Skocz do zawartości
Nerwica.com

Travis89

Użytkownik
  • Postów

    51
  • Dołączył

Treść opublikowana przez Travis89

  1. Niezupełnie - jak widzisz, założyłem ten temat. Chciałbym, żeby to było takie proste Czy mam jakąś trzecią część siebie? Trudno powiedzieć, i tak i nie. Gdy piszesz "Przypuszczam, że pierwsze dwie to przykrywka.", przypomina mi się Epilog z Kara no Kyoukai xD Zatem to może być głębokie. A więc spójrzmy na to z różnych perspektyw: 1) Na pewno jest jakaś warstwa, która wszystko widzi (świadomość), ale ona raczej pozostaje bierna, więc to raczej nie o tym. 2) Jest taka najgłębsza część mnie, jaką znam - czuję ją jako w pewnym sensie najgłębszą, najbliższą mojemu sercu - jest trudna do opisania słowami. W jednym z wątków nazwałem ją chyba "bohaterem pozytywnym". Nie wiem, jak ją określić, ale posłużę się kilkoma słowami/zlepkami słów, które mi się nasuwają, jako jakieś wskazówki: głębia duszy, głos serca, wewnętrzny głos, intuicja, nad-świadomość, wyższe ja, głębsze ja, "ja idealne", wewnętrzne dziecko, popęd życia, energia yang. Ale nie podoba mi się kierowanie się nią - bo powoduje stres, napięcie emocjonalne, destabilizację, konfuzję, dezorientację, ekscytację, niepokój/lęk. Poza tym możliwe, że nie widzę jej do końca jasno. Dlatego mam też kontr-część: ona pragnie zachowania tego, co mam, bezpieczeństwa, stabilizacji, komfortu, (świętego) spokoju, ograniczenia bodźców, "odgorączkowania". Może być w jakiś sposób podszyta lękiem, ale także jakimś masochizmem, nagromadzonymi zranieniami, poczuciem odrzucenia, nagromadzonym bólem emocjonalnym, "ciałem bólowym", dążeniem do autodestrukcji. Tutaj nasuwają mi się jeszcze takie skojarzenia jak "ja powinnościowe", rodzic (z analizy transakcyjnej), ochroniarz, popęd śmierci, czy energia yin. Możliwe, że ta pierwsza część jest głębsza od tej drugiej. Na tym poziomie, nie widzę żadnej trzeciej sub-osobowości. 3) Na innych poziomach percepcji/przy innych kątach widzenia, można określać to różnie, jako konflikt dwóch lub trzech sub-osobowości, schematów postępowania. Mogą być także meta-konflikty, czyli konflikty, co do tego jak rozstrzygać konflikty (jaki rodzaj kompromisu wybierać). Można powiedzieć, że jest we mnie część "zachodnia" - taka normalna, aktywna i "wschodnia", taka "skażona" duchowością, biernością, Anthonym de Mello ("nie zmieniajcie się!"), mindfulnessem, zenem, Advaitą Vedantą i tym podobnymi. A ja jestem rozdarty między wschodem a zachodem. Można też spojrzeć na to tak, że jedna część mnie chce się trzymać schematów, podporządkować się precedensom i zasadom, robić tylko to, na co uzyskam zgodę swojego umysłu (najpierw pytać go o zdanie), oraz druga część, która chce być wolna i która nie chce pytać umysłu o zdanie. Różnie to można opisywać. Dodam może jeszcze, bo mam na to ochotę, a może to też jakoś rozjaśni mój obraz, z jakimi postaciami się chociaż po części utożsamiam, tzn. które - wg mnie - chociaż trochę wyrażają moją osobę (a może co do niektórych mi się tylko tak wydaje, bo je po prostu lubię, darzę sympatią?): (nie musicie wszystkich kojarzyć) - Dr House - Sheldon Cooper (z Teorii Wielkiego Podrywu) - Szyfrant z Matrixa (tego akurat niezbyt lubię xD) - Vegeta z Dragon Ball Z - Sasuke i Obito z Naruto Shippuuden (przynajmniej Ci sprzed roku, dawno nie oglądałem) - Zarówno Lelouch vi Britannia, jak i Suzaku z Code Geass - Jack Sparrow z Piratów z Karaibów
  2. Dziękuję za odpowiedź. Raz "wygrywa" jedna opcja, a raz druga. W przypadku założenia tematu "wygrała" oczywiście ta opcja, która chciała go założyć. Niestety z mojej perspektywy to nie wygląda tak, jakbym był spokojnym obserwatorem, który tylko patrzy, jak któraś opcja wygrywa. Z mojej perspektywy to wygląda tak, jakby to na moich barkach spoczywał ciężar wyboru. A każdy z tych wyborów jest apriorycznym wyborem po omacku. Gdyby druga część była zgodna z pierwszą, to nie byłoby konfliktu, a więc nie miałbym w ogóle potrzeby zakładania tego tematu
