Skocz do zawartości
Nerwica.com

kamil_sz

Użytkownik
  • Postów

    10
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez kamil_sz

  1. A ma ktoś tak, że musi dłubać drewno? Mam to całe życie, nie wiem, czy to się kwalifikuje jako typowa NN, ale kiedy mam w zasięgu ręki jakiekolwiek drewno (ale prawdziwe, nie płyta paździerzowa czy sklejka) - ława, stół, cokolwiek, to paznokciem oddłubuję kawałki drewna, wzdłuż słojów. Najlepiej jak nikt nie widzi, np. kelnerka w knajpie, żeby mnie nie opieprzyła za niszczenie sprzętu. Czasem jak wstaję po godzinie z miejsca, to pod ławką jest aż usiane drobinkami drewna, jakby kto zdrowo pilnikiem przejechał, krawędź drewnianej ławy jest oskubana, a ja pod paznokciami mam pełno paprochów, a często złuszczone albo poranione do krwi :-)
  2. Ja mam tak, że jak coś jem, to muszę powąchać. Niby to jest logiczne, podobno większość zmysłu smaku pochodzi z powonienia, z nie z samego smaku, ale ludzie się dziwnie patrzą, jak wącham kęs pizzy albo napój albo coś. Czasem zdarza się, że nieznajomych tym zarażam - jak mnie widzą, to sami nieświadomie zaczynają wąchać, bo pewnie myślą sobie: "facet ma podejrzenia, czy żarcie w tej knajpie jest świeże, to ja też sprawdzę" :-)))
  3. Jak do dzisiaj mam tak, że jak jestem zmuszony do siedzenia przez dłuższy czas i patrzenia na jeden nieruchomy obraz (sala wykładowa, zebranie, toaleta, poczekalnia, pociąg itp.), to wyznaczam sobie geometryczne pola - np. okno, podzielone na dwoje, i do tego małe odmykane okienka u góry, czyli już razem cztery pola, poza tym ściana, poza tym połać firany, potem cień drzwi itd. No i w myślach obsesyjnie przeskakuję z jednego pola na sąsiednie, ale tak, żeby była to ciągła linia i żeby żadnego pola nie pominąć i się nie wrócić. Jakaś obsesja geometrii... I jeszcze jedno: czasem jak słucham mowy (telewizja, nagrania głosu itp.), to wizualizuję sobie w myślach litery i słowa, które układają się na ten tekst. Taka odwrotność czytania - z mowy pismo. Też bezsensowna czynność.
  4. Wiesz, ja się nad tym nie raz zastanawiałem. Ale po pierwsze nie wierzę w tak uproszczone pojmowanie Zła, jak to ujmuje katolicyzm - że jakaś istota, która w istocie jest symbolem, upostaciowieniem Zła, przejmuje fizyczną władzę nad człowiekiem. Zło jest niestety bardziej nieuchwytne, nie da się go wypędzić ceremoniałami, odmawianiem łacińskich formuł. Na pewno nie wtedy, kiedy się w to nie wierzy. Po drugie, gdyby mnie opętał jakiś Szatan, czułbym chyba pociąg do zła, ja wiem, chęć działania przeciwko Bogu. A tymczasem Kościół i ludzie szczerze, głęboko i pozytywnie wierzący, traktujący wiarę jako środek do czynienia dobra, do pracy nad sobą, budzą raczej moją sympatię. Nie czuję nienawiści na widok kościelnych gadżetów typu wizerunki Jezusa czy świętych, pieśni, modlitwy, woda święcona. Nie mam w sobie nic z fascynacji złem, nic z tych rzeczy. Kiedyś wręcz z podziwem oglądałem na Youtubie nagrania z rekolekcji pewnego księdza - nie żeby mnie przekonał do swoich poglądów, ale emanowała z niego bardzo pozytywna energia. Zresztą księży i te skarpety do sandałów podałem jako przykład. Wkurza (mówię o irracjonalnym wkurzaniu) mnie znacznie więcej rzeczy. Ale nie pisałem np. o strażnikach miejskich, urzędnikach, dresiarzach czy kanarach, bo oni ogólnie sympatii w społeczeństwie nie budzą, więc moja niechęć nie jest tu niczym oryginalnym. No tak, ale u mnie to raczej zanik przyjemności rzekłbym "wyższego" rodzaju - sztuka, muzyka, poezja, literatura. Kiedyś to miałem, teraz praktycznie nie. Przyjemność sprawiają mi proste, prymitywne rozrywki. Mówiłem o tępym waleniu pasjansa... Trzydzieści, ponad. Rodzinę mam - żonę, dzieci nie mam, bo nigdy nie chciałem i dalej nie chcę. A co do negatywnych uczuć to ja się obawiam, że u mnie atrofia też postępuje, tylko do negatywów przejdzie później. Za książkę dziękuję, zaraz sobie ściągnąłem i postaram się przeczytać. No więc ja też wątpię w depresję u siebie - ja wcale przy tym wszystkim nie jestem przygnębiony, załamany czy coś. Przeciwnie - mój najczęstszy nastrój to obojętność, zrelaksowanie, ale ogólnie wesoły humor. Tylko że to jest taka wesołość nijak nie przekładająca się na energię do działania. Poza tym u mnie nie ma to żadnego negatywnego przełożenia na fizjologię - jedzenie, spanie, seks, stan zdrowia, wydalanie, sprawność psychoruchowa - wszystko jest w normie.
