Skocz do zawartości
Nerwica.com

Distress

Użytkownik
  • Postów

    22
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Distress

  1. Dzięki za odzew. Już pytam Jak wygląda kwalifikacja na oddział? Jak już się ma skierowanie od psychiatry? Nadal czeka się pół roku na miejsce? Wyczytałam, że zajęcia są od 8-14 a co potem? Co z robic z czasem? Można mieć laptopa? Ilu osobowe są sale? Jak generalnie wyglada plan dnia? To prawda że przez pierwsze tygodnie jest się odciętym od świata? Jak wyglądają sanitariaty? Wyżywienie? Jak sama terapia, co się na nią składa? Jak wygląda proza i codzienność na takim oddziale? Można palić? Ktoś gdzies pisał o dyżurach porządkowych czy czymś w tym stylu? Uff...narazie tyle...będe wdzięczna za wszelkie info
  2. Dołączam się do pytania...moja psychiatra sugeruje mi pobyt na oddziale całodobowym. Od jakiegoś czasu szukam w necie opini osób które zaliczyły pobyt tamże i przerażenie mnie z lekka ogarnia...niby najlepsza klinika, niby tylu pacjentom pomaga a opinii na ten temat jak na lekarstwo...nawet tutaj tyle co kot napłakał...trochę podkopuje to moją wiarę w skutecznośc takiej terapii...
  3. Leczenie farmakologiczne trwa od lat z małymi przerwami na "bunt". Terapia o której mówię to były cotygodniowe sesje psychoterapeutyczne.
  4. 3 lata mijają odkąd napisałam w tym wątku...3 lata...a ja nadal w tej samej czarnej d...3 lata bez żadnych zmian z tendencją do zjazdów, rok bezsensownej terapii...dziś nie chcę ani zyć ani nie żyć...znikąd ulgi...znikąd...
  5. Biorę od czwartku po pół tabletki 2 razy dziennie. Pierwszą dawkę wzięłam w czwartek wieczorem i już rano czułam się inaczej. Miałam tylko problemy ze złapaniem ostrości widzenia po przebudzeniu. W ciągu dnia bardzo lekkie nudności,zajadałam je czyms na ząb. Po raz pierwszy od wielu miesięcy nie miałam koszmarnego śpika w pracy i nie padłam po powrocie z niej! Poszłam spać normalnie wieczorem. Kolejny dzień całkiem ok, nadal lekkie nudności ale naprawdę delikatne, świat powoli przestał wydawać się obcy,mam więcej siły i jestem w stanie pójśc na zakupy...Dziś sobota...pierwszy dzień w którym nie myślę o śmierci...zobaczymy jak dalej...narazie jestem naprawdę zadowolona a bałam się koszmarnie jakichś jazd po tym leku...Gdy okaże się że po misiącu dobrze go toleruje psychiatra zaleca przesiadkę na Effectin...
  6. W moim przypadku, przez 1,5 roku, mimo depresji to ja byłam tą stroną wspierającą...stroną która się interesowała, wyciągała rękę do rozmowy, układała w głowie...nie otrzymywałam tego samego...i kiedy wreszcie ta napięta żyłka pękła z wielkim hukiem i w któryś weekend po prostu nie wyszłam z domu okazało się, że to początek końca...najpierw kilkudniowa cisza...potem nocne smsy w których pisałam co mnie boli...potem znowu cisza, kiedy ja rozpaczliwie próbowałam dojść do równowagi...a teraz otrzymałam bez słowa, ani jednego marnego słowa wszystkie moje rzeczy...pocztą przysłał...i chyba dobrze zrobił, bo pokazał na co nie mogłam liczyć nigdy, pokazał, że sam potrzebuje silnego babona który skupi sią na jego problemach...a ja odstawiłam prochy...muszę zacząć wszystko od nowa...sama...i nie liczyć już nigdy na nikogo....a chciałam niewiele...tylko kilka ciepłych słów...jak zupełnie inaczej mogło się to potoczyć...no, ale żyłabym dalej w jakiejś ułudzie...ech...więc chyba nie ma tego złego...popłaczę sobie kilka tygodni i mi przejdzie...
  7. Natalia, pewnie, że pije...a napewno pił...zawsze był lekko trunkowy...czasem wściekam się na depresję, że tak mi komplikuje życie...ale gdyby nie ona nie poznałabym reakcji moich partnerów na problemy...kolejny wziął nogi za pas...po raz kolejny potwierdza się truizm, że przyjaciół poznaje się w biedzie... A mój były/obecny cóż...on myślał że jestem typem który na słowa kocham Cie pomerda ogonkiem i będzie to dla niego pełnia szczęścia...a to tylko słowa...co po nich jak nie mają pokrycia w czynach...może jak bym miała 20 lat to by mi to wystarczyło...ale 3 dekadę życia mam za soba i trochę więcej wymagam od faceta...
