Skocz do zawartości
Nerwica.com

1522

Użytkownik
  • Postów

    14
  • Dołączył

Treść opublikowana przez 1522

  1. Dokładnie... Wątek można podsumować, jako prowokację, bo autor nie oczekuje odpowiedzi, a jedynie liczy na wojenki i swoje mądrości... czyli jest zwykłym trollem, którego nie ma co karmić (i tak nie chce odpowiedzi czy porady). Wątek chyba można nawet by zamknąć, bo z pewnością nic więcej nie wniesie, poza arogancją i butą.
  2. Nie wiem czy jest co Spadochroniarzowi tłumaczyć, że to on jest źródłem swoich problemów. Uporczywie będzie wypierał, że to właśnie on jest źródłem tworzenie rodziny dysfunkcyjnej, i że to się odbije na jego dziecku. Jego przerośnięte i samolubne ego, oraz skłonności socjopatyczne, zawsze będą odwracać sytuację i to żona będzie winna, że on zdradził, żona będzie winna tego, że go kocha i przyjęła go z powrotem, a syn będzie winny temu, że spaja ich jeszcze. Piszesz w tak specyficzny sposób i wyrażasz takie poglądy, że nie trudno pewne rzeczy odczytać... nie trzeba beczki piwa z kimś wypić, żeby dostrzec pewne rzeczy. Kochanie kogoś, nie jest jednoznaczne z tym, że zapewniasz mu odpowiednią opiekę... obecnie wydaje Ci się jakim zajebistym ojcem jesteś, a czas pokarze, czy faktycznie takim byłeś. Mylisz wysoką zdrową samoocenę, z narcyzmem, z przerośniętym ego, z egocentryzmem... Ty swoją wartość już dawno przeszacowałeś i zakochałeś się w sobie, nie umiejąc objąć szczerym uczuciem rodziny (kogokolwiek), bo są gorsi od Ciebie (dziś jeszcze tego swojemu synowi nie mówisz i nie postrzegasz go jako gorszego, ale pewnie i na to przyjdzie czas, że potraktujesz go bez mała jak swoją żonę, kiedy się okaże, że nie jest Tobie podległy i inny od Ciebie). Nareszcie mądrze gadasz, bo właśnie to zrobiłeś swojej żonie teraz, a przyjdzie czas że i swojemu dziecku zrobisz. Zniszczyłeś już swoją żonę, zrozum to... jak możesz tego nie żałować? Pewnie bardziej byś żałował zgubionego drogiego zegarka, lub zarysowanego samochodu. Nie tylko, a nawet pewnie rzadziej niż rodzina. Twoja żona dziś bez cienia wątpliwości może powiedzieć, że zabierane przez współmałżonków, a Twoje dziecko prędzej dojdzie do wniosku, że jemu wiarę w siebie odebrała rodzina dysfunkcyjna stworzona przez tatusia. Jak już wcześniej pisałem, mylisz pojęcia... Ty nie jesteś przejawem zdrowej pewności siebie. Po za tym... osoba odpowiedzialna, silna, pewna siebie, z wysoką samooceną, bez problemu umie zadbać nie tylko o siebie, ale i o swoją rodzinę, potrafi dbać o słabszych i ich wspierać, umie nie ranić, zna wartość najbliższych mu osób i umie je przeprosić, wesprzeć i razem z nimi być. A egoistyczny narcyz i socjopata, będzie zawsze widział tak jak Ty tylko i wyłącznie swoje potrzeby i siebie, nie potrafiąc docenić otoczenia, wmawiając sobie, że nie robiąc dla kogoś nic, jest dla niego kimś najważniejszym, że wszyscy są zależni od niego i go potrzebują. Jak już zauważyłeś wysoka samoocena i pewność siebie, są bardzo ważną i cenną cnotą człowieka. Ty jednak nie dostrzegasz granicy ani różnicy, którą już dawno przekroczyłeś między pewnością siebie, a narcyzmem. Nie wiem czy jesteś przypadkiem dla psychologa... ale z pewnością problemy Twojej rodziny w znacznym stopniu tkwią w Tobie i wynikają z Twojego chorego systemu wartości. Degradujesz swoją rodzinę, żywisz się nią, dziś żoną, za chwilę synem, albo inną kobietą, którą upolujesz. Twoja rodzina jeżeli nie już potrzebuje psychologa, to z pewnością przyjdzie czas, że będzie potrzebowała. Jak chcesz coś dobrego zrobić dla swojej rodziny zmień się, albo ją zostaw, działając i zachowując się w sposób jaki sam opisujesz z pewnością pogrążasz żonę, a syn za kilkanaście lat, będzie niestety DDD, a twoja buta i arogancja w stosunku do osób na forum, które piszą Ci prawdę (po nią tu przyszedłeś), z pewnością Ci nie pomoże i nie zmieni faktów. Na pewno nie ma co liczyć na współczucie i zrozumienie, czy poklepanie po plecach. Nikt Ci tu nie powie, że robisz dobrze, że tak powinieneś postępować, że dla rodziny robisz coś dobrego... bo tak nie jest i nie licz na to, że ktoś Tobie przyklaśnie i będzie pochwalał Twoje podejście.
