Skocz do zawartości
Nerwica.com

Zviezda

Użytkownik
  • Postów

    2
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Zviezda

  1. Witam Bardzo Serdecznie! Swego czasu korzystałem z owego forum dość regularnie jako użytkownik "gość". Aktywnie nie uczestniczyłem w życiu społeczności, ale czytałem odnośnie problemów, które również mnie dotyczyły. Bardzo bym prosił użytkowników o ocenę pewnego przypadku. Mam na myśli śp mojego dziadka, który zmarł wczoraj. Mam pewne podejrzenia, że ostatnie lata swojego życia mógł się zmagać z depresją. A dlaczego tak sądzę? Dziadek miał 80 lat, problemy z sercem(nie wydolność krążenia) - "migotanie przedsionków", dość często puchły mu nogi i zbierała się w nich woda - nie mógł chodzić. Przez te ostatnie lata życia jak pytaliśmy się go o samopoczucie - nigdy nie był zadowolony. Zawszę go coś bolało.. jak nie to, to tamto... Rzadko kiedy widziałem żeby się cieszył z czegoś, był raczej chłodny. Nie okazywał emocji. Lubił pożartować, ale w swoim stylu - zachowawczo. Był wdowcem od prawie 40 lat, mieszkał sam w domku. Zawszę staraliśmy się przynajmniej raz w tygodniu go odwiedzić. Z tego co mi wiadomo za młodu prowadził bardzo rozrywkowy tryb życia - był towarzyski, imprezy, karty, wypad na rybki, %. A im starszy stawał się coraz bardziej marudny, chłodny. Był takim odludkiem. Przez ostatnie 2-3 lata byliśmy u niego po 2-3 razy w tygodniu. Ale nie przepadał za naszymi długimi odwiedzinami. 3-4 godziny i mówił" jedźcie już". No i teraz do rzeczy... Przez ostatnie 5 lat miał 2-3 poważne stany zdrowia. Nie dbał o siebie za bardzo - jeżeli chodzi o wizyty lekarskie. Nie bardzo chciał chodzić do lekarza. Oczywiście leki brał, ale ograniczał wizyty do minimum. Myślę, że w jego wieku kontrolne wizyty powinny być systematyczne i stosunkowo częste. Zawsze wzywaliśmy lekarza, gdy jego stan był nienajlepszy... Ale udawało mu się z tego wykaraskać. 2 tygodnie temu przewrócił się wieczorem w domu - zbił bark i opadł z sił. Przeleżał kilka dobrych godzin na podłodze za nim udało mu się jakoś dopełzać do telefonu i przedzwonić do nas. Jak byliśmy już na miejscu - jego stan fatalny - nie mógł chodzić, nie miał sił, wszystko go bolało. Kategorycznie nie chciał do szpitala. Udało się go przekonać do domowej wizyty lekarskiej. Oczywiście diagnoza - zaostrzenie choroby krążenia i skierowanie do szpitala. Tam ocenili jego stan na ciężki z złymi rokowaniami. Było wiadome dla personelu lekarskiego, że umrzę "za 2 dni może 2 tygodnie a nawet 2 miesiące" Dopiero w szpitalu zaczęły się przechery - spędził tam ostatnie 2 tygodnie swojego życia, ale im dłużej siedział tym bardziej nie chciał dać sobie pomóc. Protestował, nie chciał przyjmować leków, chciał żeby go wypisali do domu. Jego stan chwilowo poprawiał się, po czym znów się pogorszył. Nie bardzo chciał jeść - twierdził, że go mdli. Wykryto u niego cukrzyce. Widać było, że cierpi. Odniosłem wrażenie, że czuł że to końcówka. Chciał, aby go wypisali do domu - tam jak twierdził, że ma "wspaniałe łóżko", stół, telewizor. Wszystko co mu potrzeba było w domu, a on by spokojnie tam pożył. Strasznie naciskał z tym wypisaniem, protestował a leki brał w kratkę... Z relacji pielęgniarek wynikało, że był w stosunku do nich chamski. Natomiast zupełnie inne miał podejście do lekarzy - szacunek. Mówił jeszcze:" Jacek nie rób nadziei...", " on był wole ojca spełnił" i tego typu podobne. Nawet sąsiad z łóżka obok mówił mu:" Panie Zenonie jak nie będzie Pan jadł to nie przeżyjesz Pan do wieczora - a co mnie to...". Odniosłem wrażenie, że dziadek po prostu wiedział, zdawał sobie sprawę że to jego końcówką. Wycierpiał się, stracił ochotę do życia. Możliwe, że cierpiał od dłuższego czasu na depresje? Po prostu codzienne życie stawało się coraz cięższe, dokuczliwe i stracił sens swojego egzystowania. Sam mówił, że śmierci się nie boi i jest gotów na jej przyjście. Co myślicie o tym przypadku? Gdzieś czytałem, że depresja dosięga i ludzi starszych... Może ciężkie ostatnie lata doprowadziły do stanu, gdzie ochota na życie odeszła. Dodam, że praktycznie wszyscy jego koledzy z dawnych lat poodchodzili z tego świata. Praktycznie został sam. Z góry dziękuję za odpowiedź forumowiczom Pozdrawiam M.
