Skocz do zawartości
Nerwica.com

slonicawtrampkach

Użytkownik
  • Postów

    5
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez slonicawtrampkach

  1. Lekarz ogólny znowu niczego nie znalazł w badaniach. Kazał iść do kardiologa na dodatkowe badania. Jest sens? Dziękuję za radę dotyczącą prywatnej wizyty u psychiatry, postaram się tak zrobić, mam nadzieję, że fundusze mi na to pozwolą. Pozdrawiam, Majka
  2. Nie jestem absolutnie ekspertem, ale opiszę Ci sytuację, która zdarzyła się mojej dobrej koleżance. Aga też miała problemy z zaakceptowaniem swojego wyglądu: ważyła trochę za dużo oraz borykała się z pryszczami na ciele. Patrząc na nią obiektywnie można było stwierdzić, że jest ładną dziewczyna, jednak cała ta "otoczka" sprawiała że na taką nie wyglądała. Kiedyś znajoma fotograf-amator namówiła ją na sesję zdjęciową w plenerze: lato, słońce, łąka, sukienki, standard. Koleżanka fotograf miała zmysł dobrych ujęć, usunęła także mankamenty wyglądu Agi. I to był strzał w dziesiątkę, niby nic, ale zdjęcia wyszły przepiękne. Wydobyły się na nich atuty Agi, ładny zarys piersi, piękne oczy. A że był to szał na portal nk dodatkowo pojawiły isę bardzo budujące komentarze pod zdjęciami. Teraz Aga sama jest posiadaczką lustrzanki, może nie jest jakimś świetnym fotografem, ale z powodzeniem wydobywa swoje atuty i sama się przez to czuje piękna, zwłaszcza że po dwóch latach pryszczy ma zdecydowanie mniej. Więc moja propozycja: moze zamówiłbyś dziewczynie jakąś sesję zdjęciową w plenerze lub studiu? Wystarczy poszukać dobrego fotografa-amatora, oni dużo nie biorą za sesję. Polecam poszperać na stronie photoblog.pl kogoś o podobnych zdolnościach: www.photoblog.pl/cherrilady (nie wiem, czy mogę tutaj wklejać linki, jeśli nie to przepraszam). Może wspólne zdjęcia? Poprosić o jakąś ładną "obróbkę" i powiedzieć dziewczynie żeby pokazała zdjęcia znajomym przez portale typu facebook lub podobne. Może to ją trochę podbuduje do czasu, aż jej cera upora się z problemem pryszczy? Pozdrawiam, Majka.
  3. Dziękuję jeszcze raz za wsparcie. Noc minęła spokojnie. Idę do lekarza ogólnego, później zacznę szukać dobrego psychiatry/psychologa w moim województwie. Może ktoś jest ze śląska i mógłby mi doradzić? Pozdrawiam serdecznie, Majka
  4. Bardzo dziękuję za tak szybką odpowiedź, nie spodziewałam się tego. Ciężko uwierzyć, ze to wszystko siedzi wyłącznie w głowie. Sama nie wiem, czy chciałabym mieć pewność, ze tak rzeczywiście jest, czy chciałabym się doszukać jakiejś stricte medyczno-kardiologicznej przyczyny. Ciężko będzie przekonać o tym moją mamę, ona sama odrzuca myśl o psychiatrach w związku ze swoimi "przygodami"... Poza tym nie wiem, jak ona sobie z tym poradzi, nie chcę żeby znowu wróciła do niej depresja, od pół roku lekarka pozwoliła jej na stopniowe odstawienie tabletek. To ja miałam być tą silną. Więc psycholog czy psychiatra? Czy te leki z grupy SSRI są podobne do tych stosowanych w depresji (działanie usypiające, otępiające)? Jutro jeszcze wizyta u ogólnego. I trzeba znowu dzisiaj zasnąć - nie przypuszczałabym, że mogłabym się zacząć bać własnej poduszki, gdyż wtedy wsłuchuję się w swoje serce jeszcze bardziej niż w ciągu dnia.
