Skocz do zawartości
Nerwica.com

Tes

Użytkownik
  • Postów

    8
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Tes

  1. Też bym chciała takiego e-terapeute.. Na żywo zwykle przestaję mieć cokolwiek do powiedzenia bo się jakoś blokuję..
  2. Wiele razy słyszałam, co zresztą sama widzę, że jestem straszną egoistką. Niezbyt dobrze to wygląda. Da się to zmienić?
  3. Mieszkam z rodzicami i dziadkami. Cierpię na nerwicę depresyjną czy coś takiego, a rodzina nie wykazuje ani trochę zrozumienia, do tego zachowuje się odwrotnie do tego, jak powinna. Podobno to oni znacznie pogarszają mój stan.. Psychikę mam słabą, mimo to myślę nad wyprowadzką. Czuję się w domu źle. Niby nic złego się nie dzieje, ale ja ciągle jestem spięta. Wszystkiego się boję i trudno mi się do czegokolwiek zabrać. Mam dwie teorie: 1. Powinnam zostać z rodziną, ponieważ nie poradzę sobie sama. Moja psychika nie jest w stanie wziąć na siebie brzemienia odpowiedzialności, nie będę w stanie podołać obowiązkom i szybko dotknie mnie jeszcze większa depresja. 2. Powinnam się wyprowadzić, wolność pozwoliłaby mi żyć po swojemu, zajmowanie się domem podniosłoby moją samoocenę, dobrze by na mnie podziałało to, że przestałabym się bać wychodzić ze swojego pokoju, w obawie, że spotkam kogoś z mojej rodziny narażając się na nieprzychylne komentarze lub spojrzenia. Konieczność samodzielności da mi dużą dozę odwagi i również podniesie samoocenę. Będę miała naprawdę SWÓJ DOM. Kocham moich rodziców, ale kiedy z nimi przebywam głównie z mamą od razu mam zły humor. Za dużo razy wbiła mi przysłowiowy nóż w plecy komentarzami, ignoruje moje uczucia chociaż jest bardzo troskliwa dla innych itd. Czuję się ogólnie w domu całe życie niekochana. Bardzo się różnię od innych członków rodziny, a oni zamiast to zaakceptować kpią ze mnie albo mnie za to karcą (np za płacz). Niby nie mam w domu za wiele obowiązków, ale ciągle czuję się jakaś osaczona. Mam wrażenie że cały dom poza moim pokojem nie jest mój. Mama potrafi zaznaczyć swój teren ("jak jeszcze raz przestawisz tego kwiatka..!), dlatego nie dbam o dom. Chociaż przyznaję, jestem ciągle smutna i o swój pokój też niezbyt dbam.. Kiedy rodzice wyjechali czułam się trochę przytłoczona samotnością.. Jak myślicie, które rozwiązanie jest lepsze? Nie wiem czy brzmię jak dziecko, czy jak osoba z zaburzeniami..
  4. Tes