  5. Czy uczucia mogą same wygasnąć? Kiedyś byłem pełen różnych uczuć: uwielbiałem - lubiłem - nie przepadałem - a wreszcie nienawidziłem. Od kilku lat obserwuję u siebie stopniowy zanik uczuć. Takie wyrównanie do poziomu uśrednionego, wyzerowanie, neutralizacja. Co ciekawe, uczucia zanikają z tej dodatniej strony - najpierw zanikło to, co uwielbiałem. Bo na przykład kiedyś lubiłem muzykę. A od lat niczego nie słucham, bo mnie męczy, wolę ciszę, wyłączam po paru minutach. Jakiś czas temu kupiłem wypasiony komplet głośników. Dacie wiarę, że drugi rok leży nie wyjęty z pudełka? Nie chce mi się go podłączać, bo po co? Czego będę słuchał? Mam płyty kupione przed laty, jeszcze z rozpędu. Nowe płyty ulubionych wykonawców. Leżą do dziś w folijkach, nierozpakowane. Dalej: pasjonowała mnie fotografia. Skończyło się tym, że kupionym przed laty super sprzętem cykam incydentalne fotki jakimś pierdołom - kotki, kwiatki, zachód słońca nad morzem, jakieś kościoły czy cholera wie, co jeszcze. A potem i tak nie mam ochoty tych zdjęć oglądać, leżą gigabajty na dysku bez sensu. Tworzę kolejne foldery, ale wiem, że polecenie "wklej zdjęcia z karty" to moja ostatnia w nich wizyta. Rower stoi w pokoju, tylko miejsce zabiera. Od lat na niego nie wsiadłem. Kiedyś ciągnęło mnie do świata. Przed podróżowaniem w nieznane powstrzymywał mnie tylko brak pieniędzy. Potem zacząłem zarabiać, teraz mógłbym pojechać choćby do Chile. Ale mi się nie chce. Nie interesuje mnie, co tam jest. Pewnie ta sama nuda, tylko po ichniemu, na cholerę mam to oglądać? Jako młodziak zbierałem masę rzeczy - a to znaczki, a to minerały, a to cośtam. Teraz już chyba tylko butelki po dżinie, żeby potem zrobić w nich nalewki i uwalić się kiedyś, nieodmiennie licząc na to, że po pijaku zmieni mi się nastawienie do życia. Uwielbiałem gotować - nowe przepisy, przyprawy, egzotyczne smaki, eksperymentowanie, te rzeczy. Teraz mogę zjeść cokolwiek, byle nie śmierdziało, żeby nasycić głód i mieć spokój z obowiązkiem podtrzymania funkcji życiowych. Seks - to samo. Kiedyś - radość, zmysły, perwersja, wyuzdanie. Teraz - fizjologia, byle mieć z głowy. Co bardzo kiedyś lubiłem, teraz zaledwie - co najwyżej - wywołuje delikatne uczucie pozytywne. Ale nie zawsze. To, co lubiłem, właśnie pomału zanika. Robię wiele rzeczy, ale z rozpędu, z przyzwyczajenia. Właściwie to dają mi coraz mniej przyjemności. Hm, chyba właściwie w ogóle mi przyjemności nie dają. Jedna za drugą odchodzą czynności, które wykonywałem dlatego, że dawały mi przyjemność. Jeśli coś jeszcze robię, to albo z obowiązku (mycie się), albo z przyzwyczajenia (podlewanie kwiatków - pewnie kiedyś przestanie mi się chcieć i wszystkie wyzdychają). W sumie optymalnie jest siedzieć na kanapie i oglądać durne filmy (telewizji jako takiej jeszcze nie oglądam, ale przypuszczam, że wszystko do czasu - przyjdzie moment, a zacznę śledzić popisy taneczne celebrytów). Albo drzemać. Albo włączyć komputer, udawać, że się pracuje albo czyta, i łupać w kolejnego pasjansa. Ostatni wynik (właśnie sprawdziłem) - 235 partii, 77 procent wygranych. Za to uczucia negatywne trzymają się mocno. Czego nie lubiłem, nie lubię nadal, to się nie zmieniło. Czego nienawidziłem - tak samo. Tu hierarchia pozostaje niezmieniona. Do