Skocz do zawartości
Nerwica.com

jestemwilkiem

Użytkownik
  • Postów

    1
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia jestemwilkiem

  1. Wiecie co... ja już nie wytrzymuję psychicznie. Najchętniej powiesiłabym się, albo utopiła w jeziorze. Dzień dobry. Mam 20 lat. Mam skończoną drugą klasę liceum, i to też nie "normalnie". To jest mój największy problem, ponieważ zawsze myślałam, wierzyłam, że wykształcenie to najważniejsza sprawa. Wiem, że moje problemy teoretycznie są "małe", ale dla mnie są za wielkie... za wielkie. Paradoksalnie... coś w gimnazjum mnie zepsuło. Coś się zaczęło. Wpływ koleżanek, nie wiem... "to tylko jedna jedynka, nie martw się"... właśnie. Jedna jedynka. Następna jedynka. Następnych kilka jedynek... Uczyłam się dobrze. Kulałam trochę z matematyki, ale jakoś szło. Właśnie, matematyka. Narobiłam sobie zaległości od gimnazjum. Nie rozumiem matematyki, nawet tej prostej. A wiem, że "gdybym chciała" mogłabym "jechać" na najlepszych ocenach. Ale konkretnie, "gdybym chciała"... Odkąd pamiętam, zawsze byłam samotnikiem. Ale wtedy, po moich pierwszych porażkach, zaczęłam izolować się od ludzi. Totalnie, autentycznie. To była, jest, taka wewnętrzna emigracja. Nie mam znajomych, nigdy nawet nie miałam przyjaciółki, chłopaka. Nie jestem wredna, brzydka. Jestem tylko niesamowicie osamotniona. Męczy mnie to od środka, czuję się gorsza. Czuję się niepotrzebna, beznadziejna... Moim rodzicom nie wiedzie się najlepiej. Nie mają wykształcenia, ale są wspaniali. Męczy mnie to, że im nie pomagam, chciałabym, ale nie potrafię. Nie potrafię nawet pójść do sklepu jak normalny człowiek. Boję się ludzi. Boję się ludzi i to niesamowicie. Ale wracając do szkoły - Jakoś skończyłam to nieszczęsne gimnazjum z "oceną pozytywną" z matematyki. Matka zapisała mnie do prywatnego liceum, w dobrej wierze. Tam już wszystko rozkręciło się totalnie... W wakacje po gimnazjum trafiłam do szpitala, na oddział hematologiczno-onkologiczny. Ledwo mnie odratowali, ale to nie był nowotwór. W każdym razie... napatrzyłam się na nieszczęścia, tak porządnie, i wtedy już wszystko się we mnie załamało. Czekałam na wyniki badań jak na wyrok... ale było dobrze. Jednak pewnego rodzaju poczucie beznadziejności, strachu we mnie zostało. Wiem, że ludzie mają większe problemy... ale... Muszę napisać, że zawsze myślałam, że jestem gorsza. Moja kuzynka w moim wieku, ma wykształenie, chłopaka, przyjaciół, pracę, pieniądze. Nie musi martwić się o zdrowie, przyszłość. Nie musi martwić się o nic. Jeździ sobie do Wielkiej Brytanii, do Kanady, a ja... To mnie dobija. W każdym razie... rzuciłam te prywatne liceum w drugiej klasie, właściwie teoretycznie w trzeciej, bo nie zdałam... oczywiście przez matematykę, tylko... w sumie rzuciłam je za lekką namową mamy. Nie dałabym sobie rady z matematyką, ponieważ mam straszliwe zaległości. Mam, ponieważ mam je nadal. Nie zrobiłam w tej sprawie nic, a miałam na to cały szmat czasu. Ale mam "blokadę". Siedzę już ponad rok w domu, a nic nie robię. Każdy dzień wygląda tak samo... siadam za biurkiem, myślę o matematyce i kiedy staram się zrobić jakiekolwiek zadanie, "zawieszam się". Myślę o swoim dobrowolnym nieszczęściu. Potrafię przesiedzieć trzy czy cztery godziny na takim myśleniu, a