Witam!
Piszę, ponieważ nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie co stało się moją psychiką.
Jestem na forum nowy. Moja historia jest bardzo długa ale postaram się ją po krotce streścić.
Z góry przepraszam za wszystkie błędy stylistyczne itp ale to chyba nie o to w tym chodzi.
Tak więc wszystko zaczęło się we wrześniu 2009 r. Był to okres przejścia z gimnazjum do szkoły średniej. W gimnazjum byłem
człowiekiem bardzo otwartym, wszędzie mnie było pełno, z każdym miałem dobre kontakty, czułem się
jak pozytywna dusza całego towarzystwa. Miałem wielu przyjaciół, z nikim nie miałem "na pieńku". Miałem dziewczynę która była motorem
całego tego pozytywu. Chociaż inni wyrażali się o Niej negatywnie dla mnie była zawsze najważniejszą postacią. Spędzaliśmy razem bardzo dużo czasu
(czasami nawet całe dnie). Każdy dzień witałem z uśmiechem i chęcią do życia. Codziennie dziękowałem Bogu za to jak co dla mnie tutaj przygotował, lecz przyznam się, że przez te wszystkie lata nie zwracałem większej uwagi na ludzi którzy
chodzili przygnębieni. Miałem kilku takich znajomych, lecz moja opinia była taka, że są tacy ponieważ tacy być chcą. Okres gimnazjum się skończył - wydawało mi sie
że to tylko przejście do kolejnego etapu w moim życiu. Lecz osądziłem błędnie. Wakacje były
wspaniałe do czasu kiedy wyjechałem wraz z moją dziewczyną i grupką przyjaciół na trzydniowe wakacje. Niby po powrocie wszystko było okej ale dowiedziałem
się od najlepszego przyjaciela, który miał z moją dziewczyną przez ostatni bardzo
dobre kontakty (spędziliśmy razem całe wakacje - dzień w dzień), że ona mówiła, że zaczyna się
wahać. Dużo o tym myślałem. Potem przyszedł wrzesień i nowy rok szkolny, nowa szkoła. Przeraziłem się, ogarnęła mnie ogromna nostalgia.
Ciągle myślałem o Niej, brakowało mi na przerwach jej i tych wszystkich znajomych, tego klimatu. Ogólnie LO do którego chodziłem
szczególnie mi się nie podobało więc postanowiłem przepisać się do innej szkoły. Było
to ok 10 września. Po przepisaniu się sytuacja się powtarzała. DO tego nasilał się strach
przed ewentualnym rozstaniem. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu chodziłem z ewidentnym brakiem humoru.
Ok 15 września rozmawiałem z kilkoma przyjaciółmi z gimnazjum którzy chodzili do jednej klasy technikum. Między innymi był to
ten z którym to właśnie spędziliśmy cały okres wakacji. Ale jakoś nie mogłem się przekonać z tego względu
że obiecałem rodzicom że będę chodził do liceum. Ale cóż - uległem. Na pierwszy rzut oka - klasa bardzo ale to bardzo lajtowa. Ale
jeszcze w tym okresie były tzn. "stare grupki" czyli klasa nie była zintegrowana. Tutaj historia się rozwija
ale nie chcę zanudzać. Skończyło się tak, że zerwała wszelkie kontakty a domniemany przyjaciel okazał się
tylko i wyłącznie jej przyjacielem. Przez jakiś czas przestałem chodzić do szkoły, z nikim nie rozmawiałem,
chodziłem załamany. Po powrocie do szkoły siadłem sam u boku klasy i można powiedzieć, że
tak już zostało. Straciłem wszystkich przyjaciół, odłączyłem się od grupki (szczególnie tej której trzymałem się na początku), stałem się osobą zamkniętą w sobie. Bardzo często
myślałem o samobójstwie. CO prawda przez ostatni okres zaczęło się poprawiać. Zacząłem spotykać się z ludźmi,
jakoś tak wszystko wracało do normy. Ostatnio wszystko wróciło, znów zamknąłem się w sobie.
Teraz już jestem przyzwyczajony do tej samotności i jakoś udaje mi się z nią radzić. Wiem, że ta historia
jest opowiedziana bardzo chaotycznie ale to nie ona jest sednem.
Mianowicie od kilku miesięcy zacząłem mieć problem z wyrażaniem swoich myśli. Na początku
było to dość sporadyczne i tylko w stresujących sytuacjach, potem zaczęło się pogłębiać.
Teraz doszło do tego, że nie potrafię nawet praktycznie w ogóle wysłowić. Do takich sytuacji ostatnio dochodzi nawet w domu, gdzie wydaje się że powinienem być totalnie zrelaksowany.
Kiedy już próbuje się rozluźnić i powiedzieć coś zaraz coś w mojej głowie się blokuje
i wychodzi tylko z tego taki bezsensowny bełkot. Doprowadza to do codziennych kompromitacji, np. w sklepie, w przypadkowym spotkaniu z sąsiadem, w spotkaniu rodzinnym. Bardzo męczy mnie wzrok innych którzy patrzą na mnie
jak na chorego psychicznie, choć momentami ani trochę im się nie dziwie. W dyskusję lub w rozmowy nie wdaje się w ogóle ponieważ
w takich sytuacjach nie jestem w stanie wymyślić żadnego argumentu na poczekaniu. Czym to może
być spowodowane? Czy to może być nerwica? Z góry dziękuje za każdą odp Pozdrawiam :)