Skocz do zawartości
Nerwica.com

nerwosol24

Użytkownik
  • Postów

    45
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez nerwosol24

  1. Witam, szukam jakiegoś psychoterapeuty na nerwicę natręctw i religijność neurotyczną w Warszawie. Ktoś może polecić kogoś? Mam już tego dość i muszę coś zrobić ze swoimi problemami. Szukam konkretnego człowieka, który ogarnie temat.
  2. Ciekawy blog...aż chciałoby się pogadać na żywo. Skąd jesteś?
  3. A możesz napisać co to za leki i jak długo trwało aż doszły zaczęły działać? Może być na priv.
  4. Witam. Nie wiem po co tu piszę po raz kolejny tak na prawdę, chyba z racji tego, żeby się wyżalić, że może ktoś mnie choć trochę zrozumie i to przeczyta. Ciężko streścić w paru zdaniach historię mojego życia ale postaram się jak najbardziej dogłębnie to opisać, zatem... Wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Na początku nic nie zwiastowało tragedii, ot normalne dziecięce życie w normalnej, teoretycznie, rodzinie. Nie mogę powiedzieć, żeby brakowało mi czegokolwiek w tamtych czasach, zawsze miałem się w co ubrać i co jeść, mogłem spełniać swoje dziecięce potrzeby. Mam siostrę, 5 lat młodszą. Żyło nam się raczej dobrze z rodzicami (niestety moja mama się raczej pod tym nie podpisze, czego dowodem rozwód kilka lat temu). Od najmłodszych lat przywiązywałem dużą wagę do muzyki, właściwie to jedna z najważniejszych rzeczy, poza czytaniem, w moim życiu. Problem nastąpił w wieku około hm...10, 11 lat kiedy to, będąc w odwiedzinach u ciotecznego brata usłyszałem muzykę pewnego zespołu, w moim mniemaniu satanistycznego. Zafascynowany tą muzyką kupowałem kasety i wsłuchiwałem się w teksty, które w pewnym momencie mnie zdruzgotały. Zawsze byłem osobą dość mocno wierzącą, z przeświadczeniem, że nie jesteśmy zwykłymi robalami chodzącymi po Ziemi bez żadnego celu, że nasze życie nie może się kończyć tu i teraz na tym łez padole. Muzyka ta spowodowała we mnie ogromne poczucie winy, a właściwie jedno wydarzenie: pamiętam jak dziś, mam to przed oczami, teleturniej "jeden z 10", pytanie: "Czy wszystkie grzechy zostaną przebaczone ludziom?" i odpowiedź, której dudnienie czuję do dziś: "nie, przeciw Duchowi Świętemu nie będą przebaczone". Mając te 10, może 11 lat, nie wiedząc tak na prawdę co to dla mnie znaczy, wziąłem to wszystko do siebie. Wina, którą miałem w sobie za śpiewanie obelżywych treści (pamiętam jak dziś, teksty przeciw Bogu, "walcz ty psie" itd...) uderzyła ze zdwojoną mocą rodząc we mnie przerażające poczucie jakiegokolwiek sensu mojego życia. Podkreślę, byłem wtedy w 4 klasie podstawówki. Ciągnęło się to parę lat, nie pamiętam dokładnie, dwa, trzy, żyjąc w przerażeniu. Poza myślami, które nastręczały mnie całymi dniami doszły objawy fizyczne, jak konwulsyjne trzepanie głową aby je odpędzić, w środku wrzała istna walka na śmierć i życie, próbowałem z tym walczyć przez takie zachowanie. Nadmiar tych obrazów, obelg, wulgaryzmów i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze, gdyż w tej chwili nie pamiętam, wykańczał mnie i psychicznie i fizycznie. Do dziś pamiętam, jak czekając na lekcję, siedząc na korytarzu, w największej tajemnicy i z trudem kamuflując moje zachowanie odpędzałem ruchami głowy te myśli, kreśliłem pentagramy w wyobraźni, modliłem się do Boga żeby mi wybaczył. Chowałem się w domu po kątach modląc się najgorliwiej na świecie, żeby mi pomógł i coś z tym zrobił, a przede wszystkim żeby mi wybaczył bo nie chciałem nic złego. Wielokrotnie płakałem ślęcząc nad podręcznikami, ale na pytanie mojej mamy o moje zachowanie odpowiadałem tylko coś w stylu: "nic mi nie jest, nieważne". Pamiętam też, że zaczytywałem się w apokalipsie gdzieś w tamtych okolicach mojego życia, o antychryście, 666 i tak dalej...przełożyłem to na swój grunt, uważałem że nim jestem...mózg zrujnowany doszczętnie, dojrzewanie, lata dzieciństwa! Jedną z najgorszych rzeczy był fakt, że w myślach tych ukazywały się zazwyczaj obrazy i obelgi odnośnie osób mi najbliższych, mamy, taty, siostry, rodziny, Boga. Koszmar nie do opowiedzenia. Internetu by zabrakło żeby wszystkie wspomnienia przelać, ale postaram się jak najszerzej ująć temat. Walka trwała kilka lat, tak jak pisałem, modlenie się, staranie uświadomić sobie pewne fakty, samemu, po cichu, łkając w kącie, nie mówiąc nic rodzinie. Odczuwałem w sobie przekonanie, że nie mogę im o tym powiedzieć, żeby ich nie obarczać tak straszną rzeczą, że mogą sobie z tym nie poradzić, że to mój własny krzyż, który muszę dźwigać samemu, bo ich kocham. Kamuflowałem się, jak widać skutecznie, skoro do niedawna moja mama powiedziała mi, że myślała, że skoro się tak modlę to pewnie będę księdzem. Niestety, prawda była znacznie gorsza. Problemy w głowie żyły swoim życiem rujnując mnie od środka, ewoluowały. Pamiętam, że idąc pewnego dnia do szkoły w głowie pojawiały się myśli, że jak pójdę "tędy" a nie "tamtędy" to moja matka albo ojciec zginie. Ulegałem temu, wprowadzając się w koszmarną nerwicę, wierzyłem temu, zatem się poddawałem. Strasznie męczące dla psychiki. Zostawiając na chwilę permanentną walkę, chciałem powiedzieć, że zawsze, mimo wszystko, otaczała mnie, kochająca, w moim mniemaniu, najbliższa rodzina, co w pewnym stopniu stanowiło jakąś ostoję bezpieczeństwa. Przejdźmy do konkluzji. Po paru latach psychicznej walki z samym sobą, której namiastkę możecie przeczytać, bo i tak nie ma takiego zdania, żeby to dogłębnie wyrazić, udało mi się jakimś cudem z tego wyjść. Zaczęła się szkoła średnia, nowe towarzystwo, nowi ludzie, nowy etap. Brzmiące echem w mojej głowie, lecz nadal aktualne, problemy "jak nie pójdę tędy to mój bliski umrze" kotłowały się w głowie, lecz coraz rzadziej, aż w końcu ucichły. Żyłem, koszmar, który sam w sobie wyleczyłem, z nadzieją na bezpowrotność, pozornie przycichł i ustąpił. Pojawiły się inne problemy, jednak w porównaniu do tamtych, znacznie mniejszego kalibru, jak np. chorobliwa nieśmiałość i chorobliwe wręcz, nerwowe czerwienienie się z najbardziej błahej przyczyny, pamiętam, był to dla mnie okropny problem, ale i on po pewnym czasie ustał. Ustabilizowałem się psychicznie, emocjonalnie, można powiedzieć życiowo. W przerwach między nauką chodziłem na imprezy, przebywałem ze znajomymi, czytałem, grałem, chłonąłem pełnymi garściami każdy nowy dzień. Skończyłem raz na