  3. Aha... No bombowy z Ciebie tatuś... Pamiętaj powtarzać sobie swoje hasełka o swojej niepodważalnej zajebistości jak będziesz w przyszłości musiał czekać na niego pod gabinetem psychologa lub psychiatry i kiedy będziesz go woził na terapie (bo z takim tatusiem to niemal pewne). Zajebistości tatusiostwa nie wyznacza grubość portfela, ilość prezentów czy rozpieszczenie dziecka. Nie chcę być złośliwy... ale pewnie nie pomyślałeś, że Twoja żona potrzebuje wsparcia i że do odbudowy czegokolwiek w waszej sytuacji, potrzeba jeszcze Ciebie... ona sama z Twoją nawet górą pieniędzy nie odbuduje waszego związku. Właśnie Twoja propozycja wysłania jej samej gdzieś mówi o Tobie więcej niż sobie zdajesz sprawę... pamiętaj, za pieniądze nie wszytko kupisz (ani miłości syna, żadna kasa nie zwrócić zdrowia Twojej żony, nie kupisz miłości czy zaufania). Twoja żona i dziecko potrzebują czegoś znacznie więcej niż pieniędzy teraz. Pomyśl odrobinę (do tej pory jakoś Ci nie szło pomyśleć o konsekwencjach czynów), że małżeństwo/rodzina to dwie osoby plus dziecko (dzieci), jak Ty chcesz coś zrobić dobrego dla swojego związku pozbywając się żony i zostawiając ją zupełnie samą. Nie wiem czym i jak myślisz, ale po czymś takim co odwaliłeś i jeżeli chcesz coś naprawić, to powinieneś postarać się o wsparcie dla żony ze swojej strony, o odbudowanie zaufania, wiary w Ciebie, Twoje zamiary, Twoje ewentualne emocje i uczucia? Myślisz, że jak sypniesz kasą, to jej wszytko przejdzie i dziecko będzie miało szczęśliwą rodzinę? Człowieku jak coś chcesz dobrego zrobić, to albo daj jej spokój i swojemu dziecku też (bo dziecko prędzej uzależni się od kasy tatusia w takiej relacji, niż od Twojej miłości), albo wsadź kasę w buty i zrób coś ze sobą i sam dla waszej trójki, nie kupując nic, nie przesłaniając się wachlarzem z banknotów. To Ty musisz się zmienić, to Ty musisz coś ze sobą zrobić, to Ty musisz zaplanować co dalej, to Ty musisz żonie i synowi udowodnić coś więcej niż to, że Twojego ego i portfel są na określonym, wysokim poziomie. Za kasę to "miłość" możesz sobie kupić w "domu uciech", rodzina wymaga jednak znacznie więcej... Zastanów się dobrze, czy stać Cię poświęcić w życiu coś więcej dla drugiej osoby (zarówno czy chodzi o syna jak i żonę), niż tylko plik banknotów (i czy tylko kasa ma dla Ciebie jakąś wartość). Nadal uważam, że jest w Tobie coś z socjopaty (kompletnie nie liczysz się z uczuciami innych), który z racji swojej pozycji materialnej może wszytko, odkupując swoje winy kasą. Pamiętaj jeszcze o czymś jeszcze... Twojej żonie i Twojemu dziecku też należy się od życia to co najlepsze... niestety trafiłeś się im tylko Ty (egocentryk zakochany dobrobycie materialnym, który nie wie czym różni się stuzłotowegy banknot od zaufania, wsparcia, miłości, pomocy, bliskości). Jakbyś myślał o tym, że waszej trójce należy się to co najlepsze i starałbyś się tak sumiennie pracować nad szczęściem waszej rodziny, jak nad zaspokajaniem swoich popędów, to może uwierzyłbym w to: I wtedy może być coś z tego było. Dopóki zatem będzie się karmił frazesami, że tylko Tobie należy się od życia "szczęście", to ani ze swoją żoną nie będziesz szczęśliwy, ani z żadną inną kobietą, bo zawsze będziesz działał jak grabie (tylko dla siebie będziesz chciał szczęścia). Pora chyba przewartościować priorytety w życiu, przestać sobie wmawiać sobie złudne bajeczki o swojej zajebistości i zacząć myśleć o czymś więcej niż kasie, umoczeniu i tym, że synkowi kupisz szczęście (naprawdę jak czegoś nie zrobisz z sobą teraz, za kilkanaście lat będziesz musiał całkiem sporo kasy wyrzygać na leczenie swojego syna z nerwic i depresji). Problemem nie jest Twoja żona, nie jest Twój syn... to Ty jesteś problem i Twoje wrażenie o swojej zajebistości mierzonej grubością portfela. A jak chcesz zrobić coś dobrego, pomyśl o WAS (wspólnie, razem), a nie o sobie.