    Nie potrafię sobie pomóc

    Nie wiem od czego zacząć, mam wrażenie, że przerabiam całe życie od początku po raz setny, to robi się nudne. Niech będzie, powiem coś o sobie. Kiedy byłam w podstawówce bałam się szkoły, nienawidziłam jej, nie miałam przyjaciół. Rodzina nie pomagała mi wyjść z głębokiej depresji która mnie dosięgła, naśmiewali się z mojej "uciągniętej gęby". Czasami pytali, co się stało, ale ja sama nie wiedziałam, prawie od razu dawali sobie spokój.. W gimnazjum chwilowo było lepiej (zazwyczaj towarzyszy to "nowemu etapowi", który przeżywałam również np teraz, przy rozpoczęciu pracy i studiów), potem zaczęłam odpływać totalnie. Czułam się tak samotna, że świadomie pogłębiałam swój stan, żeby łaskawie ktoś w końcu mi pomógł. Jak dziś pamiętam dzień, w którym leżałam na stole za domem kompletnie nieobecna. Mama postanowiła mnie zabrać do psychiatry. Zapisał mi leki na nerwice (brałam jakiś czas, ale zrobiło się tak źle, że przestałam widzieć samochody na ulicy) no i zalecił psychoterapię. Pani psycholog jedna i druga okazały się niekompetentne i zupełnie straciłam wiarę. Potem spotkałam chłopaka. No wiecie, znowu "nowy etap" i zrobiło mi się tyle lepiej, że przestałam brać leki. Związek po roku przestał mieć cokolwiek wspólnego ze szczęściem, znowu miałam ciężki epizod, ale nikt nie wyciągnął do mnie ręki. Rodzice uważają, że lepiej bym się robotą zajęła, a nie o pierdołach myślała. Nawet dawali mi kary za niezadowoloną minę. Wstydzą się tego, że byłam u psychiatry. Nie wiem jak to zrobiłam, ale w końcu się zebrałam i poszłam do psychiatry. 100zł z własnej kieszeni. Załatwił mi psychoterapię na kasę chorych. Pani psycholog, nie wiem jak to w ogóle możliwe, miała poglądy jak moi rodzice i powiedziała żebym się wzięła w garść i czymś zajęła. "Jaki masz niby problem?!" - pytała. Namówiłam mamę na finansowanie terapeuty behawioralno-poznawczego. Jakiś czas chodziłam, podczas gdy on zastanawiał się, który z moich problemów najpierw poruszyć, ale ciągle pojawiał się nowy i po 1,5 miesiąca (a każda wizyta 80zł) dowiedziałam się tylko, że świat nie jest czarno-biały. Któregoś wieczoru, kiedy powiedziałam mamie, że chyba nie jest mi lepiej powiedziała, że jak chcę tam bezcelowo chodzić to mam sobie sama płacić, w gimnazjum! Dzięki za wsparcie, mamo. Tak więc przestałam chodzić. Zresztą nie wiem, czy to by coś dało. Czułam się jeszcze gorzej uświadamiając sobie, że mam jeszcze więcej wad niż myślę. Potem nowy chłopak i chwile szczęścia. Teraz coraz częściej wracają demony przeszłości. Bardzo się zmieniłam (na lepsze) jeśli chodzi o podejście do życia itd, chłopak świeci mi dobrym przykładem. Nie wiem dlaczego mam teraz myśli samobójcze i strasznie się męczę. Może to moje poczucie własnej wartości.. Może strach.. Straciłam nadzieję, że to się kiedyś skończy. Moi bliscy nie chcą nawet słyszeć o tym, że "sobie wymyśliłam" depresje. Chłopak mnie kocha, ale "czarne myśli" są mu zupełnie obce i nie pojmuje powagi sytuacji. Kiedy mam "ciche dni" tracę z nim kontakt, on się od razu irytuje, on chodzi tylko tam, gdzie jest wesoło. Mogłabym mu tłumaczyć, że trzeba czasami stawić czoła też trudnością, ale ja osobiście nie chciałabym usłyszeć od niego, że całe życie będzie mieć epizody depresyjne a ja będę się musiała z tym męczyć. Trzeba się w końcu o siebie też troszczyć. Długi czas myślałam, że on mnie po prostu nie kocha, ale po 2 latach dotarło do mnie, że on taki już jest i muszę z tym żyć. Tak więc wiem, że nikt mi nie pomoże, a sama nie potrafię się zebrać. Do tego koszty terapii.. A do psychiatry na kasę chorych już nie pójdę, bo spaliłam się u wszystkich w mieście. Jakoś nie wierzę, że jest też normalny terapeuta na kasę chorych, skoro ci za masę kasy nie dają rady. Nie wiem gdzie mam zapukać, nie chcę po raz kolejny wyrzucić tylu pieniędzy w błoto. Pieniędzy, które są okupione olbrzymim cierpieniem związanym z moją pracą mimo wewnętrznego koszmaru, jaki przeżywam. To dla mnie duże pieniądze. Nie wiem co robić. Chyba chciałabym, żeby zamknęli mnie w psychiatryku, żebym nie musiała przed wszystkimi udawać, że jest ok, żeby nie mieli mnie dosyć, żeby ktoś mnie rozumiał, żałował.. A ja cierpię sama. Jak tam w ogóle trafić? Moje stany depresyjne przeplatają się z jakąś euforią ostatnio, przez co chyba ciężej jest mi uczynić jakiś krok do leczenia, bo mówię sobie, że mi przejdzie.. Dlaczego ktoś w końcu się nie zatroszczy i nie zaciągnie mnie za szmaty na terapię?! A tak w ogóle to ile razy można zaczynać kolejną terapie i opowiadać całe swoje życie, które już jest na tyle długie, że opowiadasz to kilka tygodni (kilka spotkań)? To dobijające. I tak rozdrapuje rany, że potem mi trzy razy gorzej.
  5. Rośnie po jedzeniu o wysokim IG - tego właśnie nie jadam
  6. W sumie to sama nie wiem, czy mam problem. Też boję się, że to uzależnienie zamienię na inne.. Jeśli mowa o terapii, to zawsze miałam tyle różnych problemów, że po iluś sesjach nadal trwało ustalanie w czym rzecz, z każdej po kolei rezygnowałam, za drogie to, a nikt nie uważał tych wizyt za słuszne..