zawsze (w moim przeświadczeniu) z tym co było. Poszedłem na studia, razem z moimi przyjaciółmi, do jednego miasta. Studia jak studia, imprezy, nauka, sielanka, nowi ludzie i tak w kółko. Po 4 latach ukończone. Wróciłem do swojego miasta, zaczęło się ogarnianie jakiejś pracy itd, start w "dorosłe życie", ogarnianie staży etc. Cały czas żyjąc razem ze swoją "paczką", z którą trzymaliśmy się bardzo długo, praktycznie można powiedzieć, że do chwili obecnej, poza paroma przypadkami rozrzucenia po kraju. Zapragnąłem kogoś mieć. Będąc na stażu w pewnej firmie poznałem pewną dziewczynę, która mi się podobała, zaczęliśmy się spotykać, byłem w siódmym niebie, żyłem, cieszyłem się życiem, znałem swoją wartość, cenę, byłem zakochany, ona też, życie stało otworem. Jednak historia pokazała zupełnie co innego, niestety. Wrodzona ułomność i chęć odpowiedzi na pytanie o przeszłość wzięła górę. W głębi duszy zastanawiając się nad moją przeszłością i nurtującym mnie pytaniem "czym było to co mi się przydarzyło?" zacząłem czytać różne informacje w internecie, docierając pewnego dnia, siedząc w pracy, na wywiad, czy też artykuł o opętaniach. Serce mi zamarło z przerażenia. W mojej wyobraźni wyglądało to dokładnie na to, bez dwóch zdań. Byłem zdruzgotany tym faktem, zacząłem coraz częściej o tym myśleć. Nie było dnia ni godziny bez myśli na te tematy. Moje życie upadało. W pewnym momencie, kompletnie przygnębiony, pogrążony w rozpaczy, uzmysłowiłem sobie, że "związek", w którym byłem musi się skończyć, ale jak to zrobić nie mówiąc nic o katuszach i powodach, które mną kierowały? Postanowiłem, że stając się gorszym, dam jej wyraźny powód do tego, że mnie opuści. Zrobiłem się chorobliwie zazdrosny, wszystko zaczęło się psuć pomału. Nie chciałem taki być, ale w głębi duszy przeżywając moje problemy, czułem, że nie mam innego wyjścia, tak musi być. Kochałem ją a jednocześnie czułem, że nie możemy być razem. Koszmar, rozdwojenie, konflikt interesów i pragnień nie do opowiedzenia. Pewnego koszmarnego dnia, pamiętam jak dziś, żyjąc w środku tym wszystkim, spotkałem się ze swoim obecnym szwagrem, staliśmy pod klatką na pobliskim osiedlu, sącząc piwo i rozmawiając. Skończyło się na trzech. Rozeszliśmy się, on w swoją drogę, ja w swoją. Była noc. Wróciłem do domu, położyłem się do łóżka. Leżałem i myślałem o całym moim dotychczasowym życiu gdy nagle...dopadł mnie paniczny atak lęku, bałem się czegoś, nic nie widziałem ani słyszałem, ale przeraźliwie się czegoś bałem, zupełnie jakby coś mną ogarnęło. Fale gorąca połączone z potem przelały się przez moje ciało, zesztywniałem w paranoicznym strachu nie mogąc się temu oprzeć, czułem jakby coś we mnie wchodziło. W głowie pojawiały się myśli odnośnie diabła, szatana, mnie, że Bóg zabronił diabłu kochać i dlatego się zbuntował, i że to ja nim jestem...że jestem diabłem, że nie mogę nikogo kochać. Mało tego, jeśli kogoś będę miał, narodzi się szatan, żeby się wypełniło...takie miałem myśli w głowie wszechogarniające, nie słyszałem żadnych słów ale w głowie pojawiały się takie obrazy. Panika trwała ze dwadzieścia minut, może więcej...starałem się uspokoić, pamiętam jak mówiłem siostrze leżącej obok, że coś jest nie tak, lecz jedyne co usłyszałem, to to, żebym dał spokój i szedł spać. Po jakimś czasie uspokoiłem się i usnąłem. Drugiego dnia obudziłem się i pierwsze co pamiętam to poczucie nienawiści, przede wszystkim do mojej dziewczyny, za jakieś drobne incydenty, bzdury itd, tak na prawdę nie miałem podstaw ku temu, ale przepełniała mnie tylko nienawiść. "Związek" się rozpadł, ja się załamałem i tak na prawdę od tamtej chwili moje życie nie ma najmniejszego sensu. Wachlarz doświadczeń, który przeżyłem od tamtej pory jest nie do opowiedzenia tutaj jednak postaram się coś nakreślić. W mojej rodzinie zaczęło się źle dziać, choć tak na prawdę źle działo się między moimi rodzicami tak na prawdę od samego początku małżeństwa z tego co się później dowiedziałem. Nie było patologii, ale generalnie mama nie miała zbyt oparcia w mężu. Jak sobie przypominam wiele razy zdarzało się, że szły w ruch dzbanki, tłuczenie o ścianę nimi, krzyki, wrzaski itd...ciągła sinusoida, raz dobrze, raz źle i tak w kółko. Ojciec nie jest i nie był złym człowiekiem w sensie takim, żeby zrobić mi jakąś krzywdę, natomiast był hmm...obojętny? Nie wiem jak to ująć. Chociaż pewnie i jedna i druga strona ma swoje racje, choć bardziej wierzę mamie bo to do niej przez całe życie chodziłem z problemami, z ojcem nigdy chyba nie gadałem o problemach swoich. Po tej pamiętnej nocy, w której straciłem rozum, porozmawiałem z moją mamą i powiedziałem jej o tym. Do dziś nie jestem pewny czy powiedziała o tym ojcu, ale jestem dość mocno przekonany, że tak właśnie było. Od tamtej pory widziałem, że ten człowiek gaśnie w oczach. Chodził przygnębiony, widziałem w jego wzroku smutek i strach gdy mieliśmy o czymś porozmawiać, sztuczność, jakby wiedział o czymś ale nie do końca dawał temu wiary. Z rodziną było coraz gorzej, problemy finansowe, branie kredytów, długi, które ciągnęły się jeszcze latami, ojciec widziałem, że jest cieniem coraz większym. W końcu postanowili się rozejść. Matka już nie wytrzymała i wyrzuciła go z domu. Swoją drogą pamiętam pewien istotny fakt, który kiedyś przemilczany wrócił do mnie ze zdwojoną siłą: pewnego dnia matka trzymała ojca za rękę i powiedziała, że damy radę, a on na to coś w stylu: "muszę wyjaśnić co z moim życiem nie tak". W dobie dzisiejszych dni daje mi to mnóstwo do myślenia, ale wrócę do tego za chwilę. Rodzina się rozbiła. Ja się załamałem doszczętnie. Przez wiele lat, właściwie do dzisiaj, żyję w poczuciu winy, że to przeze mnie tak się stało, że to ja byłem temu winny. Nie dawałem sobie rady, wychodziłem samemu, włóczyłem się po parku samotnie w ukryciu pijąc alkohol i płacząc. Koszmar. Przez parę 7,8 lat mieszkałem z mamą sam, starałem się ją jakoś wspierać, przynajmniej finansowo, lecz tak na prawdę ja już nie żyłem. Odeszło wszystko co kochałem, mało tego: moja psychika, duch legły w gruzach. Nie jestem w stanie nawet oddać ułamka procentu co się może dziać z człowiekiem w takim stanie i co odczuwa, ale wiem jedno: nie życzę tego największemu wrogowi. Wszystko przestało mnie cieszyć, nic nie czułem, nie potrafiłem wykrzesać z siebie kompletnie nic, była tylko