  4. Jak to nie wie co nim kieruje... niepohamowane, niekontrolowane, samolubne popęd i chuć, nie wiem co innego może nim kierować do jednej zdrady, a dalej do kolejnej (pamiętajmy że robi to świadomie, zdaje sobie z tego sprawę co robi i co się z nim dzieje przy bliskści żony). A dobra od zła chyba nawet nie stara się odróżniać, kiedy uważa, że to wina syna, że nie może przez niego teraz skakać z kwiatka na kwiatek i ma żal do żony, że ma ona potrzeby, gorące uczucia i plany wobec swojego męża. Jeżeli faktycznie ma problemy w psychice i chce ich szukać, to jest specyficznym przykładem socjopaty i niech zacznie od tego - całkiem szczerze, albo zwykły drań, albo socjopata (dużego wyboru nie ma). Cechy charakterystyczne brak sumienia i odpowiedzialności wobec innych brak wstydu, poczucia winy i skruchy, osoby te nie są zdolne do głębokiej troski o drugiego człowieka kontakty międzyludzkie są u socjopatów znikome, nastawione na eksploatację drugiej osoby (około 80% przypadków[potrzebne źródło]) manipulowanie jednostką, wykorzystywanie do własnych celów nieprzywiązywanie się do drugiego człowieka, brak reakcji na zaufanie, miłość i czułość
  5. Od panowania nad emocjami jest mózg, zdrowy rozsądek, moralność, rozwaga, uczciwość, odpowiedzialność, dojrzałość (emocjonalna i intelektualna), rozum (dla niektórych może być też religia)... dlatego też nazywamy się homo-sapiens, żeby odróżnić naszą wyższość i popędy od zwierząt. Owszem on zdaje sobie sprawę ze świństwa... tylko dlaczego świadomie (tak, w pełni świadomi i z premedytacją) cały czas krzywdę robi kobiecie z dzieckiem, oszukuje ich... i jeszcze bezczelnie takie rzeczy o własnym synu wypisuje, jakby syn był czegoś winny, a żona tego że ma uczucia i potrzeby dlatego go przygarnęła. Powinien martwić się o przyszłość syna i jego zdrowie psychiczne i potrzeby swojej żony. On już swoją rolę odegrał i teraz powinien pomyśleć o innych, a nie o sobie... to się odpowiedzialność nazywa. Ale dobra... niech tam, jeden wyskok mógł się zdarzyć w totalnym kryzysie, ale dalej brnie w to samo w pełni świadomie.
  6. Trzeba być ostatnim draniem, żeby żonę w 8 miesiącu zdradzić, do tego dalej okłamywać i jeszcze prosić się o pomoc. Tobie się w dupie poprzewracało, może i kochasz syna, ale jego pierwsze słowa do Ciebie powinny brzmieć "jest pan ostatnim fiutem" (nawet nie powinien do Ciebie tata mówić, skoro kiedy jeszcze był w łonie Twojej żony, taki numer odwaliłeś zdradzając ich oboje). Dla twojej żony z pewnością będzie to cios i niesamowity ból i cierpienie... ale lepiej jak będzie sama niż z kimś takim jak Ty. Niesamowite jak niektórzy nie umiejący szanować miłości, cudzych uczuć, potrzeb potrafią być perfidni i robić z siebie ofiarę... bo biedaczek nie wie co ma teraz zrobić i potrzebuje pomocnej rady. I pokrzywdzony jeszcze, bo go zona przygarnęła... Jakie podświadomie? Znasz pojęcie tego słowa? Ty ją świadomie i z pełną premedytacją krzywdzisz i oszukujesz... sam o tym piszesz i zdajesz sobie sprawę, więc jak możesz to robić podświadomie. Ocknij się. Zastanów się co piszesz, żeby tylko swoje draństwo przykryć. Teraz to już pojechałeś... Tak, twój syn jest winny temu, że ma ojca debila. Przez takich idiotów jak ty właśnie, osoby takiej jak twój syn i twoja żona, szukają pomocy właśnie na takich forach jak to. Tobie to potrzeba wasektomi co najmniej (a najlepiej kastracji), żeby nikogo więcej nie krzywdzić, a nie psychologa. PS. Przeprasza wszystkich że się uniosłem, ale tego nie da się nie nazwać po imieniu.
