Skocz do zawartości
Nerwica.com

winiacz

Użytkownik
  • Postów

    3
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez winiacz

  1. Dziękuję. I jeszcze pozawracam głowę: Czyli nie muszę iść do rodzinnego po skierowanie? Tylko do psychiatry?
  2. Teoretycznie nie mieszkam z rodzicami, bo studiuję w innym mieście, ale w większej mierze mnie utrzymują. O terapii myślałam, ale nie bardzo wiem, do kogo się zwrócić w tej sprawie.
  3. Mam 21 lat, jestem kobietą. Jeśli to ma jakieś znaczenie, to jestem "średnim" dzieckiem, to jest mam i starsze, i młodsze rodzeństwo. Ponoć to wpływa na psychikę, ale co ja tam wiem. W każdym razie męczy mnie pewna sprawa. Bez przerwy czuję się wszystkiemu winna. I w drobnych, i w większych sprawach. Powiedzmy: nagle, nie wiadomo skąd na dywanie pojawia się plama. I już od razu w mojej głowie rodzi się myśl, że pewnie zrobiłam ją ja, tylko po prostu "nie pamiętam kiedy". Ale to akurat nie jest takie złe i nie przeszkadza mi na co dzień, chociaż, przyznaję, odrobinę zadziwia. No bo dlaczego zawsze wydaje mi się, że zawiniłam? To raczej nie jest normalne. Ale przejdźmy do sedna. Wolałabym unikać opowiadania całej historii mojego życia, ale obawiam się, że bez tego się nie obejdzie, więc lećmy z tym koksem... Będę się streszczać. Chodzi o to, że zawsze byłam tą najgorszą z rodzeństwa. Owszem, słusznie to właśnie mi najczęściej się obrywało - jestem dość impulsywna, wygadana, uparta. Zatem można sobie wyobrazić, że dostarczałam rodzicom wielu powodów do złości. Rozumiem to. Nie byłam łatwym dzieckiem, ba, nadal nie jestem. Ale czy właśnie przez to ciągle czuję się jak ktoś, kto zawadza, wszystko psuje, niszczy? Powinnam chyba jeszcze wspomnieć, że rodzice rzadko mnie chwalili, więcej się nasłuchałam o swoich wadach. Na tle rodzeństwa wypadam blado, mama mogłaby układać pieśni pochwalne na temat mojego brata i siostry, a na mój temat z pewnością niczego by nie wymyśliła. I nie dziwię się wcale, żeby nie było. Ogólnie jestem w domu traktowana raczej jak "indywiduum". Wiem, że oni wszyscy mnie kochają (bezwarunkowa miłość w końcu), ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że beze mnie byłoby lepiej. Że gdybym nigdy nie przyszła na świat, moja rodzina byłaby szczęśliwsza. Jaki jest ze mnie pożytek? Do czego jestem potrzebna? Dużo myślałam o odebraniu sobie życia, i można się śmiać, ale... oprócz oczywistego strachu przed śmiercią odwiodła mnie od tego czynu jeszcze jedna myśl: rodzice włożyli tyle trudu w wychowanie mnie, wydali na mnie tyle pieniędzy, a ja tu nagle umierać będę? I wszystko na zmarnowanie? Ale im dłużej żyję, tym więcej wysiłku się zmarnuje, więc powinnam szybko to skończyć, tylko że nie mogę. Właściwie nie wiem, czego oczekuję w związku z moim postem...
×