Skocz do zawartości
Nerwica.com

MissMoon

Użytkownik
  • Postów

    17
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez MissMoon

  1. Postaram się. Mimo to - wciąż liczę na to, że ona pozwoli mi na nową szansę. Że razem sobie poradzimy. -- 18 cze 2011, 00:45 -- Jest źle. Kiedy wyobrażam sobie jej odmowę odnośnie dalszej przyjaźni - po prostu nie wytrzymuję. To zbyt bolesne, a ja zaraz uderzam w płacz. Nie umiem żyć bez niej, nie mam żadnego punktu zaczepienia. Wszystko jest takie bezbarwne, przygnębiające, nijakie. A co dopiero będzie, gdy ona rzeczywiście mi odmówi?...
  2. Być może... Ale jednak tak najbardziej to pragnę, żebyśmy obie zapomniały o przeszłości, zaczęły wszystko na nowo, nie wspominając dawnych urazów. Marzę o sytuacji, w której na nowo obie wierzymy w siebie, w naszą przyjaźń, w to, że razem możemy osiągnąć wiele. Jednak czy się to ziści?
  3. Nie wiem czy mi się to uda... Po dziś dzień jest dla mnie bardzo, bardzo ważna. Nawet jeśli skrzywdziła mnie czy zawiodła nie raz, nie dwa.
  4. Z tym będzie trudno. Dotychczas to przyjaciółka była całym światem, bez niej wiele rzeczy traciło sens, stawało się nieznośnymi. Najgorsze, co może być to zastanawianie się co ona teraz myśli o tym wszystkim, jak do tego podchodzi.
  5. Postaram się o to. Choć wiem, że najpewniej będę mieć mnóstwo chwil załamania wewnętrznego...
  6. Tak, z tymże rzadziej, w dodatku ja inaczej podchodzę do takich rzeczy - umiem wybaczyć, bo rozumiem, iż każdy jest człowiekiem, każdy zasługuje na poprawę. Rozumiem, zapewne masz rację. Tylko tak... ciężko wytrwać. Terapia to chyba dobry pomysł, może dzięki temu coś sobie poukładam, uświadomię. Wiem, że nie mogę tego czasu poświęcić na czarne myśli, bo tylko się sama pogrążę.
  7. Na pewno całkowicie Ci się to nie uda, ale zawsze możesz wytworzyć między Tobą, a mamą pewien dystans, dzięki czemu nie będzie wzajemnie wchodzić sobie w drogę. Oczywiście, to łatwe do powiedzenia, a trudniejsze do zrobienia, gdy widujecie się na co dzień. Czas muszę dać jej, ale też sobie. Przyznam, że nawet w chwilach, gdy nie byłyśmy ze sobą skłócone - atmosfera między nami po prostu mnie dusiła. Czułam się wobec niej nieswojo. Jak myślisz, jaki będzie idealny czas na to, by dać jej moment do namysłu? Choć z drugiej strony obawiam się, że ona wcale nie zatęskni, a nawet stwierdzi, że 'żyje się jej lepiej'. W końcu, jakby nie patrzeć, raniłam ją wielokrotnie, i to bardzo.
  8. Mogłabym tak to potraktować, gdyby nie to fakt, że zwyczajnie... nie umiem. Zbyt mi na niej zależy, żeby odseparować się całkowicie, bo wiem, że czegoś stale by mi brakowało. Tym mocniej, że to nie jest jakaś przyjaciółka, tylko 'taka'. Skoro przeżywasz podobne chwile ze swoją mamą to zapewne wiesz jak czasami ciężko jest znieść apodyktyczność drugiej osoby. I jak wielką wolą trzeba się wykazać, żeby zacisnąć zęby, by mieć trochę świętego spokoju. Tym gorzej, gdy ta osoba, kiedy nie przyznasz jej racji - nie urządzi kłótni, a zamiast tego będzie udawała, że jest w porządku, wprowadzając napiętą atmosferę. Wiesz, czasami konfrontuję obraz współczesny z obrazem sprzed dwóch lat. Wtedy myślę realnie - że ona traktuje mnie z góry, że nie ma co błagać o czułość, bo to żałosne, że trzeba się otworzyć na innych, może wtedy... Ale zaraz te rozmyślania mijają, a ja znów jestem uzależniona od niej i ślepo zapatrzona. Obecnie działają we mnie dwie siły. Jedna to ta, w której wypłakuję za nią oczy, modlę się o odzew, a druga - ona szepcze mi, żebym dała sobie spokój. Przynajmniej na razie. Że może, gdy ona zobaczy, iż ja też żyję zwyczajnie, że wcale nie zamykam się w domu, żeby chlipać w poduszkę - to będzie bardziej chętna do powrotu? Myślę, żeby poczekać do początku miesiąca.