  7. Postanowiłem również dołączyć do tego wątku... ale właśnie jako ta druga strona. Moja dziewczyna (a raczek już ex, choć brakowało 2 miesięcy do zaręczyn) ma zaburzenia depresyjno nerwicowe. Tak pokrótce (bardziej szczegółowo tu: problem-w-zwi-zku-t34989.html), dużo jej przydarzyło się w zeszłym roku (spore i długie problemy ze zdrowiem, problemy z pracą, problemy w domu) między nami początkowo nic się złego nie działo, ale w końcu wszytko zaczęło się i na nas przelewać (w między czasie mocno w niej wzrosła potrzeba zaręczyn). Na początek szukanie dziury w całym i wykłócanie się o bzdurne sprawy nawet wtedy kiedy nie miała racji, później chłodzenie i "wyschnięcie" w okazywaniu uczuć, przez pracoholizm, do typowej anhedonii, a nawet postrzegania mnie jako osoby wrogo jej nastawionej i odgrażającej się zerwaniem. Cały czas sam na sam ze mną, przygnębiona, nie chciała rozmawiać, podejmowanie decyzji w różnych sprawach odkładała na później... To teraz do meritum... co przeżywa i jak to wygląda z perspektywy osoby, która jest partnerem osoby w depresji. Pierwsze jakieś niezrozumiałe z logicznego punktu widzenia nieporozumienia, jakoś mocno nie dotknęły mnie, zdawałem sobie sprawę z jej problemów i trapiących stresów, (w których wspierałem ją, pomagałem na ile mogłem nie raz zawalając swoje potrzeby czy obowiązki). Później do sporego kryzysu doszło niemal z dnia na dzień... pierwsze objawy oschłości i oziębłości, co raz bardziej drażliwe i irytujące szukanie dziury w całym. Musiałem się tłumaczyć ze swoich słów (co gorsza wyrwanych z kontekstu), bo (jak podobnie już tu było pisane), skupiała się na wybranych słowach i potrafiła na nich skupiać nie raz rozmowę, czyli najpierw z niczego sprowokowała kłótnię w trakcie, której podchwytywała jakieś kilka słów, które uważała że trafiają w nią personalnie (właśnie zawsze personalne pobudki, nigdy różnica zdań), które źle odebrała i dalej już zaognianie konfliktu, że coś jej ubliżyłem. Na początku kompletnie nie wiedziałem co się dzieje, sporo prób rozmów, wyjaśnienia co się dzieje, dojścia do czegoś, czy pomocy jej kończyło się stwierdzeniami, że nie ma teraz siły na poważne rozmowy, że nie teraz bo musi ochłonąć i jest za bardzo zdenerwowana. Byłem bezradny, bo nie chciałem pogarszać sytuacji... Pojawiły się też pierwsze zwątpienia w to co czuje. Dla mnie to był szok... cały czas szukający dobrych rozwiązań, tłumaczący się z najprostszych rzeczy, pomagający jej we wszelkich problemach, wspierający... nagle dowiaduję się, że Ukochana nie wie co czuje. Pytałem się co jest ze mną nie tak, co jej przeszkadza, co nie odpowiada... nie umiała odpowiedzieć, nie potrafiła wskazać w mnie nic na tyle poważnego, żebym mógł wiedzieć co źle zrobiłem, jedynie to że ostatnio się dużo kłócimy (ale nigdy nie przyjmowała do wiadomości, że sama prowokuje te kłótnie - może nawet podświadomie gdzieś). Dla mnie to było straszne utrapienie, zacząłem cedzić słowa, miałem obiekcje co do dawania jej w ogóle rad, bo obawiałem się jak zostaną odebrane, co z nich znowu wyniknie, co znowu podchwyci, że znowu będę się musiał tłumaczyć, kompletnie nie widząc o co jej chodzi. Trochę się uspokoiło... przeszliśmy ten kryzys, cieszyłem się, bo byłem przekonany, że przejście kryzysu wzmacnia. Choć nie rozmawialiśmy o tym kryzysie i nic się nie wyjaśniło, skąd? po co? na co? Postanowiłem nie drążyć skoro unikała tego i cieszyć się, że jakoś z tego wyszliśmy. Niestety kolejny podobne nacechowany kryzys przyszedł mocniejszy (przed nim doszedł pracoholizm - przez co mocno się od siebie oddaliliśmy i rozmawialiśmy jeszcze mniej). Z dnia na dzień pojawiła się totalna oziębłość (anhedonia - znowu dowiedziałem się, że nie wie co do mnie czuje), totalnie wrogie nastawienie, arogancja wręcz wobec moich jakichkolwiek rad i niemal za każdym razem negowanie mojego zdania. Dostałem jakby mi ktoś łopata jakąś w głowę przyrąbał... tym bardziej, że od ostatniego kryzysu trochę się zmieniłem (starałem się tak w ogóle zmienić na lepsze, nie wiedząc co konkretnie). Znowu próby zrozumienia, pogadania, dowiedzenia się czegoś pełzły na niczym, zazwyczaj to był monolog z mojej strony, niczego nie byłem się w stanie dowiedzieć, odpowiedzi na wszystkie pytania brzmiały "nie wiem". Pojawiały się groźby zerwania przy kolejnych sprzeczkach (jak zwykle sprzeczkach o bzdury