  3. Co robić w sytuacji, gdy jedna część mnie chce coś zrobić (na przykład założyć ten temat), a druga nie?
  4. 1) Pewnie się zastanawiacie, dlaczego piszę w dziale "nerwica natręctw". Może dlatego, że już jako małe dziecko (ok. 4 lata wg tego, co zapamiętałem) miałem taką historię - chciałem przejść przez dziurę w płocie, ale wybrudziłem sobie ręce. A chciałem, żeby były czyste. Więc wróciłem się, żeby je umyć. I potem znowu próbowałem przejść przez płot. I znowu wybrudziłem sobie ręce. Więc znowu się wróciłem. I tak w kółko, wielokrotnie. Nie pamiętam, jak to się skończyło. Ale uważam, że te same siły ujawniały się w moim życiu pod wieloma różnymi postaciami. Także na pewnym etapie miałem tiki nerwowe. Także czytanie wielokrotnie tych samych fragmentów książki. Czy cofanie oglądanego filmu. Czy wałkowanie w głowie czegoś, aby rozwiać swoje wątpliwości. 2) Pisałem o progu tolerancji cierpienia. Moje pytanie: jak go można obniżyć? 3) Gdy wychodzę ze swojej "bezpiecznej skorupki", pokonuję swoje lęki i poszerzam strefę komfortu, z czasem zaczyna pojawiać się zmęczenie lękiem i pojawia się zwątpienie. Wówczas mam ochotę powrócić do swojej "bezpiecznej skorupki" (czyli poddać się swoim lękom i władzy swojego umysłu), niczym jakiś ślimak albo żółw. Aż znowu będę miał dosyć, albo z jakichś innych dziwnych powodów zdobędę się na szaleńczą, heroiczną odwagę.
  5. Chcę się najpierw podzielić swoimi myślami na temat OCD (ZOK; Zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne; Nerwica natręctw): Będę pisał na podstawie swojego przypadku, ale lubię od razu uogólniać na całe zjawisko, tak jakbym był jakimś mędrcem, który wie wszystko. Potraktujcie to tak, jakbym "zgadywał". Możliwe, że część tego, co napiszę będzie dotyczyć tylko niektórych przypadków (w tym mojego), a innych nie. Uważam, że opis OCD, z jakim najczęściej możemy się spotkać, jest płytki i powierzchowny. Skupia się za bardzo na typowych objawach. Ja proponuję spojrzeć głębiej - ja to widzę tak: My jesteśmy duszą, mamy umysł i ciało. (Tak mi to będzie najłatwiej opisać; jeśli macie awersję do pojęcia duszy, to możecie próbować to sobie jakoś przetłumaczyć na swój język). OCD polega na tym, że oddajemy (my, czyli dusza; "prawdziwe ja") nasz własny autorytet naszemu umysłowi ("fałszywemu ja"). Staramy się przestrzegać jego "zasad". Dlaczego? Bo jeśli tego nie będziemy robić, to pojawi się lęk. Lęk możemy zignorować, ale wierzymy, że on może coś oznaczać. Jeśli zignorujemy nasz lęk to nasza osobowość zacznie się zmieniać, a umysł lubi to, co znajome. Nie chce utracić tego, co zna i iść w nieznane. Dlatego próbuje nas przed tym powstrzymać, generując lęk. W końcu zmiana oznacza konieczność rekonfiguracji. Lęk można potraktować jako próbę zapobiegnięcia konieczności rekonfiguracji umysłu. Umyśl nie lubi niepewności. Nie lubi niewiadomych. Umysł chce przechodzić od konfuzji do konkluzji. I zapobiega konfuzji (dezorientacji) lękiem. Możemy oczywiście lęk ignorować i mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Zaufać swojej duszy, głosowi swojego serca, swojej wewnętrznej mądrości, nad-świadomości, intuicji, czy jak to sobie chcecie nazwać. Chodzi o tę "najlepszą część" was (lub: W was). Przynajmniej z mojej perspektywy to tak wygląda (być może dlatego, że moje OCD zaczęło się bardzo wcześnie, chyba gdzieś w wieku ok. 4 lat). Jednakże - przynajmniej u tych z bardziej złożoną psychiką - pojawić się wówczas mogą tzw. "backdoor spikes". Nie wiem, jak to przetłumaczyć. Ukłucia tylno-drzwiowe? Chodzi o to, że będziecie się na przykład bać tego, że za mało się boicie. W moim przypadku 3 główne "backdoor spikes", jakie się pojawiają to: 1) Kim będę bez nerwicy natręctw? Jak wówczas będzie wyglądać moje życie? Nie potrafię sobie tego w pełni wyobrazić. Jest to dla mnie jedna wielka niewiadoma. 