  2. Witam wszystkich. Na wstępie przedstawię się - na imię mam Mateusz. A o to moja historia: Od dziecka byłem chorobliwie nieśmiały, zapewne przez moje kompleksy...(otyłość) W wieku tak od 6,7 do 13 lat(w wieku 13 lat schudłem, ale pozostały inne kompleksy) wszelkie wystąpienia publiczne, odpowiedzi przy tablicy, kontakty z płcią przeciwną kończyły się tzw. paleniem cegły oraz niesamowicie wielkim stresem, który mnie paraliżował(bywały oczywiście wyjątki). Ogromnie obawiałem się tego jak mnie inni oceniają i po prostu bałem się obcych mi ludzi... Nie potrafiłem rozmawiając i patrzyć im w oczy. Latka leciał i bardzo, ale to bardzo powoli moja nieśmiałość malała. Już potrafiłem patrzyć ludziom w oczy(progres : D), ale niestety stresu i palenia cegły nie pozbyłem się... Jak kogoś dobrze poznałem to nie miałem co się wstydzić, ale w kontaktach z obcymi stres zawsze mnie zjadał.... Kontynuując skończyłem gimnazjum no i wybrałem się do nowej szkoły - LO. Ehhh i tu najgorszę... Szkoła ta była niesamowitym bastionem stresu - nienawidziłem tam chodzić, sama myśl o tym, że muszę pójść do szkoły powodowały odruchy wymiotne... wynikało to zapewne z faktu, że nauczyciele wywyższali się ponad uczniów, byli panami życia i śmierci(oni decydowali o tym, czy zdasz...), traktowali uczniów jak śmieci... zaj*** nas pracami domowymi, kartkówkami, klasówkami. Nauczyciele byli po prostu stronniczy i jeżeli zalazłeś mu za skórę to był gotów złamać szkolne przepisy(WSO -wewnątrz szkolny system oceniania) żeby Cię załatwić. Nigdy nie byłem prymusem... ale uczyłem się na tyle ile byłem wstanie. Na szczęście jakoś udawało mi się z tej klasy do klasy przeskakiwać na 2... Dodać do tego można jeszcze fakt, że trafiłem do "najgorszej" klasy w opinii nauczycieli - również też tak sądziłem i sądzę. Chodziłem do klasy z dwulicowymi, zakłamanymi ludźmi... oni wiedzieli, że każdy mój pobyt w tej szkole związany jest z ogromnym stresem i wykorzystywali to - docinki, obgadywanie oraz próbowali mnie nabierać, że dziś jest jakaś klasówka/odpytywanie i mieli znakomity ubaw z tego, że się stresuję. Próbowałem się z nimi jakoś zintegrować, ale nie bardzo to wychodziło(z wyjątkami, 2-3 osoby mi podchodziły z tej klasy:P)... nie chcieli mnie do swojego grona pomimo, że się b. starałem. Gdy trzeba było mieć jakąś odrobiona prace domowa to zawszę znajdowali się jacyś amatorzy na moją pracę, ale gdy ja chciałem od nich coś to była olewka... Każdy wolny dzień od tej szkoły, tej klasy był niesamowitą ulgą... Dalej - to było w 2 klasie na 2 semestrze, gdzieś tak w styczniu. Byłem tak wyczerpany tą nauką, chodzeniem do szkoły, zestresowany. Doszedłem do wniosku, że popełniłem życiowy błąd wybierając tą szkołę i nie nadaję się... zacząłem się zrywać, aż któregoś dnia stwierdziłem, że mam gdzieś tą szkołę i w konsekwencji rzuciłem ją... I od tamtego momentu wszystko się delikatnie mówiąc popsuło... - przestałem w ogóle odczuwać szczęście, nic mnie nie cieszyło. Żadne materialne przedmioty nie mogły sprawić mi radości. Kiedyś to nawet takie nie wielkie rzeczy np. oo dostałem od kogoś batona i jestem happy : D sprawiały wiele radości, a dziś... Zaczęły się problem ze snem(zasypiam dopiero koło godziny 1,2 w nocy i budzę się tejże nocy z 100 razy). Następnego dnia jestem niewyspany i mam migrenę. Ciężko jest mi się skoncentrować, skupić na czymś. Straciłem jakiekolwiek ambicję, mam gdzieś naukę(po co mi ona? Nawet jakbym miał doktorat z nie wiadomo czego to i tak nie sprawi to, że będę szczęśliwy). Nie chce mi się nic... chociaż ostatnio sporo jeżdżę na rowerze - tak, wiem że pogoda nie jest najlepsza, ale uwielbiam takie skrajne warunki. Jak wracam z jazdy rowerem taki zmęczony to czuję pewną satysfakcję i zadowolenie(podobne uczucie do szczęścia, ale to jeszcze, jeszcze nie to). No i tak już kombinuję 2 lata jakby tu być szczęśliwym, a tu lipa... Palenie cegły, silny stres nie zniknął, ale z kontaktami międzyludzkimi jest coraz lepiej tzn. jak pracowałem w poprzednim roku i w wakacje to widziałem znaczący progres! Burak na twarzy pojawiał się coraz rzadziej, stres również, nawiązałem sporo nowych znajomości. Niestety jak rzuciłem pracę i siedziałem tak dłuższy czas w domu to mam wrażenie, że te wszystkie moje małe sukcesy utraciłem(tak jakbym się cofał w tej kwestii). No i na koniec mam już dosyć takiego życia, bo jest strasznie ***** i tęsknię do tego co było jeszcze przed LO. Co powinienem zrobić? Psychiatra? Z góry dziękuje za pomoc :)
×