bo ktoś w pracy zamiast coś zrobić rano, zrobił popołudniu - gdzie ja nie miałem na to wpływu i jedynie swoje całkiem logiczne zdanie wypowiedziałem). Totalny szok, znowu nie wiedziałem co się dziej, co robić, jak działać. Będąc sam na sam, raczej więcej było przygnębienia, napięcia, niepokoju... ale wśród znajomych czy kogokolwiek, wszytko zdawało się być w porządku, nawet bywała miła i ciepła. Totalnie mnie to rozwalało... byłem przekonany, że albo sprawdza moją cierpliwość, albo chce ze mną zerwać, ale w oczach znajomych, żebym to ja wyglądał na złego, albo że chce na mnie coś bardzo wymusić (zaręczyny, ale absurdalnym wydało mi się, żeby chcieć wymusić zaręczyny poprzez oddalenie się od siebie - teraz jak wiem co jej dolegało i o samej depresji więcej faktycznie coś w tym może być). Co by nie było... kompletny brak kontaktu, zrozumienia, brak chęci wyjaśnienia o co chodzi i mnie doprowadzał do kresu sił i nerwów, koniec końców rozstaliśmy się (choć po rozstaniu już raz mieliśmy się schodzić, ale potrzebowała czasu żeby się poukładać jednak póki co niewiele z tego wynika od ponad 5-6 tygodni). Po wszystkim dopiero wyszło, że ma zaburzenia nerwicowo depresyjne, wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że mogło ją coś takiego dopaść. Wszelką pomoc i wsparcie ode mnie odrzuca. Tak to wygląda z drugiej strony... kompletnie odizolowanie od siebie, brak jakichkolwiek chęci na poprawienie sytuacji czy choćby wyjaśnienie... co stawia tą drugą stronę w totalnej bezradności, kompletnym nie zrozumieniu (tym bardziej jeżeli nie wie się że to depresja). Po raz kolejny sprawdza się, że w związku, właśnie w najgorszych chwilach bardzo potrzebna jest szczerość i rozmowa, więc dopóki rozmawiacie, dopóki możecie porozmawiać róbcie wszytko, żeby rozmawiać i strać się chociaż trochę wyjaśniać, opowiadać przez co przechodzicie, uciekanie i chowanie się przed problemami zdecydowanie tylko pogorszy sytuację... samego związku, jak i każdej z osób z osobna. Naprawdę warto docenić możliwość porozmawiania, wyjaśnienia sobie tego co się da. Nie ma co się bać anhedoni (a z tego co czytam sporo osób przez to przechodzi) i porzucać związek w wyniku stłumienia uczuć przez chorobę, jeżeli do tej pory zależało i partner(ka) jest dobrą osobą i chce pomóc, lepiej powalczyć i w ostateczności się upewnić, że się z nim nie chce być, niż pod wpływem choroby nie wiedząc czy się kocha czy się nie kocha, rzucić wszytko w "pierony". I nie ma co sobie tłumaczyć, że boję się, że będzie źle dlatego wole najpierw się pozbierać, bo to jakiś absurd... bo po to jest się ze sobą, żeby się wspierać i pomagać sobie właśnie też w takich sytuacjach. I to co jeszcze bardzo ważne... nie tylko osoby chore na nerwice i depresję potrzebują wsparcia. Partnerzy i bliscy tych osób również potrzebują wsparcia (wiadomo że nie tak samego i bezpośredniego jak chorzy), ale raczej takiego, które by dodawało otuchy i wiary w pomoc, żeby czasem i osoba pogrążona w smutku pokazała, że też pracuje, też sobie i związkowi pomaga i potrafi docenić starania partnera, mnie tego strasznie brakowało i wielokrotnie odbierało nadzieje. Pamiętajcie więc, że owszem w dręczących was zaburzeniach owszem najważniejsza jest walka o was i powinna pochłaniać was w możliwie maksymalnym stopniu, ale nie zapominajcie o waszym otoczeniu... to są również ludzie z uczuciami, którzy wczuwają się w was i przechodzą przez to z wami. Nic na siłę, nie ma co udawać uczuć i mówić coś czego się nie czuje... bo nawet uśmiech w jego kierunku czy wyciągnięcie ręki po pomoc i przejście przez coś nawet drobnego codziennego razem ramię w ramię, może dla partnerów być bardziej bardzo dużo warte i mocno wspierające. Partnerzy (partnerki) kochają was (tym bardziej jeżeli chcą być z wami, chcą wam pomóc i nie zrażają się oporem) i uwierzcie, że też bardzo emocjonalnie to wszystko przeżywają, też nerwy i stres mocno w nich uderzają. Egocentryzm jako sposób walki o siebie i forma obrony jest bardzo ważny i bardzo naturalny, ale wszytko trzeba umieć wyważyć. Życzę wszystkim jak najwięcej zapału do walki o związek i jak najmniej czarnych nie uzasadnionych myśli. Nie szukajcie dziury tam gdzie jej nie ma, nie wyrywajcie słów z kontekstu, żeby tylko sobie samemu przed sobą udowodnić swoją niższość. Walczcie o siebie, kochajcie siebie i bliskie wam osoby.