pustka, otchłań, smutek, płacz, samotność, brak zrozumienia, nie miałem siły wstać i zrobić sobie śniadanie więc robiła mi matka...za każdym razem gdy widziałem, że już nie ma siły czułem do siebie jeszcze większą pogardę i odrazę. Jakiś czas później nadarzyła się okazja by zmienić miejsce zamieszkania. Po koszmarnej walce w środku co zrobić z tym faktem, postanowiłem że rzucę pracę i się przeniosę. Od ponad 5 lat mieszkam gdzie indziej, sam. Pracuję cały czas w tej samej firmie. Najpierw z kumplami, a od jakiegoś czasu samemu, bo nie mogłem już wytrzymać. W międzyczasie jakoś żyłem, starałem się o tym nie myśleć, choć i tak włóczyłem się po świecie niczym zombie bez uczuć, emocji, uśmiechu, takiego wiecie...krystalicznie czystego pełną parą, niczym nie skrępowanego. Zawsze przygnębiony, utkwiony między światami, nieobecny, w ciągłym strachu i poczuciu beznadziei. W pewnym momencie zacząłem spotykać się z pewną dziewczyną, byłem zauroczony przyznam. Wiedziałem, że nic z tego nie będzie, bo przecież ja nie mogę nikogo mieć, ale jednak tkwiłem w tym. To była toksyczna sprawa, z wielu powodów. Dziewczyna też, krótko mówiąc chlała, non stop gdzie wychodziliśmy było jedno: chlanie, nie 2, 3 piwa tylko 5 czy 6...patologia! Emocjonalnie rozwalona robiła mi takie sceny, że jak sobie przypomnę to z jednej strony myślę: ty kretynie! a z drugiej: skąd ja mam tyle cierpliwości?! No ale nic...do czego zmierzam, widywaliśmy się często bla bla bla...pewnego dnia szedłem do lekarza umówić się na operację, miałem pewien problem, który chciałem naprawić, nieważne. W tym samym dniu dostałem od niej smsa, że miała sen, w którym...jest nałożnicą, ja diabłem i że narodzi się dziecko...nie pamiętam szczegółów dokładnie...na końcu, że się zaśmiał mówiąc jakieś słowa. Gdy się o tym dowiedziałem nogi ugięły mi się w kolanach, dostałem ataku paniki, wszystko straciło sens bezpowrotnie, to był gwóźdź do trumny mojego życia. Operacja na którą się umawiałem przestała mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie, wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie tak na prawdę. Po tym fakcie mój strach przerósł w paranoję, w której żyję do tej pory tak na prawdę. Nasze spotkania już nie były takie same, jarzmo, które wyrosło na mej duszy przeszkadzało w normalnych relacjach. Strach, strach i jeszcze raz przerażający strach i pytanie: czego ty chcesz ode mnie Boże?!!! Przestaliśmy się widywać, z perspektywy czasu bardzo dobrze, bo bym zwariował, choć jej winy nie umniejszały w niczym tego z czym żyłem w środku. Konsekwencje mojego życia zbierają koszmarne żniwa w dorosłości, w której jestem. Boję się seksu! Wiecie co? Mam parę dych na karku i jeszcze tego nie robiłem rozumiecie? Koszmar!!! Jestem wrakiem człowieka. Ja nawet nie wiem kurwa jak ubrać w słowa to, żeby ktoś choć trochę mnie zrozumiał?! Byłem normalnym, uśmiechniętym, pełnym nadzieii, optymizmu, radości życia, poczucia własnej wartości, czerpiącym z każdego dnia pełnymi garściami, otwartym na ludzi człowiekiem!!! A stałem się wrakiem, absolutnym, paranoicznie zamkniętym w sobie, w swoim świecie, w świecie swoich przerażających lęków, strachu, koszmarów, beznadziei, smutku, samotności. Dom, w którym mieszkam świeci pustkami, nie ma w nim życia, nie ma do kogo się odezwać, kogo przytulić, pogłaskać, z kim iść spać, kochać się jak normalny człowiek. Jest tylko praca, dom, praca, dom, czasami kino i ciągle to samo. Poszedłem do psychiatry, nic to nie dało, brałem jakieś tabletki, gówno dały a gościu, z którym rozmawiałem w pewnym momencie zaczął mnie traktować z uśmiechem na ustach jak jakiegoś gówniarza, któremu - jak pewnie myślał - wetknie jakiś podręcznik odnośnie seksualności człowieka i wszystko będzie dobrze. Zrezygnowałem. Minęło parę miesięcy, żyłem w jakimś limbo, ale jakoś to było. Wiedziałem, że jest problem i coś trzeba z tym zrobić, więc poszedłem do innego. Posiedziałem, pogadałem, zalecił rozmowę z psychologiem aby w pełni rozeznać się w temacie, przepisał tabletki, antydepresanty. Przez pierwsze 5,6 dni było, powiedzmy, normalnie. Był to ciężki okres dla mnie bo szukałem mieszkania, stresy, załatwianie spraw, jeżdżenie po mieszkaniach, oglądanie itd, w międzyczasie oglądałem filmy o opętaniach, egzorcyzmy, jakieś seanse hipnozy, nakręcałem się coraz bardziej. Koło 10 dnia myślałem, że oszaleję...tabletki zaczęły mnie rujnować, czułem, że tracę rozum i jak tak dalej pójdzie będzie jeszcze gorzej niż dotychczas. Było tak źle, że przez 3, 4 dni nic nie jadłem, nie miałem siły wstać z łóżka i iść do pracy więc ściemniłem że jestem chory i dostałem zwolnienie. Koszmar! Zadzwoniłem, powiedziałem o objawach, kazał się pojawić, zmienić leki i takie tam pierdoły...Poszedłem do psychologa, wstępne rozeznanie, testy jakieś co mi jest i inne pierdoły. Zalecenia? Terapia psychodynamiczna, dłuuuuuuuuuuuuuugotrwała, nawet kilkuletnia, gdyż sprawa jest poważna i złożona. Świetnie, pomyślałem, cudownie, nic tylko strzelić sobie w łeb! No ale nic...spróbowałem. Chodzę tam już chyba z pół roku i wiecie co? Nic mi to nie daje! Serio! Poza jednym, możliwości rozmawiania szczerze o swoich problemach i wiem, że jest ktoś kto tego wysłucha. Tylko nasuwa się pytanie: jak do ciężkiej cholery ma mi pomóc rozmowa o problemach? Nie pozbędę się ich przez to! Czasami wchodzę tam i już do jasnej cholery nie wiem o czym mówić bo wszystko powiedziałem! Więc biadolę o tym, że byłem tego a tego dnia na piwie z tym i tym...i zaczyna się nawijanie psychologiczne na ten temat...Kur...bulę 500 zł miesięcznie żeby pogadać sobie o problemach i o pierdołach z mojego życia? Co mi to da?! Bardzo szanuję kobietę do której chodzę, rozumie mnie, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie, angażuje się w jakimś stopniu w to, ale nie widzę sensu dalszej kontynuacji tego! Wielokrotnie mi mówiła że trzeba częściej chodzić (no tak! teraz chodzę raz na tydzień i płacę 5 stów, a najlepiej chodzić 3 razy w tygodniu i bulić 1500 miesięcznie - co mi da 3 razy tyle samo co raz?! Nic! Nie będzie poprawy!) Nie widzę sensu dalej tam chodzić, mimo, że mogę z kimś o tym porozmawiać, mogę szukać przecież darmowej psychoterapii bo taka istnieje. Rozmawiałem z nią o wszystkim, powiedziałem praktycznie wszystko co tylko mi na myśl przyszło, a nie były to łatwe rzeczy