Jestem z facetem od 6 lat, do tego ja choruję na bulimię, jestem bardzo nerwowa, pesymistyczna i możliwe że mam depresje powiązana z anhedonią. Mój facet nie potrafi rozmawiać ze mną o uczuciach i o jego problemach, jak prosze go zeby ze mną porozmawiał bo widze ze cos jest nie tak i chce mu pomóc to on mówi mi: "ja zawsze radziłem sobie sam, juz taki jestem zamknięty w sobie, daj mi spokoj" abo w ogóle nic nie mówi.. Zazwyczaj też zostawia mnie często samą i nie słucha mnie wtedy gdy ja czuje potrzebe porozmawiania z nim, zwierzenia sie, gdy chce aby mnie wysłuchał. Czasem wręcz prosze go o to, on nic, i kończy sie na moim płaczu, na moich pretensjach do niego ze lekceważy moje uczucia, że nie slucha.. Strasznie mnie to doluje, to ze nie mozemy mowic sobie o wszystkim, ze nie mozemy stworzyc takiej prawdziwej "jedności", o czym zawsze marzylam.. Czesto mu to wypominam i sie zloszcze, prosze go o to by mnie wysluchal , by nie lekcewazyl, wtedy on stwierdza ze ja znowu mam do niego pretensje i ze on nie bedzie mnie prosil zebym sie nie gniewala i nie zloscila na niego i tak w kółko.. Ja mu cos mówi, on mnie olewa i lekcewazy, ja sie zloszcze i robie mu wyzuty, on uwaza ze jestem wiecznie zla i niezdowolona i tak w kolo-to takie błedne koło... Nieraz juz chcialam z nim zerwac, bo wiecznie jestem smutna, wiecznie placze przez to ze nie mam z jego strony tyle czulosci i zainteresowania ile potrzebuje. Z drugiej strony go kocham. Zastanawiam sie czy jednak w tym wszystkim nie ma mojej winy, czy nie powinnam doszukiwac sie problemu w tym jaka pesymistyczna osoba jestem, od jakiegos czasu nic mnie nie cieszy, wszystko wydaje mi sie beznadziejne i ponure, zycie stracilo kolory.. Co robic??