Witajcie,
Mam problem i chciałabym sobie z tym poradzić, bo to przestało już być zabawne.
Moja historia jest prosta: od kilku lat regularnie oddaję krew. Oddałam już jej prawie dziesięć litrów, czyli z igłą w żyle siedziałam już w swoim życiu przeszło dwadzieścia razy. Z każdym następnym razem powinna to być rutyna, prawda? Wiem co się dzieje, wiem jak to się odbywa, chyba nic już w tym temacie nie jest w stanie mnie zaskoczyć. A jednak.
Od kilku miesięcy na samą myśl, że miałabym mieć pobieraną krew, denerwuję się strasznie, pocą mi się ręce, puls przyspiesza. Traf chciał, że musiałam mieć zrobioną morfologię ostatnio i podczas tej niesamowicie skomplikowanej operacji, ręce mi się trzęsły, a ciśnienie, które pielęgniarka mi zrobiła po (stwierdziła, że "coś jest pani taka poddenerwowana") wyniosło 180/100! A nigdy, nigdy wcześniej nie miałam i nie mam problemów z nadciśnieniem. Podczas spoczynku jak przekraczam 125/80 to jest wielkie święto.
Najciekawsze jest to, że jestem kompletnie zdrowa (a przynajmniej o niczym nic nie wiem). Nie lubię widoku krwi, ale nie jest to też strach taki, że mdleję po zobaczeniu jej. Ot, jak odwrócę głowę i jej nie widzę, to jest gitara. Zauważyłam za to, że panicznie boję się zemdleć. Nigdy wcześniej nie mdlałam. Najgorsze jest też to, że całkowicie zdaję sobie sprawę z tego, że nawet jeśli gdzieś zemdleję, np podczas oddawania, to nie będzie jakiejś tragedii i są w życiu gorsze rzeczy... Zdaję sobie sprawę, potrafię sobie racjonalnie wytłumaczyć, ale to nie pomaga.
O, nawet jak o tym piszę to mam kartofel w gardle, tak jakby mnie ktoś dusił i ręce mokre...
Czy to są objawy nerwicy? Jeśli tak, to dlaczego akurat na tym punkcie, skoro tyle razy wcześniej to robiłam i jak do tej pory nie było problemów... Chciałabym to robić jeszcze, ale w takim stanie to jest średnio możliwe
Pozdrawiam ciepło