do wymówienia. Powiedziałem o moich wątpliwościach. Według niej i lekarza są to objawy obsesyjno-kompulsywne. A ja do tej pory nie wiem czy jestem chory psychicznie, czy też jestem opętany i potrzebuję wizyty u egzorcysty. Raz przychodzi rozum, a raz duch. Jestem wierzący, nie jakiś praktykujący (choć ostatnio już chwytam się modlitwy jako ostatniej deski ratunku, bo już nie wiem co z tym zrobić), ale wierzę w takie rzeczy. Nie uważam, żeby człowiek był tylko robakiem chodzącym po świecie kończącym w ziemi po śmierci i że nic po tym nie ma. Ale to moja wiara, ktoś inny może mieć inne zdanie na ten temat. Moja terapeutka wie o tym i słusznie zauważyła że chcę sobie odpowiedzieć na fundamentalne pytania, iść do księdza, egzorcysty, porozmawiać ale jest we mnie coś co nie pozwala mi tego zrobić, coś co mnie hamuje, bo przecież nagła zmiana będzie dla mnie czymś innym, obcym, bo przecież jak to? Tyle lat żyję w strachu, samotności, smutku, beznadziei, że nagła zmiana będzie wręcz niebezpieczna. I powiem wam coś: coś w tym jest! Targam się między chcę a nie chcę, ale wiem też, że u podstaw tego wszystkiego leży strach. A co będzie jeśli faktycznie okaże się że to sprawa ducha? (Ciężar który czuję jest niesłychany). Co potem? Jak z tym żyć? Z tą świadomością! Załóżmy: jestem opętany, idę, odprawiają nade mną rytuały, wracam do normalności. Pytanie: jak psychika sobie poradzi z tym? Kto mnie zechce? Nikt! Nie ma bata. W dzisiejszym świecie nie ma miejsca na coś takiego, na kogoś takiego jak ja! Więc spirala beznadziei napędza się jeszcze bardziej i jeszcze bardziej...Drugie rozwiązanie - leki! Faszeruję się lekami, trwa to pewnie miesiącami jak nie latami. W międzyczasie nie mogę pić alkoholu zatem życie towarzystkie jeszcze bardziej odchodzi w zapomnienie, a na pytanie "hej, co ty taki smutny, chodź z nami, napij się, w końcu jest impreza firmowa?" odpowiadam coś pod nosem wkładając po raz kolejny maskę. Moja rodzina wie o wszystkim. Matka sceptycznie podchodzi do tego, siostra sama się pytała czy nie chcę iść do egzorcysty?! Po kolejnych smsach pisanych mojej rodzinie siostra stwierdza, że sobie wszystko wkręcam, żebym poszedł wreszcie do psychiatry, dobrał leki i żebym zaczął żyć jak człowiek. Napisałem jednemu, zamierzam iść niedługo, to będzie kolejny już raz. Tylko cały czas nurtuje mnie jedno pytanie: czy najpierw powinienem iść do lekarza czy najpierw do egzorcysty i wykluczyć albo potwierdzić moje obawy? Serce podpowiada że najpierw ksiądz, jeśli on stwierdzi, że ok to lekarz...tylko że często sami księżą najpierw kierują sprawę do lekarza. Nie wiem, wzdrygam się cały czas przed tym. Wróćmy na chwilę do sprawy ojca. Sam stwierdził że chciał odpowiedzieć sobie na pytanie odnośnie tego co jest z jego życiem nie tak. Druga sprawa: pamiętam jak rozmawiałem z babcią, jego mamą, która powiedziała mi, że jest słaby psychicznie (pomijam kontekst, sprawy rodzinne). Wtedy nie zwracałem na to uwagi, teraz jednak wraca to ze zdwojoną siłą i stawia pytania w mojej głowie: a co jeśli mój ojciec miał podobne przeżycia i wie o czymś tylko boi się przyznać? może sprzedał moją duszę diabłu? może mnie przeklął? albo coś innego?! A może był chory psychicznie i teraz ja jestem chory na to samo?! Te paranoje lub obawy kiełkują we mnie cały czas i nie dają mi spokoju, ale staram się jakoś trzymać. A teraz jak wygląda mój dzień: Wstaję rano, ból brzucha bo przecież ciągły stres, kłucie w mięśniach, bóle kręgosłupa, bóle głowy, sekunda po przebudzeniu włączają się myśli, które wałkują się od kilku lat! Oczy zmęczone, zero energii do czegokolwiek ale się zmuszam, suchość w ustach. Wstaję bardziej wykończony niż przed snem. Spanie nie daje mi odpoczynku! Idę do pracy. W tramwaju widzę ludzi, niejednokrotnie zerkając na dziewczyny wokoło, których w kilkusettysięcznym mieście jest na pęczki. Co z tego?! Przecież i tak nie możesz być z nikim! I tak nie możesz nikogo mieć! Poza tym nic nie czujesz, nie potrafisz kochać, nie masz w sobie emocji, kto by cię chciał?! Związek trzeba budować na podwalinach, które nosisz w sobie a ty przecież nic w sobie nie masz. Zatem już w drodze do pracy spirala strachu i beznadziei się napędza. Ile to razy plułem sobie w brodę widząc jakąś śliczną dziewczynę do której chciałem podejść i zagadać, ale przecież mi nie wolno, to nic nie da, nic się nie zmieni, moje życie to trwanie w beznadziei! Koszmar życia, jakbym widział wszystkie dobra przez szklaną szybę a jedyne co mógłbym zrobić to polizać językiem! Nie wspomnę o wszechobecnych regułkach które powtarzam obsesyjnie w swojej głowie i ustami gdy mam zamkniętą buzię. Gdy przełykam ślinę: "Jezu królu" lub "szatanie.." - jak to mawiała terapeutka: Akty strzeliste. W każdej sekundzie życia, gdy trzeba przełknąć ślinę lub gdy jest jakaś nerwowa, napięta sytuacja, a że nerwy na wykończeniu to prawie zawsze. Dojeżdżam do pracy. Siedzę przed kompem 8 godzin, a bardzo często nawet więcej, 5-7 dni w tygodniu. Po pracy zero ruchu bo przecież co to da? Co mi da basen czy siłownia skoro moje życie nie ma sensu? Wracam do domu, słuchawki na uszach, myśli o tym samym. Nawet nie chce mi się iść na spacer, wolę jechać i uwalić się na łóżku i spać albo poczytać. Najgorzej gdy się zachce seksu. Przerąbane. Coraz częściej się zaspokajam, a co za tym idzie czuję jeszcze większą odrazę do siebie. Pod koniec tego pojawiają się obrazy w mojej głowie dotyczące moich najbliższych, aż nie chce mi ślina przejść przez język jakbym miał to opowiadać. Wszystko co kocham jest atakowane - jak to powiedziała terapeutka! Zatem już nawet zaspokajać się nie mogę skoro mam takie myśli bluźniercze. Zatem jak mam żyć? Jestem człowiekiem, potrzebuję tego! Skoro nie mogę mieć nikogo żeby się z nim kochać a jednocześnie nie mogę się sam zaspokajać to jak żyć? Nie da się! Poza tym: dawno zapomniałem co to erekcja! Tak, niestety! Nie dość, że jestem kaleką psychicznym to jeszcze fizycznym! Próbowałem tabletek, jeśli się odblokuję to działają, choć czuję się jak najarany i łeb po tym boli..tak, próbowałem tabletek z samym sobą, wiem że to żenujące, ale nie zanosi się na zmiany w tym temacie. Swoją drogą ciekawe jakby zareagowała kobieta na ten fakt? Kolejny powód żeby się pozbyć takie coś jak ja! Nie dziwię się. Za każdym razem gdy skończę wyobrażam sobie że