Skocz do zawartości
Nerwica.com

esper

Użytkownik
  • Postów

    3
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez esper

  1. Zarejestrowałem się dość dawno, ale forum śledzę bardzo sporadycznie. Generalnie w ciągu ostatnich paru lat, chyba trochę za bardzo próbowałem zamieść mój lęk pod dywan. Myślałem, że póki lęki mam tylko poza domem, to jakoś sobie poradzę. Że najwyżej będę pracował w domu, zakupy robił przez internet, albo ktoś je zrobi za mnie i tylko od czasu do czasu przyjdzie chwila rozpaczy, że marnuję sobie życie i nigdy nie spełnię moich marzeń o dalekich podróżach. Przyznaję, że od tego 2009 zacząłem coraz mniej przykładać się do terapii i, prawdę powiedziawszy, nawet przestałem wierzyć, że jakakolwiek terapia mi pomoże. Po prostu zacząłem się przyzwyczajać do myśli o tym, że resztę życia spędzę w domu. Ale teraz, kiedy zacząłem dostawać lęki nawet w domu, naprawdę się przeraziłem. Staram się myśleć pozytywnie, ale jest ciężko. Nie potrafię do końca uwierzyć w to, że naprawdę nic mi się nie stanie od nerwicy, ani w to, że nie jestem wariatem. Muszę przestać koncentrować się na swoich objawach i na swoim ciele i przestać walczyć z dziwnymi odczuciami. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.
  2. Nie wiem, czy komuś będzie chciało się to czytać, ale czuję potrzebę, żeby to z siebie wyrzucić. Ostatnio czuję się tak beznadziejnie, że już nie daję sobie z tym rady, ale od początku. Moje problemy zaczęły się w roku 2003, kiedy dostałem ataku paniki na rowerze, miałem 13 lat. Wtedy oczywiście nie wiedziałem, co mi się dzieje, poczułem nagle, że nie mam siły jechać dalej, że świat stał się jakiś dziwny, zamglony (derealizacja), bardzo się wystraszyłem i zsiadłem z roweru, kucnąłem i poprosiłem kolegę, żeby zadzwonił po moich rodziców. Przyjechał po mnie tata i zawiózł do domu. Zrzuciłem winę na zwykłe zmęczenie i poszedłem spać z nadzieją, że następnego dnia wszystko wróci do normy. Nie wróciło. Następnego dnia wyszedłem z kolegami przed blok pograć w karty i znów poczułem to samo uczucie. Uciekłem do domu i zamknąłem się w nim na dwa miesiące (były wakacje, albo blisko końca roku, więc ze szkoły się jakoś wytłumaczyłem). Później jakoś rodzice namówili mnie na terapię i lekarstwa, ale potrafiłem podróżować tylko samochodem. Nie pamiętam, co brałem na początku, ale po niedługim czasie skończyłem na Seroxacie (chyba 40mg brałem na początku) i na nim też jestem do dziś. W sumie nie pamiętam już za dobrze, jak przebiegał mój lęk wtedy, czego konkretnie się bałem, ale wiem, że najlepiej czułem się we własnym domu i że unikałem chodzenia, otwartych przestrzeni i jak już gdzieś trzeba było pojechać to taksówką albo samochodem taty. Do szkoły chodziłem pieszo, ale na szczęście była blisko. W 2005 roku, po dwóch latach terapii psychodynamicznej i brania lekarstw, lęki mi się nasiliły i po raz kolejny zepchnęły mnie do domu. Na dwa miesiące przed końcem gimnazjum przestałem chodzić do szkoły i dostałem indywidualny tok nauczania. Byłem w stanie wychodzić tylko przed blok, może kilkadziesiąt metrów od niego, dalej nie dawałem rady. Egzamin gimnazjalny zdawałem w domu. Udało mi się dostać do fajnego liceum, ale pierwszy rok nadal spędziłem na nauczaniu indywidualnym. Miałem jednak wspaniałą terapeutkę, która przyjeżdżała do mnie do domu i stopniowo próbowała mnie wyciągać coraz dalej od domu. Nie wiem jaki to był rodzaj terapii, nie była to terapia ani psychodynamiczna, ani poznawczo-behawioralna, ale działała. W 2007 przyszedł przełom, zacząłem chodzić