  5. Witajcie... Potrzebuję miejsca, gdzie mogę się wygadać, gdyż wariuję samotnie po drugiej stronie ekranu. To będzie mój monolog - historia. Nie wiem, czy to, co czuję powinnam opisywać właśnie w tym miejscu, ale w zasadzie niewiele ostatnio wiem. Jestem Majka, lat 19, zgrabne 168cm, zdana dobrze matura. Jedyne czego pragnę, to nazwanie siebie dzieckiem szczęścia. A nie potrafię. A było to tak: kiedy miałam 12 lat moja mama próbowała popełnić samobójstwo. Mój mały braciszek patrzył na to, jak mama trzyma w dłoni garść tabletek i płakał. Ja płakałam i błagałam ją o to, żeby przestała, żeby wzięła się w garść dla nas. Tata dzwonił do psychiatry mojej mamy... Tak, wtedy się dowiedziałam, że moja mama zmaga się z depresją. Kilka miesięcy później dowiedziałam się jednak, że mamie się z depresji wyjść udało. Cudownie, prawda? Do czasu. Kiedy miałam 16 lat, moja mama zaczęła pić. Niby nic, niby niewiele, niby jedno piwo dziennie, potem dwa, trzy, potem butelka wina... Nie, nie sądzę, że to był alkoholizm, przynajmniej na dzień dzisiejszy wiem, że to był nawrót choroby. Mama zaczęła przeklinać, nazywać mnie mojego brata niedorozwiniętymi, groziła, że podpali dom, że zabije nas i siebie. Było ciężko. Tata nie dał rady. Był rozwód. Było półtora roku później... Mój brat decyzją sądu został z tatą. Ja miałam wybór. Stwierdziłam, że nie mogę zostawić mamy samej, bo znowu choroba może wrócić. Wierzyłam naiwnie, że mogę przecież mieszkać z mamą i móc odwiedzać tatę i brata, że będziemy sobie nawzajem pomagać. Niestety, tata nie zrozumiał mojej decyzji. Powiedział, że skoro chcę iść z matką, to mam sobie radzić sama, że nic od niego nie dostanę, że nie jestem już jego córką. Potem przeprowadzka z mamą, walka o alimenty, wygrana, tęsknota za drugą połową rodziny. Matura, oczekiwanie na wyniki. Niby standard, niby tak to w życiu bywa. Być może stałam się przez to wszystko po części nerwowa, ale wydawało mi się, że to, iż czasem mam zły humor i pokrzyczę sobie z mamą (różnice zdań, te bardziej pokoleniowe i mniej) czy to, że pokłócę się z chłopakiem, to norma. Jednak jakieś pół roku temu zaczęłam gorzej sypiać... (jednak to mógł być wynik przedmaturalnego stresu tylko). Zaczęły mi drętwieć kończyny, najpierw tylko w nocy, potem nawet w trakcie dnia, kiedy były w tzw "naturalnej" pozycji. Po maturach znalazłam wreszcie czas na odwiedzenie lekarza. Ten kazał zrobić badania krwi - wszystko w normie, nie ma się czym martwić, to na pewno wynik stresu i samo przejdzie. Nie przeszło. W tym samym okresie zaczęły się dosyć wstydliwe sprawy: przemienne zaparcia i biegunki, wszystko dosyć bolesne, jednak wstyd iśc z czymś takim do lekarza. Zaczęłam bardziej pilnować tego co jem, nie pomagało... W końcu poszłam, kolejne badanie krwi, nic nie wyszło, lekarz kazał się nie martwić. Rzeczywiście, polepszyło się, zdarza się to stosunkowo rzadziej, moze dlatego, że ze strachu przed nawrotami bardzo niewiele jem. Jednak to, co mnie spotkało nieco ponad dwa tygodnie temu było największym koszmarem. W nocy czytałam książkę. Wciągająca, nie powiem, minęła bowiem godzina druga nad ranem. Postanowiłam sobie przy oknie kulturalnie zapalić papierosa (cięzko mi stwierdzić, czy jestem nałogowcem, palę 1-3 papierosów dziennie, czasem wcale). Nagle poczułam uderzenie gorąca, ciepło. Moje