leży obok mnie kobieta, że ją pieszczę jeszcze i że zasypiam wtulony...jestem tak kurwa samotny, że głaszczę poduszkę obok siebie! Czasami pojawiają się łzy i o ile nie mam tych koszmarnych wizualizacji w mojej głowie czuję się w miarę spełniony, choć to tylko pozory i marny substytut miłości. Czasami mam ochotę zaprosić sobie kobietę z agencji skoro nie ma już dla mnie nadziei na nic, ale nie mogę, nie potrafię, to nie ja, nie jestem takim typem gościa, nie mógłbym na siebie spojrzeć po tym wszystkim, brzydziłbym się sobią. Tak na prawdę nie imponuje mi "zaliczanie" wszystkiego co popadnie przez facetów. Zawsze miałem swoje wartości i zasady, którymi żyłem. Tak na prawdę to chciałbym się najzwyczajniej w świecie zakochać i kochać się z ukochaną. Kurwa, co ja bym dał żeby się odpierd...i iść na randkę z kimś?!!!!! Żyć!!! Odciąć się grubą kreską od tego wszystkiego, ale nie...nie potrafię, nie mogę, nie wolno mi. Ostatnio szukam ukojenia w Bogu. Czytam Nowy Testament, modlę się o pomoc, choć nie wiem czy nie wyjdę skrzywiony jeszcze bardziej. Nie wiem kim jestem, czego chcę i jak sobie pomóc. Wielokrotnie myślałem: Boże, jak ja chciałbym być kimś innym! Moja wiara odnośnie seksu też jest bardzo restrykcyjna, choć tak na prawdę nigdy jakoś nie uważałem, że tylko i wyłącznie po ślubie można. Coraz bardziej rysuje mi się obraz, że albo zgodnie z Bogiem albo nie i każde "nie" jest złe. Oglądałem ostatnio filmy z uzdrowień, wyleczeń, egzorcyzmów, co szatan mówi na egzorcyzmach i łeb zryty doszczętnie. Świadomość świata i beztroskie szczęście człowieka odeszło w zapomnienie ponad 10 lat temu. Szczerze? Na dzień dzisiejszy jest tragicznie ze mną, odwołałem wizyty w tym miesiącu bo nie widzę sensu. Bardzo poważnie rozważam samobójstwo, myśli o tym dręczą mnie już nie wiem ile lat. Choć brak mi odwagi, zatem będę tak tkwić w tej śmierci każdego dnia. Piszę, bo może ktoś to przeczyta, bo mam potrzebę wylać to wszytko na papier i tak na prawdę jest to tylko, podkreślam, ułamek wachlarza emocji które mną targają bo nie jestem w stanie wszystkiego sobie przypomnieć i napisać o wszystkim. Nie wiem czego szukam. Ukojenia? Współczucia? Może po prostu, że ktoś mnie zrozumie. Na koniec paradoks sytuacji: Jestem przystojnym, inteligentnym, oczytanym facetem z wieloma pasjami, wartościami, zasadami i dobrocią...i nie piszę tego by podbudować swoje ego, czy też czuć się Bóg wie jak ważnym, nie. Obserwuję otoczenie, ludzi z którymi przyszło mi obcować i widzę reakcje kobiet, zwykłe spojrzenia, uśmiechy itd..w zwyczajnych sytuacjach jak np. jazda w tramwaju. A piszę to dlatego, żeby uzmysłowić jaki to stres dla mnie wiedząc że podobasz się ludziom będąc jednocześnie wrakiem w środku. Że może przyjdzie taka chwila, że pewnego dnia ktoś podejdzie do ciebie i zechce cię poznać, a ty co zrobisz? Podziękujesz? Czy żyjąc ze świadomością marności swojego życia i tego gówna które cię niszczy zaprosisz na kawę? Zatem odcinam się od kobiet, świata i chodzę swoimi ścieżkami. Smutne, przerażająco...ale takie jest moje życie. Dzięki, że wytrwałeś do końca czytelniku...choć przez chwilę nie byłem sam.
  5. Super. Zostałeś mianowany na króla Trolli.
  6. Ciekawa interpretacja podszyta w moim mniemaniu prowokacją. Pozwolisz, że nie skorzystam z twoich kretyńskich rad. Piszesz dziwkom? Twoje życie, widocznie dobrze je znasz skoro twierdzisz, że to lubią. Wątpię, żeby należała do tego grona.
  7. Każdy mój związek do tej pory kończył się fiaskiem. Tak na prawdę to w sumie to nie były żadne związki tylko jakieś nie wiadomo co. Mam wielkie obawy że nie nadaję się już do żadnego związku a jednocześnie bardzo tego chcę. W trakcie wczorajszej rozmowy z psychologiem usłyszałem, że tak naprawdę nie będę musiał czekać na zakończenie terapii (która według niej będzie trwała latami - koszmar!) by podjąć związek. Będę mógł zacząć w trakcie. Tylko kto weźmie faceta po przejściach? Poczucie własnej wartości totalnie zerowe mimo tego, że niczego mi nie brakuje jak tak na mnie spojrzeć. Tylko w głowie i osobowości spustoszenie! Koszmarne to życie moje, jak tak spojrzeć z lotu ptaka na mnie!
  8. Poprzez godzenie się na to, by Twoje problemy i choroba uniemożliwiały Ci normalne relacje, również decydujesz o swoich potrzebach - wycofywanie się z relacji z powodu choroby i problemów, to również Twoja decyzja. W innym wątku wspomniałeś o swoim lęku przed odrzuceniem. Może skonfrontowanie się z tym lękiem byłoby dla Ciebie korzystne? Bo jakby nie patrzeć, bojąc się odrzucenia... sam skazujesz się na samotność... czyli swego rodzaju odrzucenie. Tak, jak sugeruje Southern Sun - co może się stać, gdy się do niej odezwiesz? Istnieją przynajmniej trzy możliwości: rozmowa ułoży się po Twojej myśli, rozmowa w ogóle nie będzie się kleić, rozmowa zostanie przerwana (np. z powodu wysiadki). Żadnej z tych możliwości nie warto odbierać jako oceny własnej wartości czy np. w kategoriach "życiowego dramatu". Jeśli się uda, możesz zawrzeć interesującą Cię znajomość, jeśli się nie uda, nic nie stoi na przeszkodzie, by próbować dalej. Wszystko to prawda co mówicie. Wygląda to tak, że przygotowuję się do tego, układam sobie w głowie co powiem, jadę i.....widzę ją i nie jestem w stanie się odezwać, język grzęźnie w gardle, od razu w głowie myśli, że jestem do niczego, że mam problemy, cała destrukcja samego siebie spada na mnie jak grom z jasnego nieba i po raz kolejny pluję sobie w brodę i tak codziennie...koszmar kur...mać Widziałem ją godzinę temu, jechałem specjalnie żeby zagadać i nic....poza tym po raz kolejny rozmawiała przez telefon, kolejny pretekst ku temu żeby nie zagadać (no bo jak? mam stanąć przed nią i zacząć robienie pajacyków? poklepać po ramieniu żeby na chwilę oderwała się od rozmowy? ) Codziennie powtarzam sobie, że jutro, że rano, podejdę, zagadam i nic Jutro piątek, jak nie zagadam znowu będę myślał przez weekend i czekał na poniedziałek, jestem bezradny wobec tych problemów i tego jak rujnują mi relacje! Czuję się gorszy, jakbym przez pryzmat posiadania problemów ze sobą nie mógł się do nikogo odezwać, jednocześnie wcale nie będąc głupim gościem, bo na niejeden temat można ze mną pogadać i tępakiem nie jestem, bo biblioteka książek w głowie całkiem pokaźnej wielkości. Nie wiem co z tym zrobić. Dwa wyjścia: przemogę się albo nie.