2) Boję się, że - lecząc nerwicę natręctw - mogę wylać dziecko z kąpielą. Mogę przy okazji niepotrzebnie pozbyć się czegoś, co w sobie cenię. 3) Boję się, że mogę wyleczyć się "za wcześnie" i przez to nie przeżyć pewnych doświadczeń, które chciałbym przeżyć. Bo nie wiem, kim będę po wyleczeniu i jak będzie wyglądać moje życie. Objawy mogą być bardzo różne. Mogą być bardzo wyrafinowane. Mogą objawiać się na zewnątrz, a mogą być tylko w środku. W moim przypadku to są bardziej kompulsje niż obsesje. Ale główna zasada jest taka, że nerwica odciąga mnie od kierowania się najlepszą częścią mnie, swoją duszą. I to powoduje cholerny dyskomfort, cholerną frustrację, cholerne cierpienie. Piekło na ziemi. Taki jakby ogień palący od środka. A wytrzymywać tak można chyba bez końca. Przynajmniej teoretycznie. Ale mamy swoje progi tolerancji cierpienia. Ja niestety jestem bardzo wytrzymały - taki jakby anty-hedonistyczny. Potrafię wytrzymać mnóstwo cierpienia, w imię bezpieczeństwa, stabilizacji, braku zmian. W imię zachowania tego, co mam. A kiedy mówię "cierpienie" nie mam na myśli nieprzyjemnych emocji, tylko wewnętrzną torturę. Być może jest to najgorszy rodzaj przeżycia jaki znam (nie jestem pewien, bo aktualnie nie pamiętam dokładnie co przeżywałem w pewnym okresie swojego życia i czy to nie było aby powiązane w jakiś sposób). Jednak w pewnym momencie mam już "dosyć" tego cierpienia. Piszę "dosyć", bo być może gdybym chciał, to mógłbym dalej wytrzymywać. Ale jednak dokonuję wyboru, że nie chcę tego już dłużej wytrzymywać. I wówczas znaczenie wszelkich moich lęków słabnie. Więc wyzwalam się -albo częściowo, albo nawet całkowicie. Przynajmniej na jakiś czas (choć za każdym razem być może jest iskierka nadziei, że tym razem wytrzymam dłużej). Ale do tej pory było tak, że w pewnym momencie "wolności" (czyli ignorowania lęków i nie wchodzenia w nie, w miarę możliwości), nie pamiętałem już tak bardzo, z czym wiąże się powrót do nerwicy, natomiast coraz bardziej zaczynałem cenić poczucie stabilizacji, bezpieczeństwa i świętego spokoju, który mi ona dawała. (Trochę jak Żydzi, wyprowadzani z Egiptu przez Mojżesza). Więc w końcu wracałem. I tak w kółko. Ten cykl się już nieraz powtarzał. Tym bardziej, że czasem miałem wrażenie, jakobym "przesadził", "przeszarżował", "przeholował", "posunął się za daleko" w tej swojej wolności, co mogło być dla mnie dodatkowym bodźcem. Myślę sobie, że rozwiązania widzę 3: 1) Kontynuacja procesu "w te i we wtę". Może z czasem okresy wolności się wydłużą, pogłębią i ustabilizują, a okresy uwięzienia skrócą i spłycą. Być może to już się nawet dzieje. (Obecnie jestem w okresie "pełnego wyzwolenia" (przynajmniej "relatywnie"); inaczej moja nerwica by mi prawdopodobnie nie pozwoliła w ogóle tutaj napisać). 2) Złagodzić jakoś lęki i rozwiać obawy, które mnie powstrzymują przed wolnością. Być może w ramach procesu to się będzie także stopniowo dziać. 3) I to jest ciekawe: zmniejszyć jakoś swoją tolerancję na cierpienie (ale jak/) Myślę, że ta wysoka tolerancja na cierpienie jest chyba moją największą wadą. Ta moja wytrzymałość. Gdyby była niższa, pozwalałbym sobie na mniej cierpienia, bo to tylko ode mnie zależy. Ale jak ją obniżyć? (To być może też już się dzieje w ramach procesu). EDIT: Tak naprawdę, to mój problem można różnie klasyfikować: nerwica natręctw, nerwica lękowa, zespół lęku uogólnionego, osobowość anankastyczna. To są tylko nazwy, a ja nie jestem wykwalifikowanym psychologiem, więc posłużyłem się po prostu tym, co mi się skojarzyło. Jeśli ktoś oczywiście po przeczytaniu mojego opisu ma lepszy pomysł, jak to zakwalifikować (na przykład: słuchaj, cierpisz na bardzo rzadką przypadłość Henryego-Wollowitza-Orthory'ego, który dotyka 0.0001% populacji), to piszcie śmiało,