kategorii "nie lubię" i "nienawidzę" nie dochodzą nowe rzeczy, ale i stare z niej nie wypadają. Ale zdumiewające, że wielu rzeczy nienawidzę zupełnie bez powodu. Na przykład księży. No dobra, jestem ateistą, ale co mi księża złego zrobili?! Nic zupełnie. Z żadnym bodaj nigdy nie rozmawiałem. Nie przyłażą do mnie, nie napastują, nie próbują nawracać, kasy im nie daję, trzymają się z daleka. Co mnie ugryzło? Niech żyją, jak sobie chcą i jak tam mogą, live and let live, ale mnie emocjonalnie szlag trafia na ich widok. Czemu, u licha? Myślę sobie wtedy: "Co cię do jasnej cholery to obchodzi, nie twoja sprawa", ale zanim adrenalina mi spadnie, chwilę trwa. Albo skarpety do sandałów. W końcu co mnie obchodzi obcy facet? Czy ja z nim mieszkam albo pracuję albo czy ja go muszę znać? Nie muszę. Za 10 sekund zniknie mi z oczu i więcej go nie zobaczę. Niech zakłada na siebie, co mu się żywnie podoba, niech chodzi nawet z majtami na czaszce, jego broszka. No ale widok tych skarpet do sandałów tak mnie wkurza, że bym gościa najchętniej zatrzymał i zwymyślał od wieśniaków, a potem dał po pysku. Znowu - w imię czego? I tak dalej, tak jest ze wszystkim. Żeby przynajmniej te złe uczucia też się wychładzały, ale nie. Przynajmniej byłbym wtedy jakiś taki uśredniony, wyekstrahowany, no, spokojny jakiś, a tak to rosnę na jakiegoś nienawistnika. Nie chciałem być taki, ale cholera, życie, co zrobić. Ludzie na wózkach też nie chcieli na nich jeździć. Macie też coś takiego? Odnajdujecie się w mojej schizie?
  6. Ja jeszcze miałem kiedyś (jako nastolatek) tak, że jak wracałem do domu i nikogo nie było, to obsesyjnie sprawdzałem, czy przypadkiem rodzice się gdzieś nie poukrywali i mnie nie szpiegują. A dodam, że mieszkałem tylko z rodzicami, którzy po pierwsze byli poważnymi ludźmi i ani im w głowie podobne dowcipasy, a z drugiej strony też nie mieliby żadnego powodu mnie szpiegować, bo mieli do mnie zaufanie. Ale nic - zaglądałem pod łóżka, otwierałem szafy, poklepywałem wiszące zasłony. Kilka lat to trwało.
  7. Jak byłem mały, myślałem, że tylko ja jestem taki porypany, że mam te historie z płytkami chodnikowymi, ale potem się dowiedziałem, że podobno masa ludzi ma to samo! Ja np. nie mogłem ani następować na spojenia, ani na pęknięte płytki. Jak tych pękniętych było dużo, musiałem robić skoki. Miałem jeszcze tak, że jak przechodziłem przez przejście dla pieszych, to następowałem tylko na białe pasy (nie na czarne tło jezdni). Potem miałem coś takiego, że jak jechałem samochodem z rodzicami, to odliczałem mijane przydrożne słupki, ale nie w nieskończoność, tylko w określone cykle: raz-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć... raz-dwa... i znowu do sześciu, i kolejna szóstka. Przez parę godzin tak mogłem. Inna rzecz: schodząc po schodach na klatce schodowej, miałem obsesję, że wyjdę z domu zakręcony (klatka schodowa w końcu skręca zwykle w prawo, więc człowiek schodząc z czwartego piętra obróci się z dziesięć razy w jedną stronę). Dlatego musiałem się dla równowagi odkręcać - co drugie piętro zamiast skręcać w prawo robiłem obrót w drugą stronę. Miałem też obsesję symetrii - jeśli np. podrapałem się w lewe ucho, to musiałem dla symetrii zrobić to samo z prawym, choć oczywiście nie swędziło.