  8. Na razie bez pozytywnych zmian niestety. Za to weekend obejrzałem film "Helen" http://www.filmweb.pl/film/Helen-2009-459059 Co prawda forma terapii w filmie przerysowana nieco jak na dzisiejsze standardy i warunki, ale sam film pokazuję całkiem dobrze przez co przechodzą osoby z depresją, a także pokazują co przechodzą bliscy takiej osoby (wiadomo że nie każdy dokładnie w taki sposób przez to przechodzi, ale pewne stany są dość dobrze pokazane).
  9. Trochę na PW się rozpisałem, bo sporo w tym nie tylko mojej prywatności i nie chciałbym zbyt publicznie roztrząsać. Co do objawów to typowe - spadek samooceny, spadek nastrój, ucieczka od problemów i unikanie rozwiązywania ich, niechęć do podejmowania decyzji, agresja i opór w stosunku do mnie głównie, ograniczenie motywacji, problemy z jedzeniem, oziębłość, przez chwilę nawet zastanawianie się po co jest na tym świecie (ale do myśli samobójczych daleko). A depresja najprawdopodobniej została wywołana, przez sporo natężenie problemów ostatnimi czasu i chyba utrata wiary w powodzenie naszego związku (pomimo że naprawdę wszytko drobnymi krokami sami sobie wszytko układaliśmy). Dokładnie tak samo nieraz to wyglądało nie raz u mojej Ukochanej i wypisz wymaluj to jest jej stan.
  10. brakodpowiedzi oj widze, ze jestes po ciezkim dniu, oby jak najmniej takich. Nikt nie da Ci recepty na taka sytuacje, tym bardzieje ze nie jest to typowe rozstanie i nie da sie tego prosto zrozumiec. Dlatego przynajmniej mnie ciezko znalezc wsparcie, bo mnie to ciezko pojac i zrozumiec, wiec jak mam to komus wytlumaczyc i oczekiwac zrozumienia od kogos "trzeciego" kto nie wie o takiej sytuacji prawie nic. Pamietaj przede wszystkim o sobie, bo sama musisz tez dbac o siebie i nie zagubic sie, wiem ze nie jest latwo, ale walcz tez o siebie i swoje zdrowie, niezaleznie w co wierzysz i ile nadziei pokladasz. U mnie radykalne ograniczenie kontaktu nie wiele daje szans na dowiedzenie sie jak faktycznie u Ukochanej sie uklada, wiec tym bardziej na spotkanie nie licze (choc serce z piersi chce sie wyrwac i byc przy niej) i nie narzucam sie (staram sie rozumiec i akceptowac decyzje). -- 23 mar 2012, 09:40 -- Przewalając czeluści tego forum i oraz internetu, trafiłem na określenie podobnego/takiego stanu - "anhedonia". http://pl.wikipedia.org/wiki/Anhedonia Więc jednak naukowo (chyba) stwierdzone, że coś takiego faktycznie występuje. Pocieszające zatem, że to nie jest świadomy wybór osoby, która przechodzi przez depresję.
  11. Jak pisałem kontakt praktycznie zerowy, skrobnałem kilka razy smsa, pozdrowić, zapytać jak się czuje, ale dostawałem raczej zdawkowe odpowiedzi i nic praktycznie nie wiem. Sytuacja taka (rozstanie), jak już pisałem wcześniej w wątku, już trwa ponad miesiąc. Powolne pogarszanie stosunków i opór z jej strony to jeszcze więcej (sporo pierwszych jakichś objawów to jeszcze grubo w minionym roku). Właśnie o to chodzi, że od kiedy zaczęło się dziać gorzej robiłem wszytko, żeby nie miała powodów żeby we mnie zwątpić. Jak pisałem wszytko powoli zmierzało do planów rodzinnych... i o to "powoli" się najpewniej rozchodzi. Wiem że chciała żeby to wszytko toczyło się szybciej (tylko że w tym wypadku szybciej znaczyło by trochę na łapu capu), ja chciałem żeby to miało ręce i nogi (żeby poukładane były również inne sprawy nie tylko sfera uczuć), ale nigdy się nie wycofywałem, nigdy nie dawałem powodów do podejrzeń, że myślę o czymś innym, zawsze okazywałem uczucia jak tylko umiem, zawsze starałem się być przy niej i pomagać w tym co robi. Innymi dziewczynami się nie interesowałem, nie flirtowałem nigdzie. Fizycznego okazywania uczuć, jak i samych uczuć, zainteresowania na pewno nie mogło jej brakować z mojej strony. Samego zrywania nie polecam, bo w pierwszym momencie tracąc bliskość faktycznie poczujesz coś i będziesz gotowa zaraz wszytko odkręcać... tylko nie wiadomo z czego to będzie wynikać. Czy ze strachu przed straceniem tej osoby, czy ze strachu przed samotnością, czy z głębi serca faktycznie, albo jeszcze jakiegoś innego powodu... ale zerwanie to tyle emocji, że ciężko w takiej sytuacji o racjonalne odczucia. Naprawdę rozstanie zalecałbym odsunąć, do momentu kiedy jest się pewnym, że się z drugą osobą być nie chce, bo samo stwierdzenie, że nie wiesz co chcesz, to owszem z jednej strony brak pewności, że chcesz... ale z drugiej strony również to nie jest pewność, że nie chcesz być z tą osobą. Dlatego takie decyzje najlepiej podejmować, kiedy jest się pewnym tego. Samo "nie wiem co czuję" na pewno nie wystarczy i może zasiać w najlepszym wypadku jeszcze więcej wątpliwości, niepokoju, stresu i poczucia, że jednak robi coś się źle.