  8. Panda...jakbym czytała o swoim związku...zerowe lub nikłe zainteresowanie moim życiem...no chyba, że coś, co się dzieje u mnie dotyczy bezpośrednio jego...to owszem...wtedy, choć na codzień bierny zachowuje się jak w gorącej wodzie kąpany...zdawkowe pomruki na moje opowiadania.. (standardowe "hmm") zero umysłowego wysiłku żeby pocieszyć, skomentować lub chociaż dać do zrozumienia, że go to interesuje...zawsze sobie wtedy myślę po co ja strzępie język...i tak mu to zwisa i powiewa...dokładnie jak u ciebie z tym opowiadaniem o drodze i zabytkach...A wspólne spędzanie czasu? Zazwyczaj to ja coś wymyślałam, a on tylko wtedy kiedy ktoś z przyjaciół mu zaproponował...Kiedyś wyjechałam z przyjaciółką na weekend bo jej się życie waliło...nie zadzwonił do 21 wieczorem...nie spytał czy dotarłam, jak kwatera, i generalnie co tam...przez 2 h próbowałam się dodzwonić...okazało się, że zachlał...rozmawiałam z bełkoczącym facetem który chyba w ogóle zapomniał, że wyjechałam.l.gdybym nie zadzwoniła czekałabym chyba z tydzień...i tak też zrobiłam teraz...milczy od miesiąca...i tym samem zakończyłam chyba ten związek...jak nie to nie... A depresja? Na mur beton jego zachowanie miało na to wpływ...bo świra mozna dostać jak ktoś deklaruje, że kocha a na codzień zachowuje się jakbym była dobrą koleżanką...taka byłam pełna życia kiedyś...a teraz nie wychodzę z domu jak nie muszę...nigdy juz nie dam się tak komuś zniszczyć...będę zmywać się przy pierwszym lepszym sygnale alarmowym ( oj, a takich było wiele...ale miłość ślepa jest...:*(
  9. Ja unikałam...ale zdarza się tak ja u Ciebie...każdy ma swoje mechanizmy obronne...jeden będzie unikał, drugi będzie chciał "odczarować" traumę...
  10. 10 lat temu dostałam wymarzoną pracę w zawodzie z którym chciałam związać moja przyszłość...szybko okazało się dlaczego ją dostałam...szybko szef wyciągnął mnie w podróż służbową...tam równie szybko okazało sie że mój talent sie nie liczy tylko inne przymioty... Od tamtego czasu szybko moje zwiazki stają sie białe i szybko się kończą...Nienawidzę seksu...jego zapachu...a ten koleś...on uważał że mnie po prostu uwiódł...wielka rzecz... Teraz jak o tym myśle świadomie mnie to nie boli...nie płacpoze na wspomnienie tego...nie nienawidzę...ot, jeden z wielu prymitywnych buraków...boli mnie tylko to co to zrobiło z moim życiem...
  11. Scoorpio,ja też pierwszą depresję przeszłam bez wspomagania...byłam z tego powodu bardzo dumna...ale następne już przemęczyłam na prochach...no nie dało rady...Nie wiem czy dobrze rozuniem co masz na myśli mówiąc o uświadamianiu partnera...co prawda wiem ze dla zdrowych depresja to jakiś czarny lud którego natury nie chce się zgłębiać...ot...długotrwałe przygnębienie...jak to możliwe że to nie mija? Ja zawsze próbuje odwołać się do przeżywania żałoby...bo to każdy przeszedł...i tłumaczę, ze nasz stan to taka chroniczna żałoba, bez końca, bez ulgi...bo przecież nikomu zdrowemu nie zaszczepisz depresji żeby poczuł jak to jest..trzeba się odwołać do empatii... A tak na marginesie...zazdroszczę mimo wszystko że wasi partnerzy przy was są, choć czasem ciężko i nie wiedzą jak wspierać, to próbują...mój nie odzywa się 2 tydzień...zostawił mnie z moją doliną...dziękuje Kochany, że zrozumiałam jak mogę na Ciebie liczyć.....
  12. Bethi, gdyby mój zrobił choc częsć tego co Twój...ja juz nawet nie oczekuję zrozumienia, choc mogłabym...a to dlatego, że mój partner też miewa fazy róznorakie...wparcie z jego strony ogranicza sie do słów "jak się czujesz?"Kiedy zaczynam mówić, żalic sie słysze tylko jaka jestem biedna...a teraz kiedy nie daje znaku życia( wie dlaczego) bo wszedł na drzewo i nie odzywa się półtora tygodnia...chyba czeka az mi przejdzie ja zapadam sie coraz bardziej...bo nie wiem co się dzieje...nawet nie wiem czy nadal jestesmy razem...