  9. Niestety, taki ma już typ charakteru. Jej racja jest święta i niepodważalna, w sumie zaakceptowałam to już, ostatecznie dało się z tym żyć. Najgorzej bywało zazwyczaj wtedy, gdy ona wobec innych ludzi zachowywała się tak... przyjaźnie. Była miła, pocieszna, dawało się odczuć sympatię, a kiedy często przebywała ze mną - miałam wrażenie, że wszystkie te uczucia gdzieś zanikają. I zapewne rzuciłabym ten związek w niepamięć już dawno, gdyby nie to, że kiedyś naprawdę umiałyśmy się dogadać. W wielu kwestiach myślałyśmy podobnie, mnóstwo rzeczy robiłyśmy wspólnie, dzieliłyśmy te same zainteresowania. Obu nam zależało. A potem nagle pękła bańka, a ona stała się taka, jaka jest do dziś. Chyba właśnie to wspomnienie o szczęściu podtrzymuje mnie przy niej, nakazując myśleć o niej w taki, a nie inny sposób.
  10. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, iż stałam się dla niej 'toksyczna'. Że sprawiłam wiele złego. O żalu za tym podobne zdarzenia mówiłam jej samej wielokrotnie, wcale nie umniejszałam swojej winy czy też szukałam usprawiedliwienia. Umiałam się przyznać do popełnionego błędu, wyrazić skruchę, przeprosić. Tylko... kiedy przychodził czas, gdy ona rzucała mi 'w nerwach' coś przykrego albo zachowała się wobec mnie nie fair - kompletnie ją to nie interesowało. Mówiła, że 'miałyśmy zapomnieć, tak?', przepraszała wyłącznie, gdy o to poprosiłam albo udawała, że nie było takiego problemu, że ona go nie pamięta, a gdy wskazywałam konkretną sytuację - zaczynała się wściekać, błędne koło. Wielokrotnie zwracała mi uwagę na coś, co sama później popełniała, nie reagując na moje upomnienia. 'Ona nie musi się tłumaczyć'. I starałam się, fakt. Ale nie może być przecież tak, że jedna osoba wciąż coś obiecuje, proponuje, wybacza, a druga tylko biernie czeka na efekty pracy. Zmiana siebie to nie jest takie hop-siup, a kiedy nie mamy przy tym wsparcia w drugiej osobie - jest naprawdę ciężko. Czasem miałam wrażenie, iż nauczyłam jej, że można mi wejść na głowę, bo wszystko wybaczę, za wszystko przeproszę. Mam trudny charakter, ale nigdy nie opuściłam jej w sytuacji, gdy naprawdę mnie potrzebowała - czy to spory w rodzinie, czy pobyt w szpitalu. Dodawałam jej otuchy, rozmawiałam. I tak, chcę jej dać trochę czasu. Mam też przy tym nadzieję, że ona też zrozumie kto jest dla niej ważny, kto ile dla niej poświęcił. Ale coraz bardziej zaczynam wierzyć w to, że zwyczajnie się jej znudziłam, stałam się męcząca, 'niezrównoważona', jak to określiła.
  11. Przez ponad rok żyłyśmy w związku. Nikt o tym nie wiedział, nie było to również wynikiem ciekawości odnośnie 'jak to jest być z dziewczyną', co się często zdarza. Wydaje mi się, iż wynikało to z naszej potrzeby czułości, posiadania osoby, która zawsze wesprze i poda pomocną dłoń, do której zawsze będzie można wrócić, wiedząc, że czeka. Tak bliskie relacje przerodziły się w miłość... swojego rodzaju. W końcu jednak uznałyśmy, że nie ma sensu wciąż odnawiać związku, w którym nic się nie zmienia, mimo kłótni. Później byłyśmy już tylko przyjaciółkami. W zasadzie nic się nie zmieniło między nami. Oprócz kontaktów cielesnych, oczywiście.