  6. Tak. Boję się leżeć i boję się wstać. Boję się leżeć, bo wzmocnię siłę bezczynności, a osłabię siłę pochopności - a to efektem motyla wpłynie na całe moje życie. Boję się wstać, bo wzmocnię siłę pochopności, a osłabię siłę bezczynności - a to efektem motyla wpłynie na całe moje życie. Boję się, że będę żałować. Ale najbardziej boję się strachu. Boję się, że będę się bać. No i kiedyś się zaprogramowałem (bo czułem żal z powodu - wg mnie - pochopnie podjętych decyzji), by pochopnych decyzji nie podejmować. Lecz teraz myślę, że może każda decyzja jest pochopna? Może to jest taka ambiwalencja? Gdybym chociaż miał poczucie, że dobra decyzja i tak się sama podejmie, to może mógłbym się zrelaksować. Ale jeśli mam poczucie, że to ja podejmuję te decyzje? -- 02 paź 2013, 14:04 -- I jest jeszcze coś - jeśli nagle, bez żadnego widocznego powodu, dokonam obrotu o 180 stopni...jeśli nagle zacznę konfrontować się z lękiem, zamiast przed nim uciekać...jeśli nagle zacznę wybierać pochopne działania...to w jaki sposób ja taką niczym nie uzasadnioną zmianę przed samym sobą uzasadnię? Przecież wówczas będę czuł się zagubiony...zostanie zachwiana cała ta narracja, którą dotąd można było całkiem dobrze opisać łańcuchem przyczynowo-skutkowym. Jeśli ktoś bezie oglądał film o mnie, to poczuje się równie zagubiony: przecież dotąd ściśle przestrzegałem rygorystycznej samokontroli...dotąd sztywno trzymałem się ustalonych przez siebie zasad...a tu nagle ni stąd, ni zowąd staję się wolnym człowiekiem? Przecież to się kupy nie trzyma. Dotąd dbałem o ciągłość narracji, a tutaj nagle - ni stąd, ni zowąd - "mam to gdzieś"? Coś tu nie gra...jak tu się nie czuć w takiej sytuacji zagubionym? -- 23 cze 2014, 00:01 -- Dla osób, które zaciekawił mój temat - dzisiaj jestem już mądrzejszy i wiem trochę więcej. Odsyłam do następujących zagadnień: - Zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne typu "just right" (just right obsession-compulsion disorder) - Not Just Right Experiences - Highly Sensitive Person
  7. Dziękuję wsztstkim za odpowiedzi w tym temacie. Trochę mi się już od tego czasu w głowie poukładało i doszedłem do innego opziomu rozumienia. -- 23 cze 2014, 00:02 -- Dla osób, które zaciekawił mój temat - dzisiaj jestem już mądrzejszy i wiem trochę więcej. Odsyłam do następujących zagadnień: - Zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne typu "just right" (just right obsession-compulsion disorder) - Not Just Right Experiences - Highly Sensitive Person
  8. Sytuacja jest następująca: są we mnie 2 przeciwstawne siły o prawie identycznej wadze. Niełatwo mi rozpoznać, która jest silniejsza. Jedna siła przemawia za jedną decyzją, a druga za drugą. Którą decyzję wybrać? Mówię tutaj o decyzjach na głębszym poziomie. Na przykład o decyzjach typu: "Przenalizować to, czy nie?", "Pomyśleć o tym, czy nie pomyśleć"? Są to zatem decyzje do których nie można wykorzystać różnych powszechnie znanych sposobów (typu rozpisaywanie za i przeciw), ponieważ decyzja o podjęciu takiego sposobu działania jest decyzją samą w sobie (otrzymalibyśmy zatem błędne koło). I nie - nie jest to czysto filozoficzny problem - jakieś cenne spostrzeżenie bardzo by mi pomogło. Aha - i nie chciałbym się zdawać na "losowanie", tak jak to robię teraz. Tzn. którąś z tych decyzji wybieram, ale nie mam zielonego pojęcia dlaczego. Tym bardziej, że jest to decyzja dość elementarna, od której de facto zależą wszystkie inne. I trudno mi w tej chwili lepiej to słowami opisać...