  8. kamil_sz

    problem z samoocena

    Antek, mam to samo. Mam kilka lat mniej, ale w życiu w różnych okresach mi się to nasilało i odpuszczało. A czy też tak masz, że wydaje Ci się, że wszyscy dookoła Tobą gardzą? Tzn. mam na myśli obcych ludzi - sąsiad w autobusie, sprzedawczyni, facet w banku. Mnie się ostatnio coraz częściej wydaje, że każdy z nich traktuje mnie jak śmiecia, że ich nieuprzejmość spowodowana jest tym, że moja ogólna nędzność aż emanuje ze mnie i oni to widzą. Dziś np. pytałem o coś w sklepie rowerowym. Założyłbym się, że pracujący tam bezczelny, pryszczaty 20-latek uznał mnie za jakąś skrajną niedojdę i odpowiadał z przymusem na moje głupie i absurdalne pytania... Co ciekawe, wiele razy mam podobne wrażenie jak jadę samochodem - czuję, że ten, kto mnie wyprzedza, chce mi dać do zrozumienia, że jestem dla niego zerem. A przecież to ewidentnie jest sytuacja, w której ludzie się nie widzą, nie mogą więc mnie oceniać - a więc to są wyłącznie moje wymysły. Ale co poradzę - tak interpretuję zachowania ludzi. To tkwi w nas, ale chyba sami sobie z tym nie poradzimy.
  9. Hm, no właśnie podejrzewałem, że może to być jakaś odmiana depresji, nie wiążąca się z płakaniem, tylko z poczuciem niszczącego bezwładu... Może powinienem więcej poczytać o depresji jako takiej? > Piszesz głownie o sobie, o swoich pasjach, osiągnięciach. Jest to dla Ciebie punkt odniesienia, też oceny własnej wartości. A teraz "coś" stopuje Twój umysł przed podążaniem w tym kierunku. No otóż to. Jakby ktoś założył mi mentalne kajdanki, jakby uwiązał tego konia, który w przeszłości wyrywał się do galopu. > A jak układają się Twoje relacje z innymi ludźmi? Mało piszesz, tak marginalnie, że wszystko jest wspaniale (z Twojego punktu widzenia). Nie znam nikogo, u kogo faktycznie tak byłoby . Ale u mnie faktycznie jest znakomicie pod względem związku! Jesteśmy z żoną bardzo zżyci, kochamy się (aż sami się dziwimy, że tak się da po kilkunastu już latach), spędzamy z sobą dużo czasu, nie kłócimy się praktycznie w ogóle, nie obrażamy się na siebie, seks bez problemów. Z rodzicami też - jak napisałem - jest super. Są już staruszkami, ale świetnie się trzymają, mam związane z nimi same dobre wspomnienia. Relacje z przyjaciółmi - no tak, z tym zawsze miałem pewne problemy. Nigdy nie umiałem zjednywać sobie ludzi, zawsze wolałem samotność, po prostu nie potrzebowałem ludzi do towarzystwa. Mam wprawdzie kilka osób, które mogę nazwać swoimi przyjaciółmi, ale - przyznaję, mam tego pełną świadomość - to nie ja dążę do kontaktów z nimi. Chyba taki jestem - żona mówi, że emocjonalnie samowystarczalny. Nigdy jakoś nie powodowało to u mnie większych problemów. > Może Twoje samopoczucie to jakiś podświadomy sygnał, aby coś zmienić w swoim otoczeniu? Myślałeś o tym w tych kategoriach? Może, może...! Ale ja nie wiem, co mam zmienić! Parę lat temu myślałem, że to może praca. Pracowałem w dużej korporacji na dość odpowiedzialnym stanowisku, ale miałem poczucie bezsensu tej pracy i dawania z siebie wszystkiego "za garść dolarów". Co mi po pieniądzach, jeśli nawet nie mam czasu ich wydać? Po co jeździć na drogie wycieczki, jeśli i tak cały czas myślę o ostatnim projekcie, sprawdzam komórkę dziesiątki razy dziennie, czy ktoś czegoś ode mnie nie potrzebuje... Poza tym stres był jednak ogromny, wręcz wyniszczający. Dlatego właśnie "coś zmieniłem w swoim otoczeniu" - zmieniłem pracę na taką, jaką lubię i jestem z tego zadowolony. No ale tu zaczął się ten bezwład... Z początku myślałem, że po prostu odreagowuję po latach bezsensownego stresu i głupiej bieganiny, ale to już za długo trwa.