  12. Poruszyłam ten wątek w innym temacie, jednak nie spotkał się on z odpowiedzią, a ja bardzo potrzebowałabym wskazówek odnośnie tego, co powinnam zrobić w chwili obecnej, dlatego piszę tutaj... Nasz związek zawsze był bardzo nacechowany emocjonalnie, trudny, pełen łez. Uwikłałam się w taką relację w pierwszej klasie liceum. Z początku było pięknie, prawda. Później zaczęło się psuć, a to z racji mojego rozpieszczenia, tego, że wtedy nie dorosłam jeszcze do partnerstwa, byłam zbyt gówniarska w czasie, gdy tamta osoba szczerze kochała. Nie jestem kimś, kto łatwo i szybko pała gorącym uczuciem, trzeba mi czasu, więc w końcu coś się zmieniło - nagle to ja zaczęłam odkrywać jak ważna jest dla mnie przyjaciółka, jak wielką krzywdę jej wyrządziłam, natomiast ona - jej już specjalnie nie zależało. Zniknęło gdzieś zainteresowanie, zrozumienie, więź. Zaczęły się moje problemy psychiczne, podejrzliwość, uzależnienie się od niej. Kłótnie nie ustawały, były coraz silniejsze, w końcu za nie przepraszałam, błagając o powrót. Coraz częściej ta osoba tego zwyczajnie nie chciała. Coraz częściej miałam wrażenie, że robi to dla świętego spokoju, że dawno pogrzebała swoje uczucia do mnie, a moje przykre słowa, ciągłe chęci zmiany po prostu ją irytują. Że nie ma już do mnie szacunku, może mnie też raczyć przykrymi słowami, ale to z racji 'że Ty powiedziałaś pierwsza' albo 'to, co mówię jest słuszne'. Brakowało mi wsparcia w walce z wewnętrznymi demonami, żyłam w ciągłym poczuciu winy, kochałam, jak mi się zdawało, ale raniłam, bo nie umiałam już zapanować nad słowną agresją. Tych rzeczy, które miałam w sobie zmieniać w imię naszej przyjaźni było coraz to więcej, udało mi się zapanować nad jedną to zaraz pojawiało się coś nowego. W ostatnich miesiącach czułam się już całkiem obco. Czy robiłam dobrze, czy też źle - dla niej zdawałam się wyłącznie 'jedną z wielu', nie kimś bliższym. Domagałam się dostrzeżenia, uwagi, może niesłusznie. Miałam wrażenie, że partnerka już dawno mnie osądziła. Zniknęła moja godność. Kiedy wspominałam o samobójstwie, o tym, że mogę być na coś chora, że sama czuję, iż coś jest nie tak, zwracałam się do niej z jakimkolwiek problemem - reagowała złością. Z początku mówiła kilka słów, a kiedy ja używałam kontrargumentów - wpadała we wściekłość. Mówiła, iż 'wciąż ją tym męczę', 'nie umiem mówić o swoich sprawach normalnie'. Czułam się sama. Dziś mijają dwa tygodnie od naszej kłótni, ona milczy, wydaje się, że żyje normalnie. A ja mam wahania nastrojów, płaczę, modlę się o jej powrót. Kocha mnie czy raczej nienawidzi? A może w ogóle nie myśli, może dawno zapomniała? Jak wy byście mogli to ocenić z perspektywy osoby trzeciej? Wiem, że zasłużyłam na niechęć ze strony tej osoby. Walczę z chęcią napisania do niej, poproszenia o rozmowę, choć wiem, że nie przejmie się tym, jak zawsze. Może powinnam milczeć jeszcze przez jakiś czas? Dopiero wtedy się odezwać? Jednak obawiam się, że wówczas już będzie za późno...
  13. MissMoon