  9. Prawie. Dyskomfort nie musi oznaczać że wybrałem "źle". Dyskomfort może oznaczać, że podjąłem decyzję w swoim mniemaniu "zbyt pochopnie". Hmm...wcale nie aż tak dużo znowu więcej czasu i długo trwający dyskomfort. Plus przekonanie, żeby następnym razem dłużej się wstrzymać, skoro uważam, że obecnie postąpiłem zbyt pochopnie. Dlaczego nie powinny mieć wysokiego priorytetu? Jeśli zrobię to za wcześnie lub za późno, to się przeprogramuję i potem przy istotniejszych decyzjach będę widział: "No tak, teraz takie zachowanie jest dla mnie bardziej naturalne niż wcześniej, ponieważ za wcześnie/za późno wysłałem tego smsa. Już nigdy się nie dowiem, jak moje życie by się potoczyło, gdybym tak nie zrobił.". Plus widzę poważne konsekwencje, do jakich może doprowadzić wysłanie tego SMSa. Gdybym choć miał wystarczającą pewność przy wysyłaniu...ale tak mogą nachodzić mnie wątpliwości, że jeszcze może bym zmienił zdanie, gdybym trochę poczekał?Wysłałem SMSa, przez co spotkałem się z kolegą, przez co poruszył on pewien temat, przez co zacząłem bardziej o pewnej kwestii myśleć (a nie wiem, czy to dobrze) i to wpłynęło na moje dalsze postępowanie (a nie wiem, czy to dobrze). Albo wysłałem SMSa, przez co spotkałem się z pewną dziewczyną, przez co zmieniło się nastawienie mojego umysłu do niej (a nie wiem, czy to dobrze). Itp.
  10. Wow, nie może być! Nie mów mi, że masz tak samo jak ja - to już by nas było na świecie 2 Cóż...w moim przypadku jest to jednak dość skuteczne. Postanawiałem sobie pewne rzeczy i otoczenie było pod wielkim wrażeniem efektów i tego, że potrafię sobie coś postanowić i konsekwentnie się tego trzymać. Podejmowana decyzja tworzy precedens i wzmacnia którąś z sił we mnie. Albo tą, która przemawia za wstaniem wcześniej, albo tą, która przemawia za poczekaniem. A ten zmieniony rozkład sił będzie miał znaczenie także później, przy podejmowaniu ważniejszych decyzji. Tak wynika z moich obserwacji, analiz i retrospekcji. Jeśli poczekam, aż będzie we mnie wystarczająco wysokie napięcie, to wówczas będę miał dużo mniejsze wątpliwości po fakcie i w związku z tym będę odczuwał dużo mniejszy dyskomfort. W takim sensie, że obserwuję i analizuję swoje zachowania, to tak. Ale nie czytuję tekstów Platona, Arystotelesa, Kanta, czy innych filozofów (choć oczywiście z jakimiś fragmentami zdarzyło mi się spotkać). Bardziej interesuję się duchowością i psychologią. Z tego, co czytałem, nerwica bazuje na lęku. Znam uczucie lęku i wydaje mi się, że potrafię określić, kiedy ono występuje, a kiedy nie. Wydaje mi się, że przy podejmowaniu decyzji takiego lęku nie ma. Co najwyżej niepokój, jeśli - w swoim mniemaniu - zbyt pochopnie podejmuję decyzję, co do której uważam, że może mieć znaczący wpływ na moją przyszłość. Wydaje mi się, że właśnie takim porozumieniem jest wstrzymywanie działania, aż odnajdę w sobie odpowiednio wysoki poziom napięcia wewnętrznego... Nie za bardzo wiem też jak konkretnie mógłbym zastosować tę metodę w mojej sytuacji. Natomiast ostatnio doszedłem do pewnego wniosku - chodzi mi o to, że nie chcę później odczuwać dyskomfortu związanego z poczuciem, że "mogłem postąpić inaczej". Teoretycznie skoro postąpiłem tak, jak postąpiłem, to znaczy, że suma powodów przemawiających za jedną decyzją przeważyła nad sumą powodów, przemawiających za drugą decyzją. W praktyce jednak w takim spojrzeniu na sprawę przeszkadza mi to, że jestem katolikiem, a Kościół Katolicki głosi wiarę w "wolną wolę". Najbardziej jednak raziło mnie, jeśli nie potrafiłem po fakcie zrozumieć, dlaczego postąpiłem tak, a nie inaczej. Być może dlatego, że pragnę wierzyć, że wszystko we mnie zmierza w dobrą stronę, a gdyby pojawił się jakiś czynnik, którego nie rozumiem, to nie mogę wiedzieć, czy wynika on z rozwoju czy z ewentualnego regresu.