  7. Mam taki problem.. Nie potrafię się skupić na teraźniejszości. Bardzo ciężko przychodzi mi cieszenie się chwilą, bez przerwy coś planuję. Do tego ciągle wydaje mi się, że jeśli zdobędę coś, będę szczęśliwa. Chociaż, co jest dla mnie nowością, jakoś szczególnie nieszczęśliwa nie jestem. Niektóre cele osiągnęłam, ale radość nie trwała długo. Fakt, zbiera się to na jakiś trwały stopień zadowolenia, ale niepokojący jest fakt, że myślę, że coś mnie szczególnie uszczęśliwi. Np schudłam 20 kg, kupiłam sobie nową garderobę. Zawsze mówiłam, że będę od tego przeszczęśliwa. No i byłam, ale teraz widzę, że nie wiele to zmieniło w tym, co chciałam zmienić.. Chodzi o kontakty z ludźmi i takie tam.. Ciągle jestem zapatrzona w jakiś głupi cel, nie widzę chyba nic, co mam dziś. Teraz np mam fazę na to, żeby się wyprowadzić z facetem. Coś mi mówi, że jest to za szybko i znam się już na tyle by stwierdzić, że to moja kolejna obsesja i może to nie być moje prawdziwe szczęście.. Nieustannie myślę o finansach na to, chodzę do sklepu i oglądam meble, dręczę swojego faceta, chociaż na początku wydawał się tym bardzo przerażony.. Moje myślenie prowadzi do schematu "dopiero jak to dostanę to będzie dobrze", tak więc dla mnie straszna jest chwila zwłoki. Kiedy miło spędzamy wieczór potrafię się rozpłakać, bo moje marzenia o wspólnym mieszkaniu przybierają na sile, a wiem, że położę się spać sama. Nie delektuję się chwilą, myślę tylko o przyszłości. Facet jest moim przeciwieństwem. Nie zbiera pieniędzy na coś, zwyczajnie odkłada je do skarpety, mówi, że pomyśli o wyprowadzce kiedy poczuje, że już czas, nie czeka na wypłatę, nie myśli czym nakarmi dzieci do których mu daleko, nie wmawia sobie, że jak kupi sobie komputer to będzie szczęśliwy. Ja mam kompleksy które sprowadzają się do powierzchowności, lubię myśleć, że ktoś jest gorszy bo ma mniej i wpadam w szał, kiedy ktoś ma więcej. Nie wiem skąd mi się to wzięło. Facet nie jest z bogatej rodziny, mój świat w tym względzie wydaje mu się chory.. Ja wiem, że powinnam brać z niego przykład, czuję, że przy nim się zmieniam na lepsze, jestem pewniejsza siebie i jednocześnie nie porównuję się tak z innymi.. Ale ciężko mi bez niego wieczorem, samej.. Co mam zrobić, żeby zacząć cieszyć się życiem? A może ta wyprowadzka naprawdę jest mi niezbędna do szczęścia? Eh, ciągle tylko coś liczę, czekam na coś.. A to czekanie jest nieznośne. Czasami mam wrażenie, że moje życie polega na leżeniu i myśleniu, co zrobię za dwa lata jak już odłożę tyle pieniędzy itd (wszystko już wyliczone) i do tego czasu nie będę robić nic, tylko czekać. Moją poprzednią obsesją było schudnięcie, dni mi się dłużyły, myślałam tylko o tym, potrafiłam siedzieć i czekać.. trwało to kilka miesięcy..
  8. Jestem na diecie od okolo 9 miesiecy. Schudlam 20kg (teraz mam wage w normie). Dieta nie jest jakos bardzo restrykcyjna, nie jest niezdrowa, nigdy nie chodze glodna, nie skacze mi cukier bo go nie jem. Na poczatku diety trzymalam sie jej bardzo scisle, to znaczy zero odstepstw, dokladnie te same godziny, zero podjadania, obsesja na punkcie tego czy czasem w potrafie nie bylo np tluszczu (jem oddzielnie wegle i tluszcze). Teraz juz sie nie boje kilku kropel oliwy na makaronie, odrobiny cukru w ketchupie, podjadam sobie orzeszki przed obiadem.. Ale chociazby sie nie wiem co dzialo ciastka czy czegos takiego w zyciu nie zjem. W weekend w ogole nie jestem na diecie. Wtedy sie zaczyna. Moglabym jesc caly czas. W ogole nie chce jesc tego, co jem na diecie, potrafie caly dzien jesc same krakersy i ciastka (to co najbardziej zakazane). Od poniedzialku do czwartku moja waga powoli wraca do normy i tak w kolko. Ciagle czekam na weekend, czasami mnie dobija, ze chce cos zjesc i nie moge. Probowalam wprowadzic zasade, ze pozwalam sobie czasami na cos smacznego zamiast sie obzerac w weekend, ale u mnie to sie nie sprawdza. U mnie ze wszystkim jest wszystko albo nic. Mam wrazenie, ze caly tydzien rosnie we mnie frustracja, w weekend nastepuje ulga. Czasami tylko martwie sie, ze jem jak.. swinia. Jedzenie czegos smaczenego co jakis czas nie daje mi tej ulgi, poczucia swobody, ja musze sie poprostu "nazrec". Czasami do bolu. Musze poczuc pelny brzuch, przejedzenie, najlepiej jak zrobi mi siedobrze, zebym miala dosc na caly tydzien. Tak sobie myslalam, ze tak to juz jest na diecie, ze trzymasz sie w ryzach i potrzebujesz odreagowac i jesz jak psychol ale.. uswiadomilam sobie, ze przed dieta robilam to samo, wcale nie w mniejszym stopniu. Tez jadlam ciastka po kryjomu, dlatego tak przytylam. Moj facet co weekend mowi mi : "Ty sie nigdy nie zmienisz", czy ma racje? Nie tylko on widzi, że jestem taka sama, znajomi się smieja z tego ile potrafilam zjesc i ze myslalam tylko o tym.. Meczy mnie, ze moje zycie kreci sie wokol jedzenia! Od zawsze.
×