Skocz do zawartości
Nerwica.com

ghostdog

Użytkownik
  • Postów

    2
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez ghostdog

  1. Na zdrowy rozsądek - nie traktowałbym przejściowego stanu jakim jest ciąża,jako środka mającego na celu wyleczyć Cię z nerwicy. Być może pomoże,ale kto wie na ILE CZASU, i prawidłowym krokiem nie byłoby udać się po fachową pomoc...
  2. Witam :) Post będzie trochę długi,dlatego rozumiem że tylko wytrwali dotrą do końca...Jestem nowy,aczkolwiek temat nerwicy nie jest mi obcy . Moim problemem jest "reakcja nerwicowa" towarzysząca mojemu jak to określiła pani psycholog "okresowi uwalniania się od domu". Słyszałem kiedyś teorię,że większość chorób typu depresja,nerwica jest spowodowanych : zła rodzina,stres,problemy itd itp (nie ograniczam,wymieniam jednak główne) u mnie jakby spojrzeć jest odwrotnie,dzieciństwo miałem wspaniałe,zawsze byłem wrażliwym facetem ale nie przejmowałem się raczej rzeczami typu szkoła,obowiązki,wszystko traktowałem light'owo . Byłem i jestem trochę takim "niegrzecznym chłopcem",imprezy,kiedyś drobne przekręty,różne dziwne często nielegalne akcje jednak z dewizą "nie szkodzić drugiemu" . Teraz trochę historii...w wieku 9 lat opuścił nas (Mnie,Mamę,Brata) Ojciec, nadal się widywaliśmy,spędzaliśmy razem czas,ale mieszkał już gdzie indziej. Od tej pory to Mama była główną osobą która utrzymywała dom,dbała o Nas i kierowała nami, razem z bratem skończyliśmy dobre szkoły,dostaliśmy się na studia (On niestety przerwał i łącznie z dniem dzisiejszym pracuje) Ja studiuję do dziś (III rok),zawsze mieliśmy wszystko czego tylko było nam trzeba,mama pracowała na nas ile sił,i żyła naszym szczęściem...Miała wielu adoratorów;),jednak zawsze ważniejszy był Dom i My,i nie było tu czasu na mężczyznę... Sama w wieku 19 lat nie miała już nikogo na świecie - moja babcia wtedy umarła,a "dziadek" odszedł od nich dużo dużo wcześniej,mama została sama z 12 letnim bratem którego musiała utrzymać,pilnować...a sama jeszcze studiowała.. stąd też była bardzo opiekuńcza wobec nas..dbała żebyśmy mieli wszystko i żyli szczęśliwie.. Z czasem dzieci które mają wszystko i robią co chcą, przestają doceniać to co dostały, przestaliśmy cokolwiek robić w domu bo i tak mama to robi (choćby nie wiem jak zmordowana wróciła),częste kłótnie zakończone Jej płaczem...mama nie jest już tak stanowcza jak kiedyś i pozwalamy sobie w domu na dużo więcej niż powinniśmy...bez większych konsekwencji. Problem ze mną zaczął się w styczniu roku 2006 [a więc miałem nieskończone 21 lat]... kiedy to zaczęło się we mnie pojawiać jakieś dziwne napięcie którego nie rozumiałem powodowało ono że nie chciało mi się jeść i było bardzo nieprzyjemne...a pojawiać się zaczęło właśnie w "domowe dni" kiedy siedziałem nic nie robiąc w domu... Długo nie czekałem tylko poleciałem do psychologa żeby "pogadać". Diagnoza : Kryzys usamodzielnienia [nigdy nie wierzyłem w takie bajki,że w ogóle coś się dzieje poza naszą świadomością]. Ponieważ objawy nie były poważne,pani psycholog uznała wizytę jako interwencję kryzysową i powiedziała że przejdzie.. Nie przeszło trafiłem do innej psycholog która bez wiedzy o poprzedniej wizycie też stwierdziła że jest to ten magiczny "kryzys". Sprawa wyglądała tak, siedziałem w domu - i w pewnym momencie czułem że MUSZĘ wyjść do ludzi...spotkać się z kimś...głowa podpowiadała mi że tego chcę i tak rozładuję to napięcie które się we mnie gromadziło..i często tak się działo wychodziłem ..spotykałem się z przyjaciółmi i było ok..czasem natomiast w drugą stronę..będąc w "świecie zewnętrznym" pojawiało się napięcie które mogłem zredukować albo szybko spotykając się z kimś,albo wracając do domu... Oczywiście podjąłem terapię z panią psycholog,rozmawialiśmy o różnych różnych rzeczach,i dużo się dowiedziałem o sobie..które dostrzegłem dopiero teraz..że martwię się strasznie o dom,o to jak mama sobie poradzi kiedy zostanie sama,że nie ma nikogo,że brat jest bardziej olewający niż Ja i ma wszystko gdzieś co się dzieje w domu a mama jest taka słaba..Czułem że to Ja muszę ponaprawiać parę spraw w domu,i wszystko brałem strasznie od siebie..terapia trwała 3,5 mca [czułem się lepiej,ale miałem obawę że to za krótko trochę] i uznaliśmy że mogę spróbować radzić sobie sam. Było nawet ok...napięcie pojawiało się ale mniejsze,i jakoś sobie z nim radziłem,gdy spędzałem dużo czasu poza domem żyłem normalnie,całe wakacje pracowałem bez większych problemów...Teraz gdy skończyłem pracę,wraca szkoła i "stare życie" znów się do mnie dobiera..dlatego nie czekam tylko na dniach lecę pogadać z panią shrink.. To jest tak,że rozrywają mnie dwa światy - ten zewnętrzny który mnie ciągnie do siebie,i ten świat domu...który uważam za bezpieczny,który przyciąga mnie moim dzieciństwem i stabilizacją. Problem w tym,że Ja nie chcę się dać,otrzymałem wiele od domu,dzięki temu jestem dobrym człowiekiem,ale w przyszłości chcę mieć rodzinę,własny dom,dzieci... mamę którą będe odwiedzał...[tak chciałbym żeby nie była sama...] a moja podświadomość chyba tego nie rozumie - i stąd ten stan napięcia... Codzień modlę się żeby wszystko się ułożyło, żeby kiedyś rzeczywistością stał się obraz w którym będę dorosłym facetem z rodziną i obowiązkami, który nie zapomni o matce która dała mu tyle miłości i będzie NORMALNIE ją odwiedzał widząc szczęśliwie starzejącą się kobietę [najchętniej widziałbym ją z jakimś fajnym starszym panem;)]. Wiem,że sama modlitwa nie pomoże,i że muszę pracować nad sobą.To fakt,co mówi pani psycholog , ten stan nie jest taką głęboką nerwicą,nie mam zawrotów głowy,nawet gdy napięcie mnie dorwie,nie mam problemów z wyjściem na zewnątrz..objawy somatyczne to : brak apetytu,i delikatne ściskanie w żołądku...ale jest to bardzo bardzo nieprzyjemne....przykre i nikomu tego nie życzę. Nie mam zamiaru się poddać,będę próbował każdej możliwości aby wojna w mojej głowie ustała...Będę walczył,bo życie jest piękne,a nadzieja jest bo słyszałem że wielu ludzi już pokonało nerwicę...a więc NADZIEJA jest... Pozdrawiam i życzę NAM wytrwałości.. [/b]
×