Witam. Jestem nowy na forum. Od jakiegoś czasu przeglądam Wasze forum w celu jakiegoś sensownego rozwiązania dot. mojej głupiej nerwicy. W sumie już się z nią oswoiłem ale są sytuacje kiedy wręcz jej nienawidzę... A co za tym idzie zaczynam nienawidzieć siebie za to, że to mam a to już nie jest za fajne.
Od początku.
Ja chyba mam to tak naprawdę od 3 lat? Coś koło tego. Wtedy nawet nie wiedziałem, że to mam. Zaczęło się tym, że w szkole zaczęło mnie mdlić (chyba od antybiotyku) no i zgłosiłem się pani, żeby wyjść szybko do toalety. No i wysłała mnie tam z kumplem. Niczym jednak nie zwymiotowałem. Miałem jedynie nudności życia i raz jak już miało "coś" wylecieć to przydusiło mnie na maksa i... Nic poza tym. Nie za ciekawy początek, szczególnie jak ktoś coś w tej chwili je i to czyta. Będzie trochę litania ale nie mogę już i muszę to gdzieś przelać i zasięgnąć jakiejś logicznej porady, bo wariuję.
Kontynuując.
Od tamtego czasu jak gdzieś wchodziłem to czułem taki ucisk poniżej mostka, na całym miejscu gdzie kończą się żebra i jest taka "miękka dziura". Nie wiem jak opisać. Środek brzucha. Trochę powyżej pępka. Np wchodzę do klasy i od razu ten ucisk i myśl "o kur**, będę rzygał, o nie... Cholera..." itp. Ale jakoś nigdy mi się to nie zdarzyło. Dwa lata później zatrułem się nikotyną. Spaliłem swoje, usiadłem do kompa i tak się czuję nie za fajnie. Pikawka nawala jak w ruskim czołgu. Przyłożyłem rękę do klatki piersiowej i takie myśli: "umrę, po mnie. Co teraz? Ja nie chcę! Ja muszę żyć! Dla mojej dziewczyny, dla mnie, dla nas, dla rodziców...". Do tego oddech tak zchrzaniony, że masakra. Oddychałem jakby na połowę płuc. Jakby była tam jakaś zastawka. Wiadomo. Po zatruciu nikotyną układ oddechowy dostaje po dupie nieźle. Zerwałem się od kompa, poszedłem do lekarza. Wchodzę i takie: "dzień dobry, chciałbym się pilnie widzieć z pania doktor." Panie się na mnie spojrzały i takie "o co mu chodzi?". Kazały usiąść i czekać na swoją kolej. "Nie dożyję" - myślałem. Posiedziałem może z 5 minut i spowrotem do nich i, że ja muszę tam prędko wejść, bo czasem umrę. Pani była miła i mnie wpuściła. Powiedziałem co zaszło i padł werdykt: "Zatrułeś się nikotyną". Przedtem jednak zmierzono mi ciśnienie i panie oczy wielkie, bo co ja sobie zrobiłem i jak. Coś koło 200 chyba było. Wzięto mnie na zastrzyk podczas którego chyba z milion razy zapytałem się "czy nie umrę", na co dostałem odpowiedzi, że nie. Po tym, pani doktor poradziła, żeby dużo wody pić i na świeżym powietrzu dużo to nazajutrz będzie dobrze. No niekoniecznie. Czułem się nadal źle. "Może ja mam raka? Może jakieś inne choróbsko? Spieprzyłem swój układ oddechowy. Co teraz?" No kurde. Do lekarza codziennie nie będę chodził to też zignorowałem. W dzień jakoś zleciało. W nocy natomiast... Leżę i wsłuchuję się w siebie. W pewnym momencie nie wiedziałem co mi jest, zacząłem panikować. Miałem drgawki. Stwierdziłem, że mam wszystko gdzieś. Idę jutro do lekarza i niech się dzieje co chce. Poszedłem. Powiedziałem co i jak. "Masz nerwicę lękową" - na pocżątku ulżyło mi jak cholera. Ale nie na długo. Do dzisiaj mam napadu lęku. Nie skierowane w żadną stronę. Tak po prostu. Zacząłem wariować. Bałem się jeść, pić; dusiłem się jedzieniem. Wkręcało mi się wszystko. Do czasu aż przeczytałem TĘ STRONĘ. Myślałem, że skoro nastawię się, że to tylko nerwica, że będę to olewał to przejdzie. Powiedziałem o wszystkim dziewczynie. Pomogła mi. Udało mi się to zwalczyć do tego stopnia, że na dzień dzisiejszy dotknę tylko tego miejsca na środku brzucha i gdy czuję, że jest ono napiete to jest takie: "Pff, nerwica. Olać". Ale to jest chore. Jak się tego pozbyć całkiem? Już myślałem, żeby do psychologa się zapisać ale jak ma mnie nafaszerować tabsami to ja dziękuję. Co do lęku. Np boję się zapalić, czy wypić trochę więcej. A chciałbym. Palenie rzuciłem i nie wrócę do niego ale chciałbym się pozbyć tego lęku. W ogóle nerwicy. Co mam zrobić? Ja już nie wiem. Mi się skończyły wszystkie pomysły. Kiedyś tak nie było. Było luźno, normalnie. Myślało się "wyje**ne na zdrowie, jakoś będzie" i pełen luz, zero żadnych jakichś tam lęków. A teraz... Coś się we mnie zmieniło. A ja nie wiem co. Chciałbym być taki jak kiedyś. Bez tego. Bez nerwicy.
Albo przykład. Wchodzę do kogoś do domu i ucisk na środku brzucha, nudności i ja wiem, że to jest lęk. Powtarzam sobie, że "uspokój się, nikt cię nie zje człowieku". Ale za dużo to nie pomaga.
Ludzie, pomocy, bo ja już naprawdę nie mogę. Czuję, że jestem blisko pozbycia się tego całkiem ale już nie wiem co dalej.
Niektórzy z Was pewnie mają o wiele gorzej ode mnie i na pewno spojrzą z dystansem na moje "użalanie się nad sobą" ale naprawdę kupę roboty odwaliłem sam. O mojej dziewczynie nie wspomnę. Przy niej czuję się całkiem sobą i nie mam ataków. A jak mam, to się przytulę i od razu ustępuje.
Bynajmniej, zbaczam z tematu. Co mam dalej zrobić? Co o tym myślicie? Błagam, pomocy...