Nie wiem czy dobrze trafiłam...Nie wiem czy mam depresję, nerwicę czy jestem jakimś psycholem... Ale wiem, że nie radzę sobie z moim życiem. Jestem sama(w sensie nie mam faceta - czego mi brakuje, ale nic na siłę), mam przyjaciół,wspaniałych ludzi ale jeśli nie zacznę wreszcie czegoś ze sobą robić to ich stracę. Jestem nieśmiałą przylepą, która nie potrafi funkcjonować bez ludzi obok siebie...Dlaczego? Bo nie akceptuję swojej własnej osoby i szukam potwierdzenia swojej wartości u innych. To wszystko ma swoje korzenie już w dzieciństwie. Miałam 5lat jak zaczęłam nosić okulary (takie mega gogle w sumie) i dzieci w przedszkolu mnie odrzuciły. Nikt nie chciał się ze mną bawić, wszyscy ze mnie szydzili... Potem trafiłam z deszczu pod rynne, na koleżankę z rodziny patologicznej, która mnie szantarzowała i wykożystaywała (pamiętam jak dziś, że któregoś dnia pomyślałam o samobójstwie choc miałam tylko z 8 lub 9 lat). Ale Nina sie wyprowadziła i koszmar minął. Ja mam kochających mnie nade wszystko rodziców ale brak mi zdrowego kontaktu z otoczeniem. Wygląda to też tak, że każda impreza (a jestem studentką i trochę ich jest) kończy się dołem i tym, że się upijam a jak ktoś w takim stanie próbuje ze mną rozmawiać to jest histeria i awantura. Kolejna sprawa, że nie pogodziłam się jeszcze z rozstaniem z moim byłym facetem (choć minęły już 2 lata od rozstania). Cały mój związek z nim był okupiony jedną wielką schizą, płaczami i wyssał ze mnie wszelkie siły... Marek powraca w moim życiu jak bumerang ale tylko na chwilę. Efekt tego taki, że zalana wypisuje do niego sms-y co jest już totalnie dla mnie dobijające bo on na nie nie reaguje... A ja go nadal kocham bo zbudowałam sobie w głowie jego obraz jako osoby dla mnie idealnej.I tak robię z każdym napotkanym facetem. Jak mi nie wychodzi z nim to jest znowu upijanie się awantury i wielki, wielki wstyd...I tak zapętlam się i zapętlam, wszystko tłumaczę trudnymi przejściami, upijam się, wszczynam awantury, wciągam w to wszystkich swoich znajomych i na drugi dzień jak sobie to uświadamiam to jest znowu deprecha, brak chęci do życia, brak pomysłu co dalej... Jak pisałam mam kochających rodziców ale im nie potrafię nic powiedzieć, nie chcę żeby się martwili, mają tylko mnie. Jestem na wymarzonych studiach, trochę ciężkich ale nawet tego nie odczuwam... Chociaż sytuacja w mojej grupie jest gorzej niż tragiczna... Nie wiem już gdzie szukać pomocy, na dobrego prywatnego psychologa czy psychiatrę mnie nie stać. A nie chcę trafić na osobę, która zagłuszy to wszystko lekami. Może ktoś zna dobrego, uczciwego lekarza, który na Kasę Chorych potrafi pomóc... Ze mną już tylko gorzej, coraz częściej tracę motywację do życia, coraz częściej odnoszę wrażenie, że wszystko nie ma sensu. Ale bardziej martwię się o tych wszystkich ludzi, którzy muszą znosić moje zachowanie. Ile można oczekiwać od drugiej osoby, że będzie wysłuchiwała moich pijackich wywodów tudzież zbierała mnie po dołach na własne życzenie? Nie potrafię już tracić ludzi... po tym jak poddałam się i straciłam Marka panicznie się boję, że już nikogo nie znajdę, że mam takie schizy, że nikt ze mną nie wytrzyma, że zbyt wielu ludziom pozwoliłam odejść bo nawet nie próbowałam ich zatrzymać... Teraz robię dokładnie odwrotnie i każdy facet ucieka z krzykiem... Jestem nieśmiała, nie jestem brzydka ale nie jestem Miss Polonią (choćby ze względu na wzrost), ale brak mi wiary w to, że jest na tym świecie ktoś kto mnie pokocha bezwarunkowo, że zawsze będę musiała toczyć ciężką walkę o drugiego człowieka i zawsze skończy sie to upadkiem... Jeśli napisałam to wsszystko chaotycznie to przepraszam, jestem na takim zakręcie życiowym, że nie potrafię spokojnie o tym pisać... Będę wdzięczna za każde słowo, adres lub telefon do lekarza... Za wszystko...