, którą kocham, z wrażeniem, że wplątałam się w coś z czego nie ma odwrotu i powoli tonę, że powoduję odwracanie się ode mnie ludzi i to tych najbliższych , jak matka...
Już nie mogę. Chcę biec przed siebie, zmienić swoje życie (zamieszkać w zupełnie innym miejscu i zmieć typ pracy na zbliżony z naturą), mieć siłę do działania, nie czuć się wypalonym albo odejść na zawsze.
Wiem, że moje problemy sięgają wczesnego dzieciństwa i to co czuje jest nawarstwieniem się nieomówionych, nie rozwiązanych spraw.
Wiem, że zrobiłam wszystko, żeby się z tym pogodzić i więcej już nie zrobie, bo to przekracza moje siły.
Wiem, że nie zniose kolejnego miesiąca takiego życia- marazmu.
Wiem, że jeżeli się nic nie zmieni- odejdę...
Potrzebuję albo rady albo groma z nieba, który rozpie** wszystko do okoła.