do liceum, sam, autobusem, chodzić i zostawać na lekcjach. Pierwsze dwa dni w liceum były co prawda paskudne, bardzo się bałem, nie mogłem wytrzymać, wróciłem do domu najpierw po pierwszej, a potem po trzeciej lekcji, ale nie miałem takich pełnych ataków paniki z derealizacją. Po prostu bardzo się bałem i wracałem wcześniej. Ale potem było już tylko lepiej. Miałem wspaniałą klasę, poznałem mnóstwo świetnych ludzi, nawiązałem nowe przyjaźnie, zacząłem się z nimi spotykać po lekcjach, chodziliśmy po mieście, robiliśmy ogniska, dużo się śmialiśmy, ja sam zacząłem być bardziej towarzyski, śmiały, weselszy, dowcipniejszy, bardziej asertywny, miejscami nawet pyskaty, ale było mi z tym dobrze. Cieszyłem się z życia. Miałem dużo zainteresowań i sposobów na spędzanie wolnego czasu. Czasami cały dzień nie było mnie w domu i wracałem dopiero późnym wieczorem. Nawet kiedy nie było z kim się umówić, to i tak potrafiłem się czymś zająć, np. komputerem. W każdym razie w moim życiu było bardzo dużo radości, śmiechu, chęci do działania, a coraz mniej lęku. Pojawiał się, czasem silny (ale bez derealizacji i ataków paniki), ale zawsze sobie jakoś z nim radziłem. Zazwyczaj go wytrzymywałem, a on przechodził. W najgorszym razie po prostu wracałem do domu, ale nie zostawiało to na mnie jakiejś traumy. Nie bałem się, że następnego dnia lęk znowu powróci, nie roztrząsałem tego. Poruszałem się nadal w ograniczonym zasięgu, nie wyjeżdżałem poza miasto, ale w mieście czułem się dobrze i byłem w zasadzie całkiem nieźle funkcjonującym człowiekiem. Jedyne czego mi brakowało to kobiety u boku. W trakcie liceum i jeszcze na początku studiów zalecałem się do różnych dziewczyn, ale zawsze z negatywnym skutkiem. Bardzo mnie to dołowało i bardzo się tym przejmowałem, ale póki miałem z kim rozmawiać, to jakoś sobie dawałem radę. Na początku 2009 roku zaczęło mi się pogarszać. Nie wiem właściwie dlaczego, ale mój zasięg zaczął się skracać. Byłem wtedy na pierwszym roku studiów i zaczynał się drugi semestr, a ja nie byłem w stanie kontynuować studiów. Miejsca, które wcześniej były bezpieczne, zaczęły znów napawać mnie lękiem. Nie byłem już w stanie jeździć do mojej terapeutki (od dłuższego już czasu spotykaliśmy się u niej w gabinecie). Niestety tym razem nie zgodziła się ona na wizyty domowe, więc zakończyliśmy współpracę. Było kiepsko, no ale przynajmniej chodziłem jeszcze do sklepów, hipermarketów, pobliskich restauracji, parków itd. a w domu czułem się świetnie. W 2011 szczęście w końcu się do mnie uśmiechnęło i zakochałem się ze wzajemnością w dziewczynie. Szybko zaczęliśmy chodzić ze sobą i poczułem, że mam dla kogo żyć. Znaliśmy się przez internet dużo dłużej, ale wcześniej byliśmy tylko przyjaciółmi. Dzieliła nas spora odległość i ona musiała przyjeżdżać do mnie, bo ja nie byłem w stanie nawet dojechać na dworze. Przyjeżdżała gdzieś tak raz na 2, 3 tygodnie i pomimo tej odległości i częstych rozłąk, było nam ze sobą dobrze. W międzyczasie zacząłem się bać podróżować tramwajami i autobusami. Nie mogłem wytrzymać stania na czerwonym świetle. Bałem się tego, że siedzę w tramwaju i nie mogę wysiąść, że jestem uwięziony i wpadałem w panikę. Niedługo potem przestałem w ogóle korzystać z publicznego transportu. Miałem w tym czasie pięciu terapeutów, ale żaden nie pomógł. Nasiliła mi się hipochondria. Zawsze byłem hipochondrykiem, ale od dwóch lat jest coraz gorzej. Zacząłem się bać tego, że mam skurcze dodatkowe. Dostałem obsesji na punkcie mojego serca. Zacząłem obsesyjnie badać mój puls, obserwować czy serce nie bije za szybko, ani za wolno, czy bije regularnie. Zacząłem bać się brania leków. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że biorę ten Seroxat już 8 lat i co jak on mi uczynił jakieś nieodwracalne zmiany w mózgu? Czy ktoś kiedykolwiek badał ten lek przy tak długotrwałym braniu? Przerażało mnie to i postanowiłem go powoli odstawiać. Zszedłem do 20mg. Rok temu wróciły silne ataki paniki podczas wychodzenia z domu. Wtedy zdecydowałem się na terapię poznawczo-behawioralną przez telefon. Pani wyjaśniła mi, że muszę racjonalnie próbować odpierać moje paniczne myśli i muszę przestać unikać stresujących sytuacji. Z tym drugim było bardzo ciężko, nadal uciekałem do domu, ale sporządziłem kartkę z racjonalnymi argumentami, w których miałem wyjaśnione, że atak paniki mnie nie zabije ani nie skrzywdzi. Problem polegał na tym, że o ile w domu wierzyłem w to, co jest tam napisane, to w momencie kiedy miałem atak paniki, nawet nie myślałem o tym, żeby do tej kartki zajrzeć, a żadne racjonalne myśli nie działały. Po prostu podczas ataku paniki szczerze wierzyłem w swoje urojenie, że zaraz umrę. Po jakichś 3 miesiącach przerwałem tę terapię, bo nie byłem zadowolony z rezultatów i znalazłem innego terapeutę. Na początku 2014 roku zredukowałem Seroxat do 10mg. Nie poczułem dużej różnicy, i tak już nie byłem w stanie swobodnie chodzić do sklepów, większość czasu spędzałem w najbliższych okolicach mojego domu. Za to poprawiłem swój styl życia. Zacząłem się zdrowo odżywiać, zrezygnowałem z napojów słodkich, teraz piję głównie wodę mineralną, zacząłem ćwiczyć i dużo chodzić (a że za daleko nie umiałem dojść, to po prostu chodzę koło domu, w tę i z powrotem). Nagle, w kwietniu, doszedłem do wniosku, że dorosłem do behawioralnego podejścia. Postanowiłem sobie, że każdego dnia, bez wyjątków, będę chodził przynajmniej raz dziennie do jakiegoś sklepu. Mam dwa pobliskie sklepy, oba oddalone o około 500 metrów od mojego domu. Chodziłem do nich na przemian, robiłem to bez względu na wszystko. Czasami dostawałem w nich takie mini ataki paniki, które przechodziły dość szybko. Było to nieprzyjemne, ale zmuszałem się. Zwykle kiedy już coś kupiłem czułem się lepiej (a była to zazwyczaj jakaś drobnostka typu lizak, cukierki, chipsy czy coś do picia [wiem, że pisałem o zdrowym odżywianiu, ale pomyślałem, że skoro ostatnie 3 miesiące jadłem mało słodyczy, to mi to nie zaszkodzi i w ten sposób nagrodzę się za udaną próbę]). Dzwoniłem do mojej dziewczyny i chwaliłem się jej, że dałem radę. Pomyślałem, że to ważne, żebym umiał się dzielić z bliskimi tym co czuję, bo od dłuższego czasu mam z tym problem. Ale z drugiej strony nie chciałem ich tym zamęczyć. Po 2 tygodniach wytrwałego chodzenia do sklepu myślałem, że wszystko jest na dobrej drodze, że wyrobiłem w sobie dyscyplinę, siłę, że uwierzyłem, że lęk mnie nie zabije. I nagle... w Wielką Sobotę wszystko legło w gruzach. Sklepy chyba były akurat wtedy zamknięte, więc po prostu spacerowałem. Miałem takie postanowienie, żeby każdego dnia robić przynajmniej 10 000 kroków z krokomierzem w kieszeni i przez większość dni mi się to udawało. Już miałem wracać do domu, ale pomyślałem, że zrobię jeszcze jedno kółeczko. Byłem już nieco zmęczony, ale starałem się tym nie przejmować. Wybrałem jedną z moich tras spacerowych, która biegnie dookoła pobliskich domów. Trasa ta ma może koło 500 metrów. Kiedy byłem już w połowie trasy, poczułem nagle, że czuję się dziwnie odrealniony. Uczucie to było bardzo intensywne. Zaczął mi się atak paniki. Wydawało mi się, że