Skocz do zawartości
Nerwica.com

nadii

Użytkownik
  • Postów

    5
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez nadii

  1. Zabrzmi głupio - mnie trzyma przy życiu mój chory na padaczkę kot. Walczyłam o jego życie kilka miesięcy i widzę jak bardzo mi ufa, że nie pozwolę chorobie wrócić i go zabić. I fakt że muszę 2 razy dziennie podawać mu leki trzyma mnie przy życiu. Bo nikt się nim nie zajmie jak mnie zabraknie, więc póki on żyje, żyć będę i ja.
  2. Nie jestem w stanie poczuć m.in. zadowolenia, szczęścia, radości, miłości, empatii, spokoju. Nie chciałabym dłużej czuć m.in. samotności, pękającego serca, bólu psychicznego i fizycznego, nienawiści, chęci krzywdzenia, smutku, bezradności, pragnienia śmierci.
  3. nadii

    Jak ruszyć z miejsca?

    Moje problemy zaczęły się około 2 lata temu. Rozwaliłam swoje życie, po prawie 7 latach narzeczeństwa odeszłam od mojego partnera. Powód - nie byłam do końca szczęśliwa, on racjonalista i materialista, ja idealistka i marzycielka. W sumie zabezpieczał moje potrzeby, na nic mi nie brakowało, czułam się bezpiecznie przy nim, ale czasem potrafił podciąć bardzo boleśnie skrzydła. A do tego nie iskrzyło z mojej strony. Samo rozstanie było długie i bolesne - nie chciał się wyprowadzić, próbował (z dobrym skutkiem) przekonać moją rodzinę żeby na mnie wpłynęła. Trwało to kilka miesięcy, aż w końcu w tej wielkiej miłości do mnie zrobił dziecko innej. Boże, jak ja to wszystko przeżyłam. Zostałam sama w wielkim mieście, w którym nie miałam przyjaciół, bo wszyscy znajomi jakich miałam byli jego znajomymi więc lojalnie odeszli razem z nim. Wielki pusty dom, w którym każdy kąt wiał chłodem i straszył. I w chili obecnej, choć sama przed sobą nie chcę tego przyznać, żałuję że odeszłam. Zaczęłam spotykać się z pewnym mężczyzną. Zakochał się we mnie a ja w nim. Bratnie dusze, rozumieliśmy się bez słów, widzieliśmy w świecie te same wartości, kochaliśmy te same rzeczy. Postawiłam całe swoje życie na niego. Ale niestety, miał (i nadal ma) żonę i dzieci. Ze mną było z dnia na dzień coraz gorzej. Ciągle płakałam, bałam się obejrzeć za siebie, byłam nieznośna, krzyczałam, kłóciłam się... a nawet zaczęłam bić... Wtedy poszłam do psychiatry, który stwierdził że mam depresję. Zaczęłam brać leki, początkowo pomagały, przestałam się bać i zaczęłam wierzyć w siebie i świat. Już nie chciałam się zabić, nawet zaczęłam się uśmiechać. Niestety musiałam przerwać leczenie z innych względów zdrowotnych. Do tej pory lekarze nie umieją mnie zdiagnozować i mi pomóc. Zaczęło się wszystko od tego że miałam duszności, kołatanie serca, ból w klatce. Oczywiście usłyszałam że to normalne w moim wieku, że to pewnie hormony powodują że raz lepiej raz gorzej się czuję. Teraz, po ponad roku, okazało się że przechodziłam ostre zapalenie osierdzia i moje serce pracuje tylko na 58%. Potem doszły straszne zawroty głowy, które powaliły mnie na dwa tygodnie. Dostałam silne leki i zaczęło się bieganie od lekarza do lekarza - wstępne diagnozy - guz mózgu, stwardnienie rozsiane. Przeżywałam koszmar. I znowu byłam z tym wszystkim sama. Niestety mój facet nie miał dla mnie czasu, ale w każdym smsie i każdej rozmowie tel. zapewniał że będzie mnie wspierał. A ja pytałam, jak chce mnie wpierać przez tel??? Zostałam sama ze swoim przerażeniem i oczekiwaniem na wyniki badań. Modliłam się aby to był guz a nie SR. I wymodliłam. Mam torbiel w mózgu, na razie do obserwacji. Neurolog twierdzi że jej lokalizacja, struktura i wielkość nie mogły