Leczenie zaburzeń typu „borderline” w polskich szpitalach psychiatrycznych
Moja córka trafiła po raz pierwszy do szpitala psychiatrycznego w wieku 14 lat z podejrzeniem schizofrenii. Był to szpital psychiatryczny w Warszawie na ul. Sobieskiego - uznawany za jeden z najlepszych w Polsce. Po kilku tygodniach córka wyszła z rozpoznaniem depresji. Po kilkunastu następnych miesiącach była ponownie hospitalizowana w szpitalu w Zagórzu pod Warszawą. Z tej placówki otrzymała diagnozę „borderline’, ale już
z niej nie wyszła, tylko została karnie wyrzucona po kilku miesiącach. Oto jak do tego doszło.
Córka była w tym czasie najcięższym przypadkiem na oddziale, którego ordynatorem była pani dr W. Moja córka się jej bała i co dziwne pani dr W. była postrachem nie tylko zaburzonych, młodych pacjentów, ale również własnego personelu. Moja córka w szpitalu okaleczała się podczas ataków lęku, w czasie których miewała czasami omamy słuchowe. Ona sama określała to jako ataki, przed którymi „ratunkiem” było samookaleczanie, czyli cięcie się czym tylko się dało oraz przypalanie papierosami czy zapalniczką. Przejawiała przy tym dużą pomysłowość, bo z braku innych możliwości potrafiła się pociąć np. żabkami od firanek. Po pewnym czasie podpisano z córką kontrakt, że wszystkie napady lęku będzie zgłaszać personelowi, a jeżeli będzie się w dalszym ciągu okaleczać to zostanie wyrzucona ze szpitala. I co dziwne córce udawało się wywiązywać z tego kontraktu przez kilka miesięcy. Przy każdym napadzie lęku zgłaszała to lekarzowi lub pielęgniarce i otrzymywała duże dawki leków uspakajających. Jeżeli akurat nie było lekarza na dyżurze to lądowała w pasach. Nie była to z pewnością najlepsza z form terapii, ale nam rodzicom pozwalała choć przez ten okres chociaż trochę odetchnąć. Nie muszę chyba dodawać, ze to co my przeżywaliśmy było prawdziwym koszmarem. Żyliśmy w nieustannym stresie lękając się o życie córki. Dla mnie – poza zawsze występującym u rodziców poczuciem winy - najstraszliwsza była bezsilność i bezradność wobec problemów swojego jedynego dziecka. Niestety podczas jednych, jakże częstych odwiedzin u córki przypadkowo spotkałem panią ordynator W. Chciałem wykorzystać sposobność i spytać się o stan mojego dziecka. W czasie dziwnej rozmowy pani ordynator dostrzegając moją słabą formę psychiczną, usiłowała wymóc na mnie przyznanie się do molestowania własnej córki. Gdy to jej nie wyszło, zaczęła oskarżać mnie i moją żonę o to, że jesteśmy wyrodnymi rodzicami i ponosimy winę za problemy dziecka. Na Boga, z pewnością nie byliśmy najlepszymi rodzicami na świecie, ale nie byliśmy rodziną patologiczną ani nawet rozbitą. Na poparcie swojej teorii pani dr W. wezwała moją córkę i wymusiła na niej przyznanie się, że my wyrodni rodzice tolerujemy palenie przez nią papierosów. My z żoną wcale nie palimy, a to, że córka pali nie było dla nas największym życiowym problemem. Upokorzyła przy tym moją córkę, a ja porażony oskarżeniami pani dr W. nie potrafiłem temu - z całą pewnością nie terapeutycznemu przesłuchaniu - przeciwdziałać. Po tej „terapeutycznej” rozmowie córka była tak wzburzona, że nie udawało mi się jej uspokoić na spacerze. Wiedziałem, co może teraz nastąpić i co rzeczywiście nastąpiło. Powinienem ostrzec personel szpitala przed tym, ale ja po prostu bałem się wejść na oddział obawiając się, że w ten sposób mógłbym tylko potwierdzić nieuzasadnione podejrzenia o molestowanie córki – w myśl zasady: „na złodzieju czapka gorze”. Muszę dodać, ze ja przedtem należałem do osób asertywnych, dających sobie radę w życiu; prowadziłem własną firmę i dobrze zarabiałem. A wystarczyły tylko dwa zdania wypowiedziane przez panią dr W., żeby mnie złamać. Najpierw pani dr W. powiedziała, iż zauważyła że córka gorzej się czuje po moich odwiedzinach. Od razu wpadłem w przerażenie, bo przecież ja odwiedzałem córkę kilka razy w tygodniu. Widząc mój stan pani dr W. zadała mi pytanie: Co ja takiego robiłem swojej córce, że czuję się tak winny?