nie dam rady dojść do domu, że jestem bardzo słaby, że zaraz stracę przytomność. Złapałem się ogrodzenia i szedłem dalej bardzo szybkim krokiem. Zacząłem się hiperwentylować, serce biło mi bardzo szybko, ale byłem zbyt przerażony, żeby sobie zmierzyć puls. W pewnym momencie poczułem, że moje ciało już dłużej nie da rady, że kondycyjnie jestem już u kresu sił, po prostu nie byłem w stanie dalej iść. Myślałem, że mam zawał, że umrę. Nie... Byłem pewien, że umrę. Zatrzymałem się na chwilę i odsapnąłem. Potem ruszyłem dalej trochę wolniejszym krokiem i mi przeszło. Kiedy wróciłem do domu, powiedziałem rodzicom, żeby poszli do kościoła osobno, bo właśnie przeżyłem najgorszy atak paniki w moim życiu i nie dam rady zostać sam w domu. Zgodzili się. Gdzieś po pół godziny rozmowy z mamą pomyślałem, że muszę się jak najszybciej jeszcze raz zmierzyć z tym strachem. Że muszę iść w to miejsce jak najszybciej znowu, bo w przeciwnym razie zacznę go unikać i mój zasięg skróci się jeszcze bardziej. Mama była temu raczej przeciwna, wolała, żebym odpoczął, ale ja się uparłem i poszedłem. Przebyłem więc tę samą trasę jeszcze raz i... ataku nie było. Bałem się bardzo, ale do ataku nie doszło. Wieczorem zabrałem psa na spacer i znów wybrałem tę samą trasę. Denerwowałem się, ale i tym razem ataku nie było. W ciągu następnych dni znowu parę razy chodziłem tą trasą - bez ataku. Mimo to, z czasem zaczynała narastać niechęć do tego miejsca i w końcu przestałem tamtędy chodzić. Czy mogło się zdarzyć coś jeszcze gorszego? Mogło... Na początku maja moi rodzice mieli wyjechać na weekend. Miałem zostać z moją dziewczyną, ale i tak się bałem. Jeszcze na dużo dni przed ich wyjazdem zacząłem czuć się dziwnie. Zacząłem doświadczać derealizacji bez ataków paniki. Po prostu w ciągu dnia czułem się "dziwnie". Czułem, jakby świat był nie do końca realny i zacząłem się zastanawiać nad sobą. Kim jestem? Czy mam kontrolę nad własnym zachowaniem? Czy ja mam wolną wolę? Czy jestem czymś więcej niż tylko sumą reakcji chemicznych zachodzących w moim mózgu, na które nie mam wpływu? Zacząłem się czuć trochę jak taki bezwolny automat, który żyje, bo musi, bo tak jest zaprogramowany. Przeraża mnie to. Przeraża mnie brak kontroli. Kiedy rodzice wyjechali czułem się źle. Niepokój dopadał mnie w ciągu dnia parę razy. Kiedy dopadał mnie w domu, wychodziłem na zewnątrz. Kiedy dopadał mnie na zewnątrz, wracałem do domu. Nie trwał cały czas, przychodził i odchodził. Tak samo uczucie nierealności. Czasem się nasilało, czasem słabło. W pewnym momencie czułem się tak jakbym niemal tracił kontakt z rzeczywistością. Nie wiem jak to opisać. Wszystkie moje funkcje umysłowe działały jak trzeba. Rozmawiałem z dziewczyną, potrafiłem czytać, potrafiłem liczyć, potrafiłem kojarzyć fakty, ale po prostu coś w tym świecie dookoła mnie było takiego strasznie przerażającego i nie potrafiłem tego znieść. W nocy za to czułem się normalnie (w domu). Kiedy rodzice wrócili, poczułem wielką ulgę, ale kilka dni później mój stan dalej zaczął się pogarszać. Dowiedziałem się, że mój znajomy, który też ma problemy psychiczne, dostał ataku epilepsji po klozapinie (brał 300mg). Moja hipochondria się rozhulała. Zacząłem sobie wkręcać, że ja też mogę dostać ataku epilepsji, mimo że nie biorę takiego leku. Zacząłem czytać o epilepsji i o klozapinie. Z jednej strony próbowałem się uspokoić (np. że przy klozapinie faktycznie częściej występują ataki epileptyczne, a przy paroksetynie raczej rzadko, że od epilepsji raczej się nie umiera), ale z drugiej niepewność