  9. Chyba straciłem nadzieję, że się do niej odezwę To już trwa tak długo, widzę ją codziennie rano, wracam po pracy z nadzieją, że wsiądzie po drodze. Ostatnio już miałem do niej podejść, poczułem nagły przypływ siły i poddałem się, nie podeszłem...czuję się potwornie z tym. Moje problemy i choroba uniemożliwia mi normalne relacje, a tak cholernie bym chciał decydować o swoich potrzebach...ech
  10. Jezu, człowieku, jeśli ktoś cię rozumie to na pewno ja! Mam dokładnie to samo! Chodzę do psychologa i psychiatry. I jeden i drugi zgodni w opinii, że mam zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i zaburzenia osobowości (niestety moje doświadczenia życiowe pozostawiły kupę syfu i śmiecia w głowie). Z tego co się dowiedziałem czeka mnie długotrwała psychoterapia, żeby z tego wyjść. Jestem na życiowym zakręcie i jest mi potwornie ciężko. W skrócie, 34 lata, stała praca, dużo oleju w głowie i ogólnego "dobra", empatii, wrażliwości, przeczytanych książek, obejrzanych filmów, wysłuchanych płyt, w dodatku zdaję sobie sprawę, że podobam się kobietom (i nie mówię tego żeby się podbudować czy cholera wie co!) I co? I nic! Mam dokładnie jak ty! Nie wyobrażam sobie że powiem kiedyś kobiecie że mam problemy ze sobą. Mało tego. Od dłuższego czasu poluję na dziewczynę, z którą jeżdżę do pracy komunikacją miejską. Wielokrotnie się do mnie uśmiechała, mam to przed oczami cały czas. Nie mogę przestać o niej myśleć, jeżdżę czasami z nadzieją że ją zobaczę choć przez chwilę. I tak potwornie chciałbym do niej zagadać, dowiedzieć się czy w ogóle jest wolna, zaprosić ją na kawę, herbatę, piwo, cokolwiek, wiedzieć wreszcie na czym sprawy stoją ale nie potrafię! Nie wyobrażam sobie, że poznajemy się, spotykamy po czym ja nagle mówię, że mam problemy ze sobą. Ta blokada psychiczna jest nie do zniesienia, męczy potwornie, degraduje, wstajesz codziennie z myślą "dzisiaj się uda, zagadam" ale nie...po raz kolejny robisz to samo: stoisz wpatrzony w nią jak w żadną inną i nie jesteś w stanie wyskoczyć za nią z tramwaju i powiedzieć co ci siedzi na duszy! Koszmar!!! Wyobrażasz sobie co o tobie myśli i czujesz się jak gówno bez krzty poczucia własnej wartości przez swoje problemy, boisz się odrzucenia, że ktoś uzna cię za wariata, jednostkę odbiegającą od reszty a tak naprawdę wiesz, że jesteś wartościowym, oczytanym gościem, z którym na niejeden temat można pogadać. Ech...
  11. Powiem tak: pierwsze dwa dni było na zasadzie "wali mnie wszystko", całkiem spoko. Potem? Tragedia! Straciłem apetyt, leżalem, nie jadłem, lęki które miałem się nasiliły, nie miałem siły się ruszyć, suchość w ustach, pić, jakieś drgania w mięśniach, koszmar, generalnie teraz czuję się jak najarany. Biorę do tego zolpic na sen, nie polecam, otępiały umysł jak cholera....kurwa, pomimo tych problemów lepiej się czułem zanim zacząłem brać lek, ale swoją drogą niby może zacząć działać nawet po miesiącu. Szczerze mówiąc nie wiem czy mi pomoże na moje przypadłości, ja w połączeniu z lekiem nasennym nie za dobrze się czuję. Generalnie te leki to niezłe gówno. Ale ja twoim lekarzem nie jestem, więc nie biorę odpowiedzialności za to co zrobisz, na mnie działa to nie za dobrze póki co (10 dzień brania). I jeszcze ten posmak na języku jakbyś jakiegoś posolonego bambosza lizał, masakra.
  12. I tak na prawdę nie wiem czego oczekuję, potwierdzenia tego? Zaprzeczenia? Ratunku? Wyjścia z sytuacji i poprawy sytuacji, to na pewno, radykalnej zmiany mojego życia. Piszę sam do siebie :) Macie co czytać!
  13. Wierzycie w opętania? Generalnie wszystko w moim temacie rozchodzi się właśnie o to. Jeszcze przedwczoraj naoglądałem się takich filmów na jutubie, że nie mogę przestać o tym myśleć. Przypominam sobie to co się działo ze mną w dzieciństwie i porównuję, analizuję w swojej głowie w każdej sekundzie. Nie wiem czy jestem opętany, czy chory, czy po prostu sobie wkręcam. Chore myśli nie dają mi spokoju, im bardziej myślę o kimś kto jest dla mnie ważny z jakiegoś powodu tym więcej mam natręctw i przekleństw na ten temat. Psycholog zapytał mnie czy szukałem pomocy w grupie wsparcia, spowiedzi, księdza egzorcysty Powiedziałem, że nie. Nie wiem, tracę rozum czy co. W moim życiu zdarzyły się rzeczy, które nie jestem w stanie racjonalnie wyjaśnić i męczę się z nimi. Psycholog powiedziała, że moja dobra osobowość, która chce coś budować, tworzyć, być dobrym jest brutalnie atakowana przez tą drugą stronę, że prowadzę tak na prawdę brutalną walkę o życie w każdej sekundzie, i tak jest!Nie chce mi się żyć, nie chcę żeby ktokolwiek był częścią mojej traumy jednocześnie bardzo pragnę z kimś być, koszmar, musiałem się wygadać łeb zabity
  14. 8 dzień brania leku. Czuję się jak gówno. Suchość w ustach, biegunka, mięśnie mnie bolą, bóle głowy, lęki i paranoje które dawniej tłumiłem przybrały na sile. Lek zamiast mnie wyciszać powoduje rozdygotanie wewnętrzne i lęki. Podobno zaczyna działać po 2 tygodniach. Problem w tym, że moja depresja jest skutkiem raczej wewnętrznej walki i rozterek duchowych. Niefajnie usłyszeć, że moja psychoterapia potrwa latami, choć tak naprawdę nie wiadomo jak będzie. Czuję się podle. Szczerze mówiąc to mam dość życia i walki o moje "ja" w każdej sekundzie. Jestem wycieńczony. Dzisiaj znów ją widziałem tam gdzie zwykle, tak ślicznie zawstydzona z uśmiechem na twarzy stała koło mnie przez chwilę zanim wyszła. Widać było że się krępuje spojrzeć na mnie a ja tam stałem jak kołek pół metra od niej nie mogąc oderwać od niej wzroku. Spierdolone dzieciństwo i trauma z tamtego okresu, która mnie ukształtowała nie daje żyć jak normalny człowiek, koszmar, blokada psychiczna jak ja pierd....