  10. Chciałbym Was poprosić o radę w sprawie, z którą sobie ostatnio bardzo źle radzę. Nie wiem, czy to jest rodzaj depresji czy jeszcze coś innego, w każdym razie nie mam pojęcia, jak to zinterpretować i jak sobie z tym radzić. Od jakiegoś czasu cierpię na jakąś potworną niemoc - nie jestem w stanie robić nic konstruktywnego, pisać, czytać, uczyć się. Nawet odpowiedź na maila jest dla mnie wielkim wysiłkiem. Nawet obejrzenie filmu wymaga ode mnie zmuszenia się do tego, a i wtedy często zniechęcam się w połowie. Nawet z domu nie chce mi się wyjść - mimo ładnej pogody muszę usilnie szukać pretekstu do wyjścia, a i to często nie wychodzi. Wiele dni spędziłem dłubiąc bezmyślnie w komputerze albo przerzucając kanały na kanapie. Kupiłem przed laty rower, ale stoi w pokoju, bo mi się nie chce jeździć. Jedyne, co jestem w stanie robić, to proste, tępe rozrywki, najlepiej na komputerze. Zabawne, że nie jestem w stanie nawet grać w co bardziej zaawansowane gry, mam ochotę tylko na głupie, mechaniczne układanie pasjansa, wszystko inne jest zbyt angażujące intelektualnie. W internecie odwiedzam najczęściej strony z dowcipami - na niczym innym nie jestem w stanie się skoncentrować. Parę słów o mnie: mam powyżej trzydziestki, pracuję na uniwersytecie, mam doktorat, jestem generalnie szanowany i mam niezłe perspektywy. Nie zarabiam może kroci, ale nie mam też kłopotów finansowych, starcza mi na wszystko, czego potrzebuję. Praca sprawia mi satysfakcję, sam zresztą świadomie ją niedawno zmieniłem i jestem zadowolony. Patrząc z zewnątrz, w kategoriach obiektywnych, ktoś może powiedzieć, że osiągnąłem sukces i że można mi pozazdrościć. Ja jednak mam pełną świadomość, że w obecnej chwili to jest maksimum moich możliwości intelektualnych - po prostu na tym etapie, jeśli nic się nie zmieni, nie jestem w stanie zmusić się do czegokolwiek więcej. Coś jak sportowiec, który jest chwalony za zdobycie medalu, ale oczekuje się od niego nowych zwycięstw, podczas gdy on wie, że nic więcej nie osiągnie, bo po prostu nie ma na to siły - tylko że jeszcze świat się o tym nie dowiedział. Zawsze byłem dumny z mojego ilorazu inteligencji i lubiłem intelektualne wyzwania. Teraz czerpię przyjemność tylko z prostych rozrywek, dostępnych każdemu troglodycie. Tak jakbym był zmęczony po długim wysiłku i musiał solidnie wypocząć. Tylko że to już trwa wiele miesięcy! Kiedyś byłem inny - chciało mi się brać za nowe rzeczy, poszerzać horyzonty, studiować nowe kierunki, czytać, uczyć się czegoś nowego, nowe rzeczy zawsze były fascynującym wyzwaniem. Teraz mnie już tylko męczą. Jeśli wezmę do ręki ambitniejszą książkę, odkładam ją po chwili, bo nie mogę się skupić, bo mnie nudzi. A jeśli nawet jakimś cudem zmuszę się i ją przeczytam, po miesiącu nic z jej treści nie pamiętam. Tak jakby treści bardziej ambitne kompletnie przestały mnie obchodzić. Często odnoszę wrażenie, że moja głowa jest naczyniem, do którego przez lata wlewałem nowe treści, ale w końcu się wypełniła i nie mieści już ani kropli. Co spróbuję nalać, to i tak momentalnie wycieka. Czy to jest depresja? Sam nie wiem, zbyt mało wiem o depresji. Ale wiem, że ja wcale nie jestem przygnębiony ani zestresowany, wręcz przeciwnie - jestem w dobrym, wesołym, zrelaksowanym nastroju, czerpię przyjemność z drobnych spraw, dobrze śpię i jem bez problemów. Jestem w bardzo udanym związku, mam wspaniałych, kochających rodziców. Nie mam uzależnień - palę towarzysko, piję incydentalnie, nie biorę leków. Nie mam chorób ani żadnych ułomności fizycznych. Z seksem też problemów nie mam. CO TO JEST? Kryzys wieku średniego? Jakiś rodzaj depresji? Wypalenie życiowe? A może po prostu jestem zerem i wszystko, co mi się udało dotąd osiągnąć, było przypadkiem...?
×