napędzała moją wyobraźnię (że 12 na 6000 osób dostało napadu epilepsji podczas badań klinicznych paroksetyny, że atak epilepsji może się zdarzyć każdemu, nawet jeśli nie bierze żadnych leków). Zacząłem bać się zostawać sam w domu, choćby nawet na chwilę. Pewnego dnia zadzwoniłem do mamy, która wyszła na spotkanie z koleżanką, żeby wróciła do domu, bo ja nie dam rady. Miałem strasznie natrętne myśli, że coś mi się stanie, że dostanę ataku epilepsji albo że zemdleję. Nie mogłem pozbyć się tych myśli. Kiedy mama wróciła, była na mnie zła. Ja nie wytrzymałem, rozpłakałem się, czułem się jak szmata. Czułem, że jestem złym synem, że zawiodłem mamę, że zniszczyłem jej życie, że lepiej gdyby mnie nie było. Od tego czasu moje życie to koszmar. Wstaję koło 11, dłużej nie jestem w stanie spać, a chciałbym. Czuję się dziwnie, źle, pełno jest we mnie niepokoju, natrętnych myśli, boję się, że zwariuję, że mnie zamkną, że dostanę schizofrenii albo jakiegoś innego cholerstwa. Nie potrafię się na niczym skupić w ciągu dnia. Nie potrafię się uczyć, nie potrafię grać na komputerze. Nic mnie już tak nie cieszy. Włączam tylko telewizor i wegetuję. Od czasu do czasu robię sobie herbatę. Jestem zmęczony życiem, mimo że nic w ciągu dnia nie robię. Czasami nie mogę wysiedzieć w jednym miejscu i snuję się po domu albo wychodzę na spacer, oczywiście niedaleko. Ale i tak czuję się źle. Dopiero wieczorem zaczynam się relaksować. Kiedy jest ciemno, to czuję się dobrze, wraca mi pozytywne myślenie, mogę się skupić na czymś, wraca mi apetyt. Najgorzej jest kiedy mama wychodzi i zostaję sam w domu. Od razu wracają wtedy natrętne myśli. Wydaje mi się, że nie panuję nad swoimi myślami. Że nie potrafię zaakceptować tego, że to są tylko myśli i że to, że wydaje mi się, że coś mi się zaraz stanie nie znaczy, że coś mi się faktycznie stanie. Nie tak działa ludzki organizm. Mój aktualny lekarz przepisał mi teraz fluoksetynę, ale boję się jej brać, zapytałem czy mogę po prostu zwiększyć Seroxat i powiedział, że wolałby, żebym zmienił lek, ale jeśli nie potrafię, to żebym zwiększył ten Seroxat. Tak też zrobiłem. Od kilku dni jestem na 15 mg, niedługo zwiększę jeszcze do 20. Jest jedna rzecz, która bardzo mnie przybiła ostatnio. Zaniepokojony moim stanem, próbuję znaleźć jakiegoś kompetentnego terapeutę, który byłby w stanie przyjeżdżać do mnie do domu. Gadałem niedawno z jedną kobietą, która jest psychiatrą, ale przy okazji zajmuje się też terapią psychodynamiczną. Miałem nadzieję, że ona się zgodzi, ale powiedziała mi, że skoro od tylu lat mi się nie polepsza, to znaczy, że moja nerwica tak bardzo "zesztywniała", że terapia jest z góry skazana na niepowodzenie i najlepszym wyjściem byłaby hospitalizacja na jakimś oddziale nerwic. Byłem załamany jak to usłyszałem. Ja przecież nie potrafię dojść do sklepu, a co dopiero do szpitala? Sama myśl o tym, że miałbym funkcjonować w jakimś ośrodku z dala od domu i bliskich napawa mnie paraliżującym lękiem. No chyba, że ktoś by mnie zćpał i tam zawiózł i chodziłbym tam cały czas na jakichś mocnych psychotropach, ale tego też się strasznie boję. Mama z kolei chce do mnie sprowadzić bioenergoterapeutkę, co utwierdza mnie w przekonaniu, że chyba faktycznie jest ze mną bardzo źle. Nie jest jeszcze najgorzej, mam apetyt (chociaż mniejszy niż kiedyś), śpię dobrze (7-8 godzin, budzę się raz albo dwa nad ranem, ale od razu wracam do spania), w nocy czuję się dobrze i nawet w ciągu dnia miewam czasem takie "przebłyski" dobrego nastroju. Ale boję się, że i to zostanie mi w końcu odebrane.