    Uprzejmie się witam.

    Tak, wiem. Wiem o tym wszystkim. A jednak - chyba w każdym z nas pojawia się obawa o to, że nie zostanie poprawnie zrozumiany albo, że jego problem wyda się rozmówcy śmieszny. Póki co jest zbyt wcześnie. Muszę pierw sprawdzić czy uporam się z tym na własną rękę. Dam sobie czas. Jeśli wkrótce okaże się, że nic nie zdziałałam - wtedy umówię się na konsultacje z psychologiem :).
  14. Temat jakby idealnie stworzony dla mnie. A co powiecie na związek dwóch nastoletnich dziewcząt, bardzo nacechowany emocjonalnie, trudny, pełen łez? Uwikłałam się w taką relację w pierwszej klasie liceum. Z początku było pięknie, prawda. Później zaczęło się psuć, a to z racji mojego rozpieszczenia, tego, że wtedy nie dorosłam jeszcze do partnerstwa, byłam zbyt gówniarska w czasie, gdy tamta osoba szczerze kochała. W końcu coś się zmieniło - nagle to ja zaczęłam odkrywać jak ważna jest dla mnie partnerka, jak wielką krzywdę jej wyrządziłam, natomiast ona - jej już specjalnie nie zależało. Zniknęło gdzieś zainteresowanie, zrozumienie, więź. Zaczęły się moje problemy psychiczne, podejrzliwość, uzależnienie się od niej. Kłótnie nie ustawały, były coraz silniejsze, w końcu za nie przepraszałam, błagając o powrót. Coraz częściej ta osoba tego zwyczajnie nie chciała. Coraz częściej miałam wrażenie, że robi to dla świętego spokoju, że dawno pogrzebała swoje uczucia do mnie, a moje przykre słowa, ciągłe chęci zmiany po prostu ją irytują. Brakowało mi oparcia w walce z wewnętrznymi demonami, żyłam w ciągłym poczuciu winy, kochałam, jak mi się zdawało, ale raniłam, bo nie umiałam już zapanować nad słowną agresją. W ostatnich miesiącach czułam się już całkiem obco. Czy robiłam dobrze, czy też źle - dla niej zdawałam się wyłącznie 'jedną z wielu', nie kimś bliższym. Domagałam się dostrzeżenia, uwagi, może niesłusznie. Miałam wrażenie, że partnerka już dawno mnie osądziła. Zniknęła moja godność. Dziś mija dziesiąty dzień od naszej kłótni, ona milczy, wydaje się, że żyje normalnie. A ja mam wahania nastrojów, płaczę, modlę się o jej powrót. Kocha mnie czy raczej nienawidzi? A może w ogóle nie myśli, może dawno zapomniała? Jak wy byście mogli to ocenić z perspektywy osoby trzeciej? Wiem, że zasłużyłam na niechęć ze strony tej osoby. Walczę z chęcią napisania do niej, poproszenia o rozmowę, choć wiem, że nie przejmie się tym, jak zawsze. Może powinnam milczeć jeszcze przez jakiś czas? Dopiero wtedy się odezwać? Jednak obawiam się, że wówczas już będzie za późno...
  15. MissMoon

    Uprzejmie się witam.