  12. xxsloneczkoxx22 jak czytam co piszesz naprawdę dodajesz mi otuchy i wiary. Super, że nie porzucasz wszystkiego z powodu depresji i pomimo tego co Cię dręczy strasz się walczyć i nie poddajesz się tak totalnie chorobie... to z pewnością bardzo dobry znak dla Ciebie (bo nie pozwalasz żeby choroba w całości układała i organizowała Ci życie), ale też z pewnością ogromna motywacja dla Twojego wybranka. Tak naprawdę oboje teraz potrzebujecie nawzajem swojego wsparcia (pamiętaj o tym, że i on Ciebie potrzebuje, kocha Cię i dla niego to też jest nie łatwa przeprawa). Jeżeli już doszliście z wybrankiem tak daleko, uważam, że naprawdę warto powalczyć z chorobą i zobaczyć co będzie dalej, szukać swoich uczuć i emocji. Sam z całego serca bym chciał wspierać swoją Ukochaną, jej pomagać, po prostu być z nią jak to się mówi nie tylko na dobre, ale właśnie teraz. Niestety u mnie też bez zmian, kontakt zerowy. Jest cholernie trudno, momentami chyba zaczynam dopuszczać myśli, że to może się nie udać, ale nie chcę się poddawać... za bardzo zależy mi na tym co zbudowaliśmy do tej pory, na szczęściu które potrafiło nas ogarniać na co dzień. xxsloneczkoxx22 Tobie i Twojemu wybrankowi życzę, żeby nie zabrakło wam cierpliwości, żebyś czym prędzej przegoniła z siebie depresję, odzyskała wiarę w siebie, swoje możliwości, żeby wróciły emocje i uczucia, a serce wypełniła gorąca krew i żebyś znowu miała "motyle w brzuchu" na widok swojego mężczyzny, i na widok wszystkich innych bliskich żebyś potrafiła się cieszyć i okazywać im sympatię. brakodpowiedzi Tobie w obecnej sytuacji pozostaje mi Tobie życzyć cierpliwości, wytrwałości i nadziei... wiem, że to banalne i wyświechtane i nie ma żadnych gwarancji, że cokolwiek to da (o zgrozo później będzie bolało jeszcze bardziej), ale to chyba jedyne co w podobnej sytuacji pozostaje taki osobom jak my. Trzymaj się. PS. Ja również chętnie popiszę o tym jak sobie radzicie i co można w takiej sytuacji robić... albo po prostu jako wsparcie. pozdrawiam.
  13. Niestety wszelkiego rodzaju nerwice to nie tylko choroba jednej osoby, ale także mocno dotyka i odbija się bardzo mocno na osobach z najbliższego otoczenia... i tak samo jak sam chory potrzebuje wsparcia, jego bliscy którym zależy na tej osobie też potrzebują i mnóstwa, mnóstwa cierpliwości i zapału. Z lekami jest tak, że owszem zakrywają co nieco i jest łatwiej przez pewne rzeczy przejść... ale pewnie ich działanie terapeutyczne jest znikome i poza lekami niezbędne jest pracować samemu nad sobą (bez walki o siebie i najlepsza psychoterapia nie wiele da) i ewentualnie wsparcie psychologa lub terapeuty. Jednak najważniejsze jest chcieć samemu sobie pomóc. No i tego boję się najbardziej, że przy obecnym stanie i naprawdę niskiej samoocenie, może zabraknąć Mojej Ukochanej zapału. Wiem, że w domownikach (rodzina) na pewno ma niemałe wsparcie, tylko boję czy wsparcie to jest mobilizujące, podbudowujące i nie jako zmuszające do pracy nad sobą, czy to nie przypadkiem tylko takie poklepywanie po plecach, powtarzanie frazesów (będzie dobrze, trzymaj się) i poddawanie leków i wszystkiego innego pod nos. Znam ją na tyle, że wiem, że do wielu rzeczy kiedy nie ma zapału trzeba ją zmobilizować, zachęcić i troszkę razem z nią to porobić. No niestety dość specyficzny egocentryzm przy nerwicach to norma, jest to podobno rodzaj taktyki obronnej. Strach przed taką opcją niestety i mnie paraliżuje... choć wiem (no dobra 100% pewności nikt nigdy nie ma, ale z przybliżeniem graniczącym na poziomie pewności), że do czasu kiedy byliśmy razem nie miała na pewno nikogo na boku, nie zabiegała o względy innych chłopaków/mężczyzn, o jakieś miłostki czy flirty... ale teraz sam nie wiem co może się zdarzyć. Sam jednak póki co nie zamierzam też szukać ukojenia i uczuć gdzie indziej... raz że nie chce bo wierzę w poprawę, a po drugie nie chciałbym, żeby wieść, że ja się układam już z kim innym dobiło ją i pogorszyło jeszcze samoocenę (no tak on sobie poradził, a ja jestem taka beznadziejna, jednak nie chciał mnie). Namiary do siebie wysyłam na PW. Pozdrawiam i trzymaj się.