  15. Patrzeć a patrzeć to też różnica Nie raz a wiele więcej Rzeczywiście, patrzenie diametralnie różni się od patrzenia . W tej sytuacji zmieniam zdanie, nie odzywaj się do niej, żyj w błogiej nieświadomości . Fajnie, że się rozumiemy :) nie no, wiem do czego zmierzasz kotku :)
  16. Patrzeć a patrzeć to też różnica Nie raz a wiele więcej
  17. Zgadzam się z tobą całkowicie! Problem w tym, że ciężko mi zapomnieć o moich problemach, zawsze siedzą z tyłu kopuły. W dodatku w czwartek byłem u lekarza psychiatry, diagnozę pominę, przepisał mi elicea. Biorę piąty dzień. Przez pierwsze dwa było całkiem spoko, teraz tragedia...senność, brak apetytu, suchość w ustach, jakieś kłucia w mięśniach, masakra normalnie. Czytałem w ulotce o skutkach ubocznych, to te się pokrywają. Podobno zaczyna skutkować po 2 tygodniu, czy jakoś tak, nie wiem, ale jak tak dalej będzie to koszmar, no chyba że trzeba to przetrwać. Wczoraj byłem na rozmowie u psychologa, wywaliłem z siebie wszystko, szczerze mówiąc myślałem, że takimi sprawami bardziej się zajmuje psychiatra i poczułem się trochę skrępowany mówiąc o moim życiu ale popłynąłem prawie z wszystkim z czym mogłem popłynąć w ciągu godziny. Wychodząc poczułem ulgę jednak później, koło 16 złapałem potwornego doła, który tak na prawdę trwa do dzisiaj, ale widzę, że to emocje plus te leki. Wziąłem wolne, przeleżałem cały dzień a jutro czeka mnie praca, nie wiem jak dam radę, jestem dziwnie roztrzęsiony po tych lekach, szczerze mówiąc lepiej się czułem zanim je brałem, ale chyba tak ma być i dopiero po jakimś czasie zaczną skutkować. Poza lekami mam rozpocząć psychoterapię, tak sugerował lekarz, ciekawi mnie to, trochę się boję. Jutro mam jakieś testy psychologiczne. A wracając do tematu dziewczyny to jest tak jak mówisz, w każdej chwili żałuję że nie potrafię do niej po prostu zagadać, może się uda.
  18. Mądrze rzeczesz waćpanna...a tego alko to ty się nie bój. Tako prawię, jakem żyw! :)
  19. Możesz rozwinąć tą jakże merytoryczną wypowiedź? sam napisales ze duzo pijesz, masz problemy psychiczne i na dodatek inne. Najpierw zeby ulozyc sobie zwiazek z druga osoba trzeba byc mniej wiecej stabilnym. A u Ciebie wysuwa sie te mniej na 1 plan. Spokojnie, mam problemy o których pisałem, ale z tym piciem to może przesadziłem trochę. Czasami łapę doła potwornego i idę napić się piwa, nic poza tym. Oprócz tego mam pracę, którą lubię, ogarniam jakoś swoje cztery ściany więc to nie jest tak, że jestem totalnie do niczego. Problem tkwi w nastawieniu, w środku, w głowie, co przekłada się na inne aspekty. Nic, idę w czwartek do lekarza. Zobaczę co mi powie.
  20. Możesz rozwinąć tą jakże merytoryczną wypowiedź?
  21. Nie wiemy. Była to alegoria mojej obecnej sytuacji psychicznej. Za dużo oleju = za dużo myślenia = moje problemy! :)
  22. Witam. Piszę bo mam cholernie frustrujący problem, który nie daje mi spokoju od dłuższego już czasu. Mam problemy ze sobą, potworną depresję, myśli samobójcze, problemy z osobowością, seksem, do tego stale i usilnie wmawiam sobie schizofrenię. Walka z tymi myślami absorbuje mnie totalnie i wykańcza. Byłem u psychiatry, jednak nie za bardzo mi pomógł po paru spotkaniach i doboru leków. W czwartek idę do innego. Generalnie z autopsji wiem, że podobam się kobietom wizualnie, w głowie też oleju mi nie brakuje (a nawet jest go za dużo jeśli wiecie do czego zmierzam). Moje związki do tej pory to były jakieś "gówniarskie" epizody tak szczerze mówiąc, a mam już trochę lat na karku. Do czego zmierzam: Od dłuższego czasu już w transporcie komunikacji miejskiej spotykam dziewczynę, jeździmy tą samą linią. Powiem wprost: podoba mi się bardzo! Gdzieś mnie wzięło. Ostatnio dochodzi do sytuacji kiedy szukamy się wzajemnie wzrokiem i to już tak perfidnie że aż zaczyna się to robić śmieszne i zabawne. Parę dni temu wychodząc z autobusu w ostatniej chwili spojrzeliśmy sobie prosto w oczy, zaśmiała się wychodząc. Na drugi dzień stałem i patrzyłem się na nią praktycznie cały czas z ukrycia. Wychodząc znowu spojrzała się w moją stronę. Ewidentnie jest coś na rzeczy, to się po prostu czuje, chemia! Mój problem polega na tym, że nie wiem czy powinienem się do niej odezwać będąc świadom swoich problemów. Ostatni miesiąc wracając z pracy wsiadam w autobus i jeżdżę z muzyką na uszach zastanawiając się i myśląc, że nigdy się do niej nie odezwę. Jestem potwornie samotnym człowiekiem z racji moich problemów. Nie chcę żeby ktoś cierpiał przeze mnie, nie wiem czy nadaję się na męża, ojca, partnera, jakiś czas temu wyszło że mam problemy seksualne. Poczucie własnej wartości jest w moim przypadku zerowe, depresja sięgnęła zenitu, piję coraz więcej żeby zapomnieć o problemach, ale też nie na tyle żeby przeszkadzało mi to w prawidłowym funkcjonowaniu. Mam problemy emocjonalne i nerwowe. W czwartek będę wiedział więcej od specjalisty. Nie ma takiego słowa, które by w pełni oddało sytuację, w której się znajduję, samotność przerażająca, bez jakiejkolwiek szansy na zmianę. Czy powinienem do niej zagadać wiedząc, że ze mną jest bardzo źle? Widzę, że czeka na to...dziecko by to zauważyło! Potwornie się męczę z tym, myślę o niej praktycznie cały czas. Cholernie boję się odtrącenia, że jeśli wyjawię jej, że mam problemy psychiczne, emocjonalne, osobiste i że prawdopodobnie czekają mnie leki i być może psychoterapia uzna mnie za "wariata". Niestety, w społeczeństwie cały czas pokutuje opinia, że człowiek chory, z problemami to wariat ganiający z siekierą po mieście. Potwornie chciałbym ją gdzieś zaprosić, wyjść, pogadać, po prostu poznać, zobaczyć jaką jest kobietą w całej swojej urodziwej otoczce. Co z tym zrobić? Mieliście podobnie?