serce zaczęło się wyrywać z piersi. Ciemno przed oczami. Drgawki. Zaczęłam wołać do mamy, ze umieram, zeby zadzwoniła po pogotowie, że to koniec. Próbowałam się uspokoić, nastepowało uczucie zimna, drętwienia, po czym znowu wracał atak gorąca. Przyjechało pogotowie (pół godziny później). Zbadali, kazali iść (!) do karetki. Po drodze znowu atak, wrócili się łaskawie po nosze... I te insynuacje w karetce... "Czy to na pewno był tylko papieros? A moze papieros z czymś więcej?" Na izbie przyjęć lekarka też nie traktowała mnie normalnie. No bo ekg w normie, ciśnienie i puls lekko podwyższone, więc się pewnie zjarała i schizy ma... jednak kiedy wyniki krwi i moczu były poprawne, uwierzyła, ze niczego nie brałam. Co z tego, skoro niczego nie znalazła. Rano wypisała do domu. W domu tak strasznie się bałam, ze się to powtórzy, ze następne dwa dni z niego nie wychodziłam. Wsłuchiwałam się cały czas w serce, mierzyłam ciśnienie co pół godziny (dalej tak robię). CO jakiś czas uczucie kołatania i ciepła wracało, jakby mi ktoś ściskał klatkę piersiową. Przeszło. Myslałam, ze to jednorazowe "coś". Dokładnie tydzień po pierwszym ataku pojawił się drugi. Sytuacja podobna. Czytałam książkę, jednak od tamtego ataku wieczorami trzymałam się z daleka od papierosów. Podczas czytania uderzenie gorąca, kołatanie... Sytuacja ta sama. Pogotowie. Izba przyjęć. Inna lekarka, która uwierzyła, ze coś moze być na rzeczy. Zaczęła mi tłumaczyć, ze jeśli nie serce, to moze tarczyca lub problemy natury psychicznej. Wypuściła mnie w nocy do domu po podaniu środka na uspokojenie i zwolnienie akcji serca. Poszłam do lekarza ogólnego, skierowanie na badania krwi, wyszło podejrzenie niedoczynności tarczycy, jednak dodatkowe badania wykazały, ze tarczyca jednak w normie. Więc co, jak nie tarczyca? Ataki kołatania powtarzają się coraz częściej. Właściwie codziennie. Mój normalny puls wynosi ok 70. Dzisiaj po południu czułam się słabo, było mi źle, duszno, bałam się, że znowu atak się powtórzy, zmierzyłam puls - 59. Chwilę potem atak, moja mama mierzy mi puls - 159. Udało mi się uspokoić, jednak cały czas czuję, ze coś jest nie tak, cały czas się boję, ze umrę, że nikt mi nie chce pomóc, że mnie wszyscy lekceważą. Moja mama uważa, ze to stres i że mam przestać. A ja już nawet nie mam siły płakać. Tylko wsłuchuję się w siebie. Jutro znowu wizyta u lekarza, znowu pewnie jakieś badania. A co potem? Czy rzeczywiście coś mi jest i mogę umrzeć? Czy jednak ten splot sytuacji, które opisałam wcześniej, czy to możliwe, zebym doprowadziła siebie do nerwicy? A jeśli to nerwica, to co mam robić? Tak bardzo się boję, chciałam jechać na wakacje ze znajomymi, ale co, jeśli przy nich będę miała atak? A co, jeśli przy nich umrę? Czy jest sens, zeby dalej robić te pieprzone badania na serce czy iść do psychiatry? I co dalej? Psychotropy? Wtedy przecież tym bardziej mgoę się wyłączyć z życia. A ja chcę tak cholernie żyć pełną piersią, bawić się, studiować. Jak mam to robić siedząc w domu i bojąc się, ze za chwilę nastąpi kolejny atak? Zrozumiem, jeśli ten temat pozostanie pusty i nikt nie odpisze, to raczej okrutne z mojej strony wymagać, by ktoś zechciał przeczytać mój monolog. Po prostu potrzebowałam ubrać to wszystko gdziekolwiek w słowa. Doszukać się sensu, czy też jego braku. Pozdrawiam serdecznie Maja.
×