  3. Żyjąc z agorafobią, czy nerwicą (nazwijmy te dwa terminy kolektywnie "brakiem jaj") już 7 lat, człowiek zaczyna się zastanawiać jaki to wszystko ma sens? Czy całe to leczenie i walka z samym sobą przynosi rezultaty? Długo nad tym myślałem, aż w końcu wyciągnąłem pewne wnioski. Otóż: Lekarze tak naprawdę nie rozumieją, co mi dolega. Całą tę psychologię i psychiatrię można o kant d*** rozbić. Wprawdzie nie będzie to zbyt trafne porównanie, ale mam wrażenie, że te dwie nauki są obecnie mniej więcej na takim etapie, na jakim była medycyna 2000 lat temu. Psychologowie bawią się ludzką psychiką, próbują na różne sposoby eksploatować nasze mechanizmy obronne i uświadamiać nam rzeczy, z których świadomie nie zdajemy sobie sprawy. Czasem nawet to coś daje i zmierza w jakimś kierunku, ale tak naprawdę nikt nie ma pojęcia jak działa ludzka psychika. Miałem zresztą kilku terapeutów i metody ich prowadzenia pacjenta różnią się diametralnie. Niektórzy są delikatni. Wręcz do granic możliwości. Zachęcają do podejmowania prób ciepłem i anielską cierpliwością. Inni są po prostu subtelni. Ostrożnie naprowadzają mnie na problemy, których nie dostrzegam. Inni są bezpośredni - stawiają przede mną trudne pytania, od których nie mogę się wymigać. A jeszcze inni są cyniczni, tych najbardziej nie znoszę. Jak mam wierzyć, że ci ludzie wiedzą co robią, skoro każdy robi to inaczej? Oczywiście, że nie wiedzą. Próbują coś odkryć po swojemu, ale to jest tak naprawdę błądzenie po omacku. Psychiatrzy są jeszcze gorsi. Myślą, że wszystko można załatwić lekami. Co z tego, że nikt nie wie jak naprawdę działają te leki i jakie długoterminowe skutki uboczne powodują? Czy były jakiekolwiek rzetelne studia na temat wpływu antydepresantów na układ nerwowy po ciągłym zażywaniu ich przez 20 lat na przykład? Jeśli leki nie pomagają to po co je brać? Mi nie pomagają. Wiem, że każdy kolejny dzień brania leku w ostatecznym rozrachunku mi szkodzi. Leki są dobre na chwilę. Na parę miesięcy. Nie ma sensu latami ich dobierać i sprawdzać jakie są rezultaty. I co teraz? Nic. Muszę żyć ze świadomością, że już zawsze będę żył na utrzymaniu moich rodziców. Aż w końcu zdechnę. Że zawsze będę tylko ciężarem, który rani wszystkich dookoła. Że nie skończę studiów, nie znajdę pracy, nie będę miał własnej rodziny, żony, dziewczyny, ani nawet kochanki. Mogę sobie co najwyżej iść na dziwki, przepraszam, zamówić je sobie do domu, bo przecież nie dojadę do agencji. Nie będę nikim wybitnym i nic po sobie nie zostawię. Z każdego punktu widzenia moja egzystencja jest niekorzystna. Nie zarabiam pieniędzy, więc nie mogę sam się utrzymać - rodzice na tym tracą. Nie płacę podatków, nie zasilam budżetu państwa - społeczeństwo na tym traci. Nie przekazuję swoich genów dalej, więc biologicznie też gatunek na tym traci. Nie udzielam się naukowo, nie odkrywam niczego, nie jestem artystą, nie jestem wolontariuszem, nie pomagam nikomu, nikt nie korzysta na tym, że żyję. Jestem człowiekiem, który nie dość, że w żaden sposób nie popycha ludzkości do przodu, ani technologicznie, ani kulturalnie, to jeszcze musi być utrzymywany przez WAS. Moja egzystencja szkodzi ludziom. Więc co jest najlepszym rozwiązaniem? Oczywiście śmierć, ale tutaj jest kolejny psikus. Jako tchórz nie potrafię nawet sam się zabić. Panicznie boję się zarówno życia, jak i śmierci. I moje marzenia... O podróżach do innych krajów. Nie spełnią się. Bo ja muszę ćwiczyć coś, co dla innych ludzi jest naturalne - wychodzenie z domu. Gdybym codziennie jeździł o 100 metrów dalej to po roku udałoby mi się wyjechać 36km za miasto. Ale nawet to jest niewykonalne, bo każdego dnia będę się czuł inaczej, a im dalej jestem od domu tym trudniej zrobić ten następny krok. Zresztą co z tego? Wystarczy, że miesiąc pozostanę w obrębie domu i cała zabawa zaczyna się od nowa...
×