  11. Hmm...a nie lepiej wykorzystać samodyscyplinę? Na przykład: Idziesz ulicą i kątem oka widzisz osobę, która może być dziewczyną - odwracasz więc wzrok. Jedziesz tramwajem i do Twojego wagonu wsiadła ładna dziewczyna - zmieniasz wagon. Nie chodzi tutaj o uciekanie od problemu. Chodzi o to, żebyś wzmocnił w sobie behawiorystycznie tę "rozumową i zdyscyplinowaną" część Ciebie poprzez wybieranie tego, co służy Twojemu długofalowemu celowi, a nie chwilowej przyjemności. Chodzi o wyrobienie w sobie dyscypliny. O bycie "wiernym w rzeczach małych", by zwiększyć prawdopodobieństwo bycia "wiernym w rzeczach dużych". Gwarantuję również, że - o ile masz mózg skonstruowany podobnie do mojego - takie postępowanie obniża zainteresowanie płcią przeciwną. Nawet Twoje sny stają się bardziej "czyste". Robiłem to już kiedyś i mógłbym do tego wrócić, gdybym chciał. No dobra...może magnetyzm między-płciowy nie znika całkowicie, ale zostaje bardzo bardzo bardzo mocno obniżony (powiedzmy do paru procent). Nie wiem, czy dobrze robisz, czy nie, ale myślę, że nawet jeśli źle, to i tak taka samodyscyplina powinna być mniejszym złem niż leki. To wprawdzie tylko taka moja amatorska rada, ale...jeśli jesteś aż tak zdeterminowany, żeby sięgnąć po leki, to co Ci szkodzi spróbować?
  12. Podłożem problemu jest u mnie głęboki wewnętrzny konflikt. Kiedyś postanowiłem sobie, że nie będę dokonywał zmian tak długo, jak długo będę w stanie bez zmian wytrzymać. I to stwarza pewien problem: konsekwentne trzymanie się tej zasady oznacza, że tylko bardzo silne cierpienie jest w stanie skłonić mnie do wprowadzenia zmian w swoim zachowaniu. Jednakże nie do końca podoba mi się ta sytuacja. Jest we mnie część, która chciałaby dokonywać zmian po to, aby było lepiej lub po to, aby uniknąć przyszłego cierpienia. Nazwijmy tę część bohaterem pozytywnym. To nie są powody zgodne z zasadą, że tylko silne cierpienie może być powodem do zmian i dlatego tutaj następuje konflikt. Aby to obejść, bohater pozytywny musiałby dokonać zamachu stanu (robiłem to już chyba kilka razy, a co najmniej raz). Ponieważ jednak nie posiada odpowiedniej siły, działa jedynie za pomocą sabotażu. Słabość bohatera pozytywnego bierze się stąd, że zamach stanu miałby poważne konsekwencje dla mojej osobowości - a przed czymś takim blokuje mnie właśnie zasada o niezmienianiu się (z wyjątkiem skrajnych okoliczności). Na ogół jestem bardzo surowo zdyscyplinowany, więc bohater pozytywny ma mocno utrudnione zadanie. Nie jestem jednak przez cały czas obecny i świadomy. Chwile nieświadomości to doskonała okazja dla bohatera pozytywnego, żeby popchnąć sprawę do przodu i postąpić pochopniej niż by to wynikało z sytuacji. Pod wpływem cierpienia zostały dodane nowe zasady (choć być może bohater pozytywny maczał w tym palce, przez co zasady te mogły zostać dodane pochopnie lub stać się nadmiarowe), które pozwalają podejmować działania ZANIM nastąpi cierpienie. Wyczuwam w sobie odpowiednie napięcie i wtedy mogę działać. Na przykład budzę się rano (załóżmy, że jest to dzień, w którym mogę wstać o dowolnej porze). I podejmuję decyzję, czy już wstać, czy jeszcze poczekać. Jeśli jeszcze poleżę, to będę bardziej wypoczęty i zrelaksowany. Ale też nie mogę przesadzać, bo w pewnym momencie zaczyna się rodzić frustracja. Gdy jest ona wystarczająco silna, zazwyczaj wstaję. Z drugiej strony, naczytałem się pewnego rodzaju