Ech, drodzy pomocni Forumowicze... jestem totalnym idiotą, nie mam właściwie słów aby opisać swoje zachowanie...
Co działo się pół roku temu każdy wie, napisaliście mi wiele mądrych rad, do których miałem mocne postanowienie się dostosować, poszedłem do psychiatry, który przepisał mi leki na depresję, powiedział dokładnie to samo co Wy...
I nagle zrobiłem bardzo głupią rzecz- mianowicie po kilku kolejnych docinkach ze strony rodziców i rodziny postanowiłem udowodnić im, że jednak potrafię dalej studiować i tam się utrzymać, wbrew swojej woli, Waszym uwagom i ogólnie całemu światu który mówił mi, że z depresją i takim zniechęceniem powinienem był odpocząć, zrealizować jakieś swoje marzenia lub zrobić cokolwiek aby uwolnić się od psychicznego terroru ze strony teoretycznie najbliższych mi osób. Po rozmowach z dziekanem udało mi się dostać 2 warunki i kontynuować naukę na tejże uczelni z zamiarem zaliczenia dosłownie wszystkiego w tym semestrze. Odstawiłem też "bardzo mądrze" po 2 dniach brania tabletki, które przepisał mi psychiatra.
Niestety, nie potrafił on określić dokładnego źródła problemów, dzięki którym nagle zupełnie straciłem zdolność nauki, powiedział, że może być to presja psychiczna a mogą być problemy zdrowotne, nie udałem się na dalsze wizyty, bo przecież poczułem w sobie nagłą zmianę (kolejny idiotyzm)... z początku szło nawet nieźle, udało się zaliczać większość kolokwiów siedząc całe dnie w książkach i wkuwając rzeczy które jeszcze szybciej uciekały, ignorowałem złośliwe uwagi rodziców, no ale niestety przy 7 egzaminach w sesji ciężko było zaliczyć wszystko i jeden z przedmiotów uwaliłem grzebiąc w ten sposób jakiekolwiek szanse na utrzymanie się na uczelni. Dopiero wczoraj rano zebrałem się, aby powiedzieć o tym rodzicom...
Najpierw była reakcja w stylu niedowierzania, potem matka zaczęła płakać a ojciec głośno się śmiać, dopiero na koniec posypała się cała masa po prostu chamskich złośliwości, porównań do innych kuzynów/wujków, którzy przecież są prezesami a ja wyleciałem ze studiów itd, na koniec, że przecież jak ktoś z rodziny o tym się dowie to będą mieć straszną utratę reputacji oraz, najbardziej bolesne- że równie dobrze mogę sobie teraz żyć na własny rachunek bo niczego opłacać mi już nie będą, co zrozumiałem równocześnie jako polecenie wyprowadzenia się z domu.
Okropnie mnie to podłamało, przestałem być sobą, wszystkie plany na temat "rób to na co masz ochotę, nie patrz na innych" i inne rzeczy o których mi mówiliście, stały się całkiem szare i nieatrakcyjne, postanowiłem skończyć ze wszystkim...
Napisałem list, w którym uzmysłowiłem im, że to jest jedyny sposób w jaki oni mogą zrozumieć co mi właśnie robią, że nie była to moja wina, bo robiłem co mogłem aby zostać na studiach, po prostu nie byłem tak zdolny jak oni by tego chcieli, a ich presja mnie zwyczajnie zjadała... ładnie się ubrałem, przygotowałem masę różnych tabletek żeby skończyć skutecznie, a nie tylko zwrócić na siebie uwagę i nagle, będąc już na to zdecydowany i gotowy ktoś wszedł do domu... postanowiłem przemyśleć to jeszcze raz (nie napiszę "na spokojnie" bo większość z Was nie wie jak to jest być zdecydowanym, nawet przez chwilę, na to, żeby się zabić) i nagle dotarło do mnie to, nad czym myślałem i co proponowaliście mi pół roku temu oraz takie rzeczy, że życie jest przecież darem i nie warto go samemu sobie odbierać...
Pisałem kiedy pierwszy raz tu zajrzałem, że jest w moim życiu pewna dziewczyna, z którą nie spotykam się często, właściwie są to spotkania raz na miesiąc od jakichs 2-3 lat, ale nie sprowadzają się tylko do seksu, kiedy się widzimy zachowujemy się tak para, jest między nami coś bardzo fajnego co sprawia, że zawsze(przynajmniej z mojej strony) czuję się z nią świetnie, a kiedy jej nie ma- tęsknię. Niestety mieszka 300km od mojego miasta. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i wbrew temu co mówili ludzie "nie angażuj się nigdy w żaden związek zbyt mocno", czy też że "kobiety to (dowolne złe określenie)- wykorzystają Cię i zostawią" napisać jej prawdę, a jednocześnie to, czego nigdy jej nie powiedziałem- że ją kocham i chcę z nią być, a oprócz tego jest jedyną osobą której nie jestem obojętny i która nie jest mi obojętna (co prawda mam znajomych i koleżanki, na co dzień robię dobrą minę do złej gry, udając osobę może nie szczęśliwą, ale na pewno nie taką, która chce ze sobą skończyć).
O dziwo odpowiedziała mi, że też mnie kocha i to już od dawna. Opowiedziałem jej o wszystkich swoich problemach, o tym co czuję a ona napisała, żebym czym prędzej do niej się przeprowadził. Nie mając nic do stracenia poprosiłem rodziców o pieniądze na miesiąc utrzymania i zapewniłem że więcej na oczy się im nie pokażę. Nie byli ani zaskoczeni, ani też zawiedzeni, bez słowa dali mi tą kasę.
Jutro wyjeżdżam, mam nadzieję, że tym razem mi się uda... znajdę sobie jakąś pracę odpowiadającą średniemu wykształceniu, zamieszkam z osobą, którą kocham (choć nie wiem ile ta miłość wytrzyma, ale na razie jest to jedna z niewielu rzeczy która mobilizuje mnie do działania) i będę powoli realizował swoje marzenia oraz, mam nadzieję, cieszył się, w końcu cieszył się życiem. Oczywiście nie zapomnę też, aby wizytować jakiegoś psychiatrę, z moją psychiką nie jest dobrze i nie chcę, żeby kiedykolwiek powtórzyło się to co w ostatnich dniach...
Przepraszam, że ten post jest tak długi, przepraszam za swoje zachowanie i za to, że nie posłuchałem Waszych dobrych rad, ale jeśli komuś będzie się chciało go przeczytać, to proszę by napisał coś od siebie (tylko nie- jesteś idiotą bądź innym gorszym) tylko cokolwiek konstruktywnego, co może przydać mi się w realizowaniu moich postanowień nowego życia.
Pozdrawiam