    Bardzo dziękuję za miłe powitanie :). Chciałabym zacząć psychoterapię, wydaje mi się, że kompetentny rozmówca, sama możliwość 'wygadania się' mu mogłaby zdziałać cuda, ale... gdzieś tam siedzi we mnie wstyd, iż nie zdołam tak po prostu się przed psychologiem otworzyć. Dla mnie to wciąż bardzo osobiste rzeczy, trudne do mówienia 'twarzą w twarz', choć kto wie, może w końcu się przełamię.
  16. MissMoon

    Uprzejmie się witam.

    Nie sądzę, by mój pierwszy post na tym forum specjalnie odbiegał od wielu innych użytkowników, którzy - podobnie jak ja - piszą, by podzielić się kawałkiem własnego, prywatnego piekła. Ale mimo to - spróbuję w największym ogóle opowiedzieć moją historię. W październiku skończę dziewiętnaście lat, a odkąd pamiętam - byłam wrażliwa. Od dziecka miałam problemy z emocjami, odpowiednim utrzymywaniem ich na wodzy, jednak nie był to przypadek na tyle poważny, by poddawać mnie jakiejkolwiek kuracji. Miało 'przejść z wiekiem', acz delikatna wewnętrznie pozostałam już zawsze. Zawsze wszystkim się przejmowałam aż nadto, snułam przykre wizje, mocno brałam do siebie krytykę. Do pewnego momentu wcale mi to nie przeszkadzało, ot, taka natura. Na początku liceum poznałam osobę, przy której mogłam doświadczyć całej palety uczuć. Od miłości, przyjaźni, przywiązania, rozpaczy, zawodu, a niekiedy nawet zalążków nienawiści. Jako, że ten człowiek jest dla mnie bardzo ważny aż po dziś dzień - łatwo się domyślić, iż każdy taki stan nieco mnie... uwrażliwił. Stałam się słabsza niż kiedykolwiek. Może wiązało się to z kolejnymi kłótniami w naszym związku, może z bliską dorosłością, może z nowymi wyzwaniami, którym bałam się, że nie podołam. Pierwsze myśli samobójcze pojawiły się u mnie... ja wiem, dwa lata temu? Wtedy jeszcze w formie wyczerpania emocjonalnego, a nie prawdziwej chęci. Ale z czasem to również się zmieniło. Takie przemyślenia stały się coraz częstsze, coraz łatwiej zahaczały o rzeczywistość. Nie mam za sobą próby samobójczej, póki co, ale wydaje mi się, iż jest to raczej kwestia strachu, nie niechęci. Z myślami presuicydalnymi pojawiło się obniżenie samooceny, wietrzenie spisków, nieufność i podejrzliwość. Zaczęłam bardzo łatwo się denerwować, dochodziło do aktów agresji wobec innych, także wobec siebie. Zaczęłam być przewrażliwiona i płaczliwa. Wszystko widziałam w czarnych barwach. Byłam wiecznie przemęczona i zniechęcona. Przez pewien okres miałam problemy z zasypianiem, miałam wrażenie, że się duszę, że zapadam w mroczną ciemność, jakbym miała zemdleć. Na dzień dzisiejszy - niewiele się zmieniło. Jestem zblazowana, przygnębiona, poddenerwowana. Ciężko mi zasnąć albo śpię za długo. Dodatkowo rozstanie z osobą, o której pisałam trochę wyżej - powoduje, że znajduję się już w kompletnej rozsypce. Jest mi strasznie ciężko. Piszę tutaj, bo chcę się wreszcie dowiedzieć czy to wszystko, co opisałam jest faktycznie przejawem choroby, czy może czegoś innego. Chcę zacząć się leczyć, póki nie będzie za późno, a wydaje mi się, iż ludzie z tego forum mają o wiele większe pojęcie w tym kontekście niż ja. Nie mam na celu wynajdowania sobie choroby na siłę, aczkolwiek ten stan robi się coraz bardziej uciążliwy, chcę z tym walczyć.
×