książek, które piszą o akceptacji tego, co jest. O tym, że jeśli zaakceptuję chwilę obecną, to decyzja którą podejmę też będzie lepsza. Dlatego czasem, mimo tej frustracji, nie wstaję. Podobno jeśli będę leżał w stanie akceptacji, to wstanę "samoczynnie", więc czekam na ten moment. Ale ten moment nie nadchodzi. Być może dlatego, że nie jestem w stanie akceptacji, lecz ciągle czekam aż wstanę. Musiałbym więc pogodzić się z tym, że być może nigdy nie wstanę. Ale obawiam się, że gdybym się z tym pogodził, to mógłbym tak leżeć do końca życia (na przykład śmierci z pragnienia). W końcu jestem człowiekiem dość wytrwałym. Wiem, że piszę może trochę chaotycznie i przeplatam ze sobą kilka wątków, ale nie jest mi łatwo to wszystko opisać - tym bardziej, że nie spotkałem się nigdzie z opisem jakiegoś wystarczająco podobnego przypadku, abym mógł powiedzieć: "Och, a więc jednak nie jestem jedyną osobą na świecie, która tak ma.". Myślałem, że być może to nerwica natręctw, ale znalazłem dużo różnic. Podobnie z osobowością anankastyczną i osobowością psychasteniczną. Czytałem też na temat konfliktów wewnętrznych, ale znajdowałem jedynie artykuły o konfliktach typu: "Chcę zjeść ciastko, bo mi smakuje, ale z drugiej strony nie chcę, bo chcę być szczupły". A moja sytuacja jest jednak trochę bardziej skomplikowana. Inny przykład - wysłać SMSa już teraz, czy jeszcze poczekać, aż się w miarę możliwości upewnię co do tej decyzji. Aż poczuję wystarczająco silną frustrację - wówczas będę w miarę możliwości uważał, że nie miałem wyjścia i dzięki temu nie będę odczuwał później dyskomfortu związanego z tym, że nie wiem, czy dobrze zrobiłem wysyłając tę wiadomość. Napięcie jest silne...ale może poczekam jeszcze chwilę...dobra, wysyłam. I teraz myślę, że jednak może postąpiłem zbyt pochopnie. Chyba jednak za wcześnie - gdybym jeszcze chwilę poczekał, to frustracja miałaby wystarczający poziom. Teraz czuję żal - dobra, następnym razem dłużej się wstrzymam. Albo wciągnęła mnie pewna gra i nie podoba mi się to, jaki ma to na mnie wpływ. Bohater pozytywny chciałby to porzucić, ale do tego potrzebne byłoby zwiększenie siły pewnej części mnie, którą nazwę tutaj "rozumem". Jeśli jednak wzmocnię tę siłę, to zajdą poważne zmiany w mojej osobowości, a nie posiadam wystarczających przesłanek, by takie zmiany móc wprowadzić. Bohater pozytywny widzi jednak, że źle się to skończy. Próbuje mi więc wmówić, że jeśli nie dokonam teraz zamachu stanu, to sytuacja będzie nie do zniesienia. Ale w sumie nie przekonuje mnie w wystarczającym stopniu. Będzie źle, ale nie aż tak, żeby nie dało się tego znieść. Być może wówczas będę cierpiał już na tyle, że będę chciał wprowadzić zmiany. Jednak bohater pozytywny nie chce tego cierpienia. To jest mój aktualny konflikt wewnętrzny. Jeszcze inny przykład - konflikt dotyczący tego, czy pomyśleć o czymś, czy nie. Działa tu ten sam mechanizm, co wcześniej. Potrzebuję wyczuć odpowiednie napięcie, aby dać sobie pozwolenie na pomyślenie o czymś. Bo inaczej będę mógł uważać, że pomyślałem o tym zbyt pochopnie, przez co - reakcją łańcuchową - może dojść do poważnych zmian w mojej osobowości, a to było by niezgodne ze wspomnianą przeze mnie wcześniej meta-zasadą. Bardzo skrupulatnie zatem sam siebie kontroluję. Czy ktoś może wie coś na temat tego, co może mi być? Czy ktoś potrafi mnie zrozumieć? Czy ktoś potrafi mi coś mądrego doradzić?
