Moje problemy zaczęły się około 2 lata temu. Rozwaliłam swoje życie, po prawie 7 latach narzeczeństwa odeszłam od mojego partnera. Powód - nie byłam do końca szczęśliwa, on racjonalista i materialista, ja idealistka i marzycielka. W sumie zabezpieczał moje potrzeby, na nic mi nie brakowało, czułam się bezpiecznie przy nim, ale czasem potrafił podciąć bardzo boleśnie skrzydła. A do tego nie iskrzyło z mojej strony. Samo rozstanie było długie i bolesne - nie chciał się wyprowadzić, próbował (z dobrym skutkiem) przekonać moją rodzinę żeby na mnie wpłynęła. Trwało to kilka miesięcy, aż w końcu w tej wielkiej miłości do mnie zrobił dziecko innej. Boże, jak ja to wszystko przeżyłam. Zostałam sama w wielkim mieście, w którym nie miałam przyjaciół, bo wszyscy znajomi jakich miałam byli jego znajomymi więc lojalnie odeszli razem z nim. Wielki pusty dom, w którym każdy kąt wiał chłodem i straszył. I w chili obecnej, choć sama przed sobą nie chcę tego przyznać, żałuję że odeszłam.
Zaczęłam spotykać się z pewnym mężczyzną. Zakochał się we mnie a ja w nim. Bratnie dusze, rozumieliśmy się bez słów, widzieliśmy w świecie te same wartości, kochaliśmy te same rzeczy. Postawiłam całe swoje życie na niego. Ale niestety, miał (i nadal ma) żonę i dzieci.
Ze mną było z dnia na dzień coraz gorzej. Ciągle płakałam, bałam się obejrzeć za siebie, byłam nieznośna, krzyczałam, kłóciłam się... a nawet zaczęłam bić... Wtedy poszłam do psychiatry, który stwierdził że mam depresję. Zaczęłam brać leki, początkowo pomagały, przestałam się bać i zaczęłam wierzyć w siebie i świat. Już nie chciałam się zabić, nawet zaczęłam się uśmiechać. Niestety musiałam przerwać leczenie z innych względów zdrowotnych. Do tej pory lekarze nie umieją mnie zdiagnozować i mi pomóc. Zaczęło się wszystko od tego że miałam duszności, kołatanie serca, ból w klatce. Oczywiście usłyszałam że to normalne w moim wieku, że to pewnie hormony powodują że raz lepiej raz gorzej się czuję. Teraz, po ponad roku, okazało się że przechodziłam ostre zapalenie osierdzia i moje serce pracuje tylko na 58%. Potem doszły straszne zawroty głowy, które powaliły mnie na dwa tygodnie. Dostałam silne leki i zaczęło się bieganie od lekarza do lekarza - wstępne diagnozy - guz mózgu, stwardnienie rozsiane. Przeżywałam koszmar. I znowu byłam z tym wszystkim sama. Niestety mój facet nie miał dla mnie czasu, ale w każdym smsie i każdej rozmowie tel. zapewniał że będzie mnie wspierał. A ja pytałam, jak chce mnie wpierać przez tel??? Zostałam sama ze swoim przerażeniem i oczekiwaniem na wyniki badań. Modliłam się aby to był guz a nie SR. I wymodliłam. Mam torbiel w mózgu, na razie do obserwacji. Neurolog twierdzi że jej lokalizacja, struktura i wielkość nie mogły dać takich objawów jakie się pojawiły. Tysiące innych badań i nadal wielki znak zapytania.
Ale nie o tym chciałam pisać. Ja po prostu nie chcę już żyć. Nie wiem jak stanąć na nogi, nie wiem jak i w jakim kierunku zrobić pierwszy krok. Nie mam tu nikogo, rodzinę mam bardzo daleko od siebie i właściwie widujemy się 2-3 razy do roku. Ze wszystkim muszę sama sobie radzić, a już naprawdę nie mam na to siły. Czuję się jakbym wpadła w jakiś kołowrotek i przeżycie każdego dnia jest dla mnie wyczynem niemal bohaterskim. Codziennie myślę o tym jak będzie cudownie jak będę mogła stąd odejść, jak już nic mnie nie będzie trzymało przy życiu. Niestety do tego momentu jeszcze trochę czasu mi pozostało...
Kompletnie nie ufam mojemu partnerowi, ale jednocześnie przez to że tak bardzo boję się zostać totalnie sama, nie potrafię od niego odejść. I tak nie mam z niego większego pożytku, cały czas nie ma dla mnie czasu, cały czas coś jest ważniejszego, bądź przeszkodą nie do pokonania jest zepsuty samochód - tak jakby MPK nie było a nas dzieliły setki km. Ciągle podejrzewam go o oszustwo, o to że nie odszedł od żony, że nadal z nią mieszka, bo nie mam możliwości zweryfikowania tego. Od miłości doszłam do nienawiści - szczerej nienawiści!!!
I nadal nie umiem zrobić kroku naprzód. Bo niby jak miałby wyglądać ten krok? W jakim miałby być kierunku? Ja już nie marzę, już nie potrafię wierzyć w to że może kiedyś się coś zmieni. Nie mam siły na nic, nie mam siły dłużej udawać że sobie radzę, tylko po to żeby się mnie nie czepiali. Nie mam siły znosić dłużej tego świata, samej siebie i swojego życia. Czasem mam takie zrywy, że chcę coś zmienić, że chcę stanąć na nogi, ale zanim zbiorę się do tego to już nie widzę w tym sensu, bo wiem że za chwilę znowu spadnę na dno. Nie wierzę w to że może być dobrze, że mogę być szczęśliwa. Marzę tylko o tym żeby zniknąć... ale tak naprawdę.