wydaje mi się, że minęło dziesięć minut. Wychodzę z psem na spacer. Wracam, sprzątam, ogarniam się, rodzice przychodzą z pracy, a ja na nich patrzę i myślę, jaka to jestem beznadziejna, bo im nie pomagam, bo zawodzę ich nadzieje. Widzę rachunki, widzę swoje nieszczęście i siadam do matematyki. Wszystko się powtarza, idę na spacer z psem i kładę się do łóżka, bo jestem wykończona. Bardziej psychicznie, niż fizycznie. Nie mam przyszłości, bo nawet, jeżeli skończę tę szkołę, kiedyś tam, to w mojej świadomości jest to szkoła "dla debili". Uwielbiam książki, naukę. Ale nie potrafię już się uczyć, choć oczywiście chciałabym. A im bardziej chcę, im bardziej się przy tym upieram, tym bardziej nie mogę. Patrzę na ludzi na ulicy, na młode dziewczyny, zadowolone, ładnie ubrane, idące ze znajomymi... Nie mogę z nerwów skończyć szkoły, nie mam nadziei na żadną pracę, boję się ludzi, boję się siebie. Moi rodzice są wspaniali. Uwielbiam wędrować z ojcem po lasach, rzekach, jeziorach. To jedyna moja miłość, las. Czuję się tam bezpiecznie, bo tam wszystko jest proste, konkretne. Wszystko ma swój początek i koniec. Nawet to, jak się tu podpisuję, denerwuje mnie... kocham wilki, jako małe dziecko głaskałam jednego i wbił mi się w głowę ich "schemat". Wilki są wolne, niezależne, a ja... no cóż, nie jestem. A zawsze myślałam sobie, że będę jakimś weterynarzem, biologiem... kimś wykształconym... Codziennie po cichu sobie płaczę i przeraża mnie sytuacja. Mało nie trafiłam do szpitala psychiatrycznego, nie wiem, ile już miałam myśli samobójczych. Najchętniej powiesiłabym się na jakimś drzewie albo utopiła w jeziorze, ponieważ tak mnie to wszystko męczy. Wiele lat. Ale nie mam siły. Chcę ukończyć szkołę. Ale, żeby to zrobić, muszę nadrobić sześć (!) lat matematyki. A nie mam siły, nie mam wewnętrznej siły. Nie mamy pieniędzy. Nie wiem nawet, gdzie mnie przyjmą bez ukończonej szkoły, a nawet jeśli, to z ukończoną szkołą "dla debili". Bo w mojej świadomości, szkoły zaoczne, dla dorosłych, prywatne i tak dalej, są szkołami "dla debili". Jestem tym debilem. A nigdy nie chciałam nim być. Ale zawsze chciałam być wykształcona, zawsze myślałam, że "to takie ważne" i to mnie w końcu zżarło. No i zawsze myślałam, że wyznacznikiem szczęścia, wartości człowieka, jest inteligencja, mądrość, wykształcenie. Paradoks. Przeszkadza mi tylko matematyka, a im bardziej chcę ją zrobić, tym mniej potrafię. Nie potrafię nawet pójść do sklepu, po pieczywo, po gazetę. Przerażają mnie inni, "obcy". Siedzę jak ten tłuk przy biurku i nie robię nic. A przecież to jest łatwe. Ale to wszystko tylko mnie utwierdza w przekonaniu, że jestem debilem. Ja naprawdę mam kłopoty... Wiem też, że teoretycznie jestem śmierdzącym leniem, którego nie obchodzi totalnie nic. A chciałabym uczyć się, pracować, i przejmuję się wszystkim... pieniędzmi, mieszkaniem, rodzicami, a najmniej sobą... bo jaką ja mam przyszłość? A myślę o niej nieustannie... Ja już nie wiem, co mam robić. Jak mam to robić. A podobno jestem inteligentna, tylko mi "się nie chce"... jestem chora. Ale jak wyzdrowieć? Ile lat jeszcze stracę? Przepraszam, ale musiałam się "wygadać", już najzwyczajniej na świecie nie mam do kogo się odezwać i nie mam już siły... jestem nieporadna życiowo... a muszę żyć...
×