  13. Boję się popełniać błędy. Uważam, że jeśli popełniłem błąd, to znaczy, że zmarnowałem jakąś sytuację w swoim życiu i w związku z tym, moje życie nie będzie takie dobre jak by mogło być. Jeśli popełniłem błąd, to często uważałem, że mogłem postąpić lepiej i w związku z tym czułem żal. Ponieważ żal wywoływał u mnie silny dyskomfort, postanawiałem na przyszłość podjąć kroki zapobiegawcze, by już więcej taka sytuacja się nie powtórzyła. Najczęściej czułem żal, gdy postępowałem moim zdaniem zbyt pochopnie. Dlatego też później nauczyłem się poświęcać więcej uwagi momentowi podejmowania decyzji i upewniałem się tak bardzo, jak to tylko możliwe, czy nie działam zbyt pochopnie. Często i tak pozostawały wątpliwości, ale w pewnym momencie (gdy odczuwałem już wystarczająco silny dyskomfort w związku z tym, że powstrzymuję się przed tym, co i tak w głębi duszy chcę przecież zrobić i w głębi duszy wiem, że jeśli postąpię inaczej, to postąpię wbrew sobie) i tak musiałem zrobić krok do przodu, bo inaczej narastałaby we mnie frustracja (której nie chciałem tolerować, bo gdybym nauczył się ją tolerować, to zastygłbym w paraliżu na całe życie). Utworzyłem skomplikowane struktury umysłowe, które miały mnie ustrzec przed popełnianiem błędów (a właściwie zminimalizować prawdopodobieństwo ich popełnienia). Te struktury umysłowe skutecznie jednak blokowały i ograniczały moje działania. Ubezwłasnowolniały mnie. Byłem więźniem własnych algorytmów. Robiłem to, czego tak naprawdę w głębi duszy nie chciałem robić. Te struktury były bardzo mocne. Dzisiaj jednak, w pewnym momencie, miałem tego dosyć. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle powiedziałem sobie dosyć i wydostałem się z tego więzienia. Jednakże...chciałbym zachować ten stan...zachować go i nie dopuścić do tego, żebym zmienił zdanie. Abym pozostał na tych nowych torach. Zacząłem to analizować - zacząłem zastanawiać się, dlaczego nieraz już wracałem na stare tory. Doszedłem do wniosku, że pojawia się tutaj lęk - ale lęk dość osobliwy. Jest to obawa, że przed tak radykalnym krokiem, jakim było wydostanie się z więzienia, mogłem najpierw spróbować wycisnąć wszystko, co się dało z tamtej sytuacji. Obawa, że tak pochopne wyjście z tego było błędem. Obawa, że gdybym jeszcze w tym więzieniu swoich skomplikowanych i ciasnych struktur umysłowych pozostał tak długo, jak to tylko możliwe, to w końcu uzyskałbym już pewność (a przynajmniej maksymalną możliwą w tym przypadku pewność), że pozostanie w więzieniu to zły pomysł. I wówczas nie miałbym już obaw przed pozostaniem na wolności. Czyli obawa przed tym, że mogłem postąpić zbyt pochopnie. Z drugiej strony, wierzę (choć nie umiem sobie tego udowodnić), że zawsze można niżej upaść i że zawsze mogę w nieskończoność używać tego argumentu: "Jeśli zostanę w więzieniu jeszcze raz, ale spróbuję przy tym jednej pozostałej drogi i to znowu nie wypali (a zapewne, ale nie mam na to dowodu, nie wypali), to wówczas będę mógł już spokojnie udać się ku wolności. Mogę więc wejść do więzienia jeszcze raz, po to by się ostatecznie oparzyć i już nigdy tam nie wracać". Zazwyczaj takie podejście to niekończące się złudzenie, może teraz też? Czy ktoś mógłby mi trochę rozjaśnić moją sytuację? Na przykład lęk przed popełnieniem błędu - znalazłem parę artykułów na ten temat, ale tam podłożem była obawa przed krytyką, poczucie własnej wartości, itp., podczas gdy u mnie chodzi o pragnienie nie marnowania okazji życiowych. Aha, i ten lęk to nie jest jakiś silny atak paniki, tylko raczej taki jakiś lekki niepokój...właściwie nawet nie wiem, czy nie jest to bardziej ładunek intelektualny niż emocjonalny...
×