  13. Ja też jestem marzycielką...a raczej byłam...dzis marzeń nie mam ale wiem, żepewne rzeczy w związku sa niedopuszczalne. Jak czytam jak partnerzy dołują swoich chorych bliskich to mi się flaki wywracaja...jak tak można...i jak mozna to znosić? Walka o siebie? Chyba wytyczenie sobie gdzie jest granica kompromisu, ile moge i chcę z siebie dać nie niszcząc siebie i swoich marzeń. Dla mnie lepsze jest życie w samotności niz życie z kims z deficytem uczuciowym...to niszczy o wiele bardziej...a jeszcze bardziej w chorobie...Frustracja jest najgorsza...ok, jesteśmy chorzy, ale dla większości ta choroba to ciągła walka o siebie kazdego dnia, a jesli jestesmy z kims, to i walka o związek...bo cała odpowiedzialnośc spada tylko na nas...nie dośc że walczymy ze swoimi schizami to musimy walczyć jeszcze z muchami w nosie naszych partnerów....ja wiem że im ciezko, ale po co jeszcze dołowac? Nie wystarczy być? Dodac otuchy? A nawet jeśli tego nie chcemy, po prostu przytulic lub zrobic herbaty? Moj ukochany zniknął...ale gdyby chociaz raz powiedział mi " nie maż się" " znowu masz fochy" albo cos równie głebokiego nie wahałabym się odejść bo to dla mnie oznaka braku szacunku, głupoty...nie mówiąć o wyczuciu...i uczuciu
  14. Dopiero teraz wczytałam sie troszke w ten wątek i widzę że swój powinnam była dokleic tutaj...czytam o braku wsparcia, ba, kopaniu leżącego w związkach...i zastanawiam się po kiego diabła tkwic w tym wszystkim. Co warta jest relacja w której ludzie nie moga na siebie liczyć w cięzkich chwilach? Większośc z nas jest jeszcze bardzo młoda i naturalne jest że wymagamy od życia wiele, ale kiedyś przyjdzie taki czas że oprócz depresji pojawią się inne problemy zdrowotne...nie tylko u "depresiaków" ale i ich niewspierających i nierozumiejących nic partnerów. I co wtedy? Zapewne i oni wtedy będa potrzebowali wsparcia, podania leku czy szklanki wody do popicia...i co, powinniśmy powiedziec wtedy weź sie w garść, zażyj ibuprom i nie jęcz mi? Dlaczego ludzie są tacy pewni tego ze zawsze będa zdrowi i nie będa musieli na nikogo liczyć? Mój partner nigdy złego słowa nie powiedział o mojej chorobie bo spotkał się z nia w poprzednim związku...ale nie zdał tego egzaminu...i teraz też nie zdaje a ja znów nie byłam taka ciężka w pożyciu, bo jak pisze w moim watku, udawanie opanowałam do perfekcji. Chciało mi sie wyć a usmiechałam się, nie histeryzowałam, nie płakałam, czasem byłam bardziej smutna i bardziej milcząca...ale tąpnęło...cholernie tapnęło... I teraz kiedy nie odzywa się do mnie od tygodnia dochodze do wniosku że to ten związek był częściowo przyczyna nawrotu choroby. Kiedy się poznaliśmy byłam pełna apetytu na zycie. Zgasłam przez niego, przez jego uczuciową niekonsekwencję...kocham cie, bla bla bla, a potem totalna olewka, chłód i brak zwykłego zainteresowania moimi sprawami, ciągłe gadanie o sobie...każda nasza wieczorna rozmowa kończyła sie moim nieśmiałym " a wiesz, a ja dzisiaj" po to tylko żeby usłyszeć jego "hmm". Dla mnie zwiazek nie oparty na przyjażni jest czyms nienormalnym. Bo po co być w takim razie razem? Dla seksu, strachu przed samotnością, z przyczyn ekonomicznych? A teraz, kiedy odcięłam się a on mnie olał, nie musze sie martwić jakim tonem bedzie ze mna rozmawiał, czy odwala spotkania i rozmowy ze mną, czy jest ciepły czy oschły i dlaczego...i lepiej mi...i to chyba koniec mojego związku...bo mam dosyć walki o niego, jednostronnej walki i odwracania kota ogonem...musze zawalczyc o siebie...
  15. Dziękuję za ciepłe słowa...szkoda że zawiodłam się wymagając ich od bliskiego mi człowieka...a teraz uświadomiłam sobie jak długo robiłam dobra mine do złej gry...to naprawdę na dłuższą metę jest nie do zniesienia...a teraz tylko odbębniam kolejne dni, 8 g pracy w "masce" i wracam do domu z ulgą że mogę zdjąc z twarzy sztuczny uśmiech... a do mojego "ukochanego" nie mam siły zadzwonić, nie mam siły i ochoty z nim rozmawiać...pomyślałam sobie że mogłabym nie żyć, albo leżeć w stuporze robiąc pod siebie...i nic by nie wiedział....jest mi żal...cholernie żal...
×