Córka w nocy nie zgłosiła ataku lęku i bardzo mocno poprzypalała sobie kilkakrotnie ramię płomieniem
z zapalniczki. Rano zgłosiła to pani dr W., a ta kazała się jej przyznawać, do tego ze jest przeze mnie molestowana. Gdy córka temu zaprzeczyła, została wyrzucona ze szpitala za złamanie kontraktu. Ja po tym wydarzeniu kompletnie się załamałem.
< PRZEPRASZAM CIĘ MOJA CÓRKO ZA TO, ŻE NIE UDAŁO MI SIĘ UCHRONIĆ CIEBIE PRZED TYMI NAJGORSZYMI Z TWOICH BLIZN>
Po kilku tygodniach córka trafiła ponownie do szpitala na ul. Sobieskiego w Warszawie. Pewnego dnia otrzymaliśmy telefon (!) od lekarza, żeby natychmiast przyjechać i zabrać córkę, bo ta została wyrzucona ze szpitala za kontakty seksualne. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że do żadnych „kontaktów” nie doszło, tylko córka zaprzyjaźniła się bliżej z jednym chłopakiem – również pacjentem z jej oddziału. Poprosiliśmy o rozmowę z panią prof. N., uznawaną za największy autorytet w psychiatrii dziecięcej i młodzieżowej w Polsce, kierującą tymże oddziałem. Ta jednak podtrzymała swoją decyzję o wyrzuceniu córki, gdyż nie widziała dla niej miejsca u siebie, bo szpital nie jest dla osób z zaburzeniami typu „borderline”. Córka w kilka tygodni od wyrzucenia z tego szpitala, wspólnie z tymże chłopakiem usiłowali popełnić samobójstwo podcinając sobie żyły. Moja córka – wprawiona w używaniu żyletki - najpierw za jego zgodą podcięła żyły na przegubie ręki jemu, później sobie. Siebie cięła kilkakrotnie w jedno miejsce, bo „za mało jej krew leciała”. Poprzecinała sobie przy tym ścięgna i nerwy. Musiała przejść operację ręki, ale i tak nie ma czucia w dwóch palcach.
Teraz moja córka ma teraz 21 lat i jest już od dwóch lat zdrowa. Za taką się uważa i tak też jest. Ja bardzo się staram wyleczyć z depresji, bo przecież nie mogę być „gorszy” od mojej ukochanej córki.
Oddając sprawiedliwość polskiej psychiatrii muszę dodać, że na swej drodze spotkaliśmy kilku bardzo dobrych lekarzy i psychoterapeutów. Na szczególne moje uznanie zasługuje Pan Dr Cezary Żechowski z Warszawy.
Chciałbym założyć grupę wsparcia dla rodziców dzieci z zaburzeniami i chorobami psychicznymi. Wielokrotnie brakowało mi możliwości porozmawiania o swoich problemach z innymi. Trudno jednak tak dramatycznymi przeżyciami obarczać „normalnych” ludzi, nawet najbardziej życzliwych. Powoduje to dotkliwe poczucie izolacji u nas rodziców, którzy mają takie lub podobne do moich problemy. Najgorsze jest zawsze podstępnie dopadające nas poczucie winy za chorobę swojego dziecka. W najgorszym okresie mojego życia korzystałem z pomocy terapeuty. Było to pomocne, ale nie wystarczające.