  14. Spodziewam się przez co przechodzisz, sam jestem w podobnej sytuacji. Przez wiele lat byliśmy naprawdę dobrze ułożoną parą, nie mieliśmy problemów z dogadywaniem się, rozumieliśmy się, zawsze wspólnie umieliśmy znaleźć kompromis, nic nie wskazywało, że może się stać coś złego. Wszytko, powoli co prawda, ale zmierzało w kierunku założenia rodziny. Niestety jakiś czasu temu na dziewczynę zaczęło spadać sporo problemów (początkowo między nami nic złego się nie działo - głownie zdrowotne, służbowe, inne prywatne sprawy). Nerwowość, stres i agresja Ukochanej zaczęły się przekładać na nasze relacje i powodować nieporozumienia między nami (choć tak naprawdę wielokrotnie kompletnie nieuzasadnione, irracjonalne, zupełnie niepotrzebne i bezsensowne). Zaczęła tracić wiarę w siebie, samoocena zaczęła spadać na łeb na szyję, przestała wierzyć, że założymy rodzinę, że się nam uda, zaczęło nachodzić nas widmo rozstania i porzucenia szczęścia i zrozumienia, które do tej pory naprawdę zbudowało porządne fundamenty. Obawiam się, że w wyniku właśnie niskiej samooceny i braku wiary w siebie, przestraszyć się mogła, że związek nie ma przyszłości i że wcale nie chcę z nią być (choć robiłem wszytko żeby było tylko lepiej i nawet przez chwilę nie zwątpiłem w nasz związek, mając przed oczyma cały czas naszą wspólną rodzinną przyszłość, nie dałem żadnego powodu, żeby mogła zwątpić w moje uczucia). Niestety ostatnim czasy stan się pogorszył (nerwica + depresja - chodzi do psychologa), nie wiedziała w ogóle co do mnie czuje (w ogóle jakiekolwiek uczucia, emocje, zapał, chęć do życia uleciały z niej), niestety rozstaliśmy się (już ponad miesiąc - kontakt praktycznie zerowy). Ja nadal ją kocham, chce jej pomóc i wspierać ją w stanie jakim się znalazła (odrzuca moja pomoc całkowicie i nawet nie ma mowy żebym mógł cokolwiek zrobić). Nadal marzy mi się życie u jej boku i założenie rodziny (z nikim do tej pory tak się nie rozumiałem i nie było mi tak dobrze). Bardzo chcę wierzyć, że jak się podniesie ze swojego kryzysu (odzyska wiarę w siebie, podniesie swoją samoocenę, wrócą emocje, chęć do życia, uczucia, zapał) to będziemy mieli szanse, że wrócą dobre wspomnienia ze nami związane, że wrócą uczucia. Jak tylko będzie nam dane chce żebyśmy razem poszli do psychologa, żeby nam pomógł odnaleźć się. Na chwilę obecną sam nie wiem już co robić, momentami odchodzę od zmysłów, sam zaczynam brać proste ziołowe leki na apatię, przygnębienie i stres (trzymam się mocno i depresja mi nie grozi). Nie wiem w ogóle co się z nią dzieje i jak sobie radzi, a chciałbym jej pomagać, mobilizować do dbania o siebie, wspierać. Z drugiej strony nie chcę się narzucać, bo zdaje sobie sprawę, że może potrzebować spokoju i wyciszenia. Ale podobnie czuję się odrzucony, jakbym był wrogiem. Może są osoby na forum, które są po podobnych przejściach, albo podobne coś przeżywają i są w stanie powiedzieć, czy taki stan jest odwracalny, czy emocje i uczucia są w stanie wrócić i da się jeszcze związek uratować. A może są tacy co wniosą optymizm i powiedzą, że tak mieli i się pozbierali i znowu są ze swoją miłością znowu szczęśliwi. A Tobie załamanaena życzę mnóstwa cierpliwości i liczę, że poukłada się wam znowu, wiem jak to boli. Trzymaj się i staraj się zadbać też nieco o swoją psychikę i swoją pogodę ducha, żebyś Ty jeszcze nie wpadła w jakieś tarapaty emocjonalne. Też potrzebujesz obecnie wsparcia i sił.
×