dać takich objawów jakie się pojawiły. Tysiące innych badań i nadal wielki znak zapytania. Ale nie o tym chciałam pisać. Ja po prostu nie chcę już żyć. Nie wiem jak stanąć na nogi, nie wiem jak i w jakim kierunku zrobić pierwszy krok. Nie mam tu nikogo, rodzinę mam bardzo daleko od siebie i właściwie widujemy się 2-3 razy do roku. Ze wszystkim muszę sama sobie radzić, a już naprawdę nie mam na to siły. Czuję się jakbym wpadła w jakiś kołowrotek i przeżycie każdego dnia jest dla mnie wyczynem niemal bohaterskim. Codziennie myślę o tym jak będzie cudownie jak będę mogła stąd odejść, jak już nic mnie nie będzie trzymało przy życiu. Niestety do tego momentu jeszcze trochę czasu mi pozostało... Kompletnie nie ufam mojemu partnerowi, ale jednocześnie przez to że tak bardzo boję się zostać totalnie sama, nie potrafię od niego odejść. I tak nie mam z niego większego pożytku, cały czas nie ma dla mnie czasu, cały czas coś jest ważniejszego, bądź przeszkodą nie do pokonania jest zepsuty samochód - tak jakby MPK nie było a nas dzieliły setki km. Ciągle podejrzewam go o oszustwo, o to że nie odszedł od żony, że nadal z nią mieszka, bo nie mam możliwości zweryfikowania tego. Od miłości doszłam do nienawiści - szczerej nienawiści!!! I nadal nie umiem zrobić kroku naprzód. Bo niby jak miałby wyglądać ten krok? W jakim miałby być kierunku? Ja już nie marzę, już nie potrafię wierzyć w to że może kiedyś się coś zmieni. Nie mam siły na nic, nie mam siły dłużej udawać że sobie radzę, tylko po to żeby się mnie nie czepiali. Nie mam siły znosić dłużej tego świata, samej siebie i swojego życia. Czasem mam takie zrywy, że chcę coś zmienić, że chcę stanąć na nogi, ale zanim zbiorę się do tego to już nie widzę w tym sensu, bo wiem że za chwilę znowu spadnę na dno. Nie wierzę w to że może być dobrze, że mogę być szczęśliwa. Marzę tylko o tym żeby zniknąć... ale tak naprawdę.
  4. Mnie od czerwca męczą szumy, strzelanie, piszczenie w uszach. Też są nie do zniesienia, czasem przez nie totalnie świruję i mam ochotę "wydłubać" sobie uszy. Przeszłam szereg badań - laryngologicznych, neurologicznych (łącznie z rezonansem), kariologicznych, ortopedycznych i wiele innych. Do tej pory lekarze nie umieją mi pomóc, nie znają przyczyny szumów i zawrotów głowy. Każdy ma inną teorię - kręgosłup, serce... Faktycznie mam uszkodzony odcinek szyjny, moje serce choruje na niedoczynność - nieleczone zapalenie osierdzia, ale mimo diagnostyki i podjętych kuracji nie ma żadnej poprawy. Czasem wydaje mi się że mój stan psychiczny sprawił że moje ciało straciło odporność i czuję się jakbym umierała. Nie kontroluję swojego ciała, nie wiem czy za chwilę nie upadnę, czy dam radę dojść do domu czy biura. Wcześniej leczyłam się na depresję, ale przerwałam terapię z powodów zdrowotnych.
  5. Ja mam identycznie. Czuję że nie mam nad sobą kontroli, że nie mogę sobie ufać, bo nie wiem kompletnie co za chwilę zrobię. Bardzo często nagle staję na środku pokoju i nie wiem dokąd szłam, po co wstałam z kanapy, co miałam zamiar zrobić. W pracy niestety jest tak samo, potrafię "oprzytomnieć" na korytarzu i nie wiedzieć co na nim robię. I nie mogę sobie przypomnieć co działo się przez ostatnie chwile, które zapewne spowodowały że wstałam i wyszłam z pokoju. Tak jakbym nagle ginęła we własnej głowie, nie wiem gdzie w takich momentach jestem, o czym myślę, co się ze mną działo. Koncentracja? Już nie pamiętam co to jest. I tak jak to nazwałeś - ciało robi swoje, umysł swoje - nie są już jednością.
×