  23. nerwosol24

    Katorga

    Witam, nie wiem od czego zacząć tak na prawdę (mam 3 dychy na karku). Z resztą, już parę razy tu pisałem. O co chodzi? Przeżywam wewnętrzną katorgę od kilku lat i nie wiem jak mam sobie z nią poradzić. Powiedzieć o mnie wrak człowieka to byłby komplement. Cień człowieka, głaz z pustką w środku, to juz bliżej. Od kilku lat non stop myślę, czy mam schizofrenię czy jej nie mam. Wszystko zaczęło się parę lat temu, 5,6 nie pamiętam. Cała moja rodzina runęła w przepaść (w sensie matka, ojciec, najbliźsi), rozpadła się doszczętnie. To co przez całe moje życie wydawało się w miarę sprawnie funkcjonującym "organizmem" w jednej chwili stało się jedną wielką bańką mydlaną, sfałszowaną która w mgnieniu oka pękła. Na moich oczach wszystko runęło w dół. Kochająca się rodzina nagle okazała się jakimś dziwnym tworem. Według zeznań mojej matki okazało się, że tak na prawdę tylko dwa lata jej małżeństwa były w porządku. Potem zaczęły się problemy finansowe, zaciągane kredyty, długi. Ojcu "podobno" nie chciało się nigdy pracować i stąd wszyscy teraz cierpimy. Nie wiem nawet jak mam opisać ogrom bólu i myśli, które mi przelatują w głowie żeby cokolwiek wam powiedzieć. Popadliśmy w straszne kłopoty finansowe, które trwają i trwają i nic się nie da z tym zrobić. Parę lat temu umarła moja babcia, zostawiła dom. Sprzedaliśmy mieszkanie w bloku i przeprowadzilismy się do tego domu (w sensie ja z matką i ojcem). Myślałem że z pieniędzy za blok spłacą swoje długi i będzie po problemie....jak się okazało byłem w błędzie. Powiem pokrótce, że błędne zarządzanie finansami doprowadziło do tego, że żeby żyć moja matka musi teraz sprzedać ten dom po babci bo po prostu nie ma czasami co jeść. Komornik zabiera jej połowę pensji, rachunki nie popłacone, długi u ludzi, hekatomba...W międzyczasie moi starzy się rozstali. Mieszkałem sam z matką przez jakieś 5 lat, pracowałem za jakieś gówniane 1200 na rękę gdzie lepiej by było chyba nie mieć tych pieniędzy niż je mieć, bo jak dla mnie to jałmużna a nie pieniądz. Było ciężko. W międzyczasie wyszły na jaw jeszcze jakieś zobowiązania finansowe w stosunku do rodziny..trzeba było zaciągać kredyty...więc ponieważ nikt nie był zdolny musiałem to robić ja. W obecnej chwili mam ze dwa kredyty, dodam. Było to dla mnie i jest nadal katastrofalne obciążenie psychiczne...płacę za błędy moich starych. Ojciec stał się cieniem człowieka, nie mam z nim żadnego kontaktu praktycznie, nie potrafię z nim rozmawiać, odezwać się. Zaprasza mnie czasami żebym go odwiedził ale jestem zablokowany, nie wiem o czym mam z nim gadać...że doprowadzil do ruiny??? A może wina leży po obu stronach? Diametralnie zmieniło mi się pojmowanie mojej matki i ojca w mojej głowie....z ludzi, których kochałem i szanowałem stali się kimś kogo nienawidzę i jednocześnie kocham...przejdźmy może do meritum sprawy: od kilku lat winą za rozpad rodziny obarczam się ja! Wmówiłem sobie, że jestem opętany (sam nie wiem czy jestem czy nie)...jestem teraz w takim stanie, że non stop myślę, że jestem bogiem, albo szatanem...raczej ciągle tym drugim...wynika to z moich traumatycznych przeżyć z dzieciństwa, o których pisałem we wcześniejszych postach. Powiedziałem o nich matce, matka powiedziała ojcu...pamiętam, że od tamtego okresu zaczął gasnąć... Gdy byłem mały nie mówiłem im o moich problemach w tym temacie. Nie będę się zagłębiał ale dodam tylko, że sam wyszedłem z tego "siłą woli" można powiedzieć. Przez dłuższy okres na prawdę było ze mną w porządku, byłem zdrowy, zadowolony z życia, kochałem życie. Byłem pełen uczuć, miłości, pozytywu. Skończyłem studia, zakochałem się...niestety właśnie wtedy zacząłem sobie przypominać co się ze mną działo i podświadomie zmieniłem się na gorsze...sugerowałem mojej dziewczynie żeby ode mnie odeszła, nie mówiłem jej tego wprost tylko poprzez swoje zachowanie...no i tak właśnie się stało, rozstaliśmy się. Po kilku latach stwierdziłem że jeżeli nic nie zrobię ze sobą to oszaleję (choć chyba już za późno) i wyjechałem do stolicy. Pracuję, jakoś sobie radzę finansowo i tu kolejny "problem". Poznałem dziewczynę młodszą ode mnie. Na początku była po prostu koleżanką z pracy. Kiedyś poszlismy na spotkanie firmowe i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że ta dziewczyna jest praktycznie moim "klonem". Przegadałem z nią cały wieczór. Potem były następne...wychodziliśmy razem, zagłębialiśmy się w rozmowach i okazało się, że mamy mnóstwo wspólnych tematów. Jest to dziewczyna, która jak na swój wiek przeżyła bardzo dużo z tego co mi opowiadała...lubię rozmawiać o jej problemach i widzę, że to docenia. Poza tym jest śliczna, strasznie mi się podoba...wylądowalismy kiedyś na imprezie, przytuliła się do mnie...chciałem ją pocałowac i....po prostu nie potrafię, jestem zablokowany. Widuję się z nią często, ubóstwiam z nią rozmawiać. Potrafię ja przytulić, objąć, stać z nią godzinę na przystanku i czekać aż jej przyjedzie autobus, ale boję się, że to pójdzie za daleko...nie potrafię się zakochać. Nic nie czuję tylko pustkę. Pamiętam tylko, że "normalny" człowiek skakałby z radości w takim stanie, a ja nic...czuję tylko niesamowitą bliskość z nią ale boję się że to pójdzie za daleko bo moje problemy to nie są "zwyczajne" problemy, a nie przeszłoby mi to przez gardło, żeby jej powiedzieć. Mam problemy z wysławianiem się. Mam taki dziwny nerwowy tik. W dodatku cały czas z frustracji, myśli czy nie wiem jak to nazwać szuram zębami...Jak widzę, że ludzie widzą ten tik to mam ochotę schować się pod ziemię albo po prostu umrzeć. Mam dość tego cierpienia....wmawiam sobie że nie mogę kochać, chodzę z kamienną twarzą, nie potrafię okazywać emocji jak dawniej kiedy się cieszyłem z czegokolwiek...mam myśli samobójcze od dłuższego czasu. Tyle lat zbieram się do psychiatry a nie jestem w stanie tam iść, jest to dla mnie wstyd. Jestem zupełnie innym człowiekiem niż byłem, zupełnie jakby mi się osobowość zmieniła! Jedyne z czego się cieszę, to to że, znowu wyjdę z nią gdzieś na piwo, porozmawiamy, pośmiejemy się, ale gdy znowu przyjdzie ochota na bliskość ja podołam tylko do pewnego momentu, potem będzie niestety blok. Dodam, że moje życie seksualne można powiedzieć nie istnieje...zresztą to też odrębny temat, wstyd odnośnie mojej seksualności...mógłbym tu pisać i pisać. Najbardziej jednak boli ta blokada (i ten ciągły napór myśli, jakby w tle, nie dające spokoju), straszne to jest, ten kto nie był w takim stanie nie ma pojęcia co to znaczy..do czego ja się doprowadziłem? Do choroby psychicznej...straszny ból Istnieje jakaś szansa na wyjście z tego? Czy całe życie bede musiał brać leki? Boże -- N lut 24, 2013 4:30 pm -- Wiem ze to chore wszystko co wypisuje i sam nie wiem jak moge pisac takie rzeczy, ale z drugiej strony tak wlasnie wyglada moje zycie mam dosc
  24. nerwosol24

    Katorga

    Witam, nie wiem od czego zacząć tak na prawdę (mam 3 dychy na karku). Z resztą, już parę razy tu pisałem. O co chodzi? Przeżywam wewnętrzną katorgę od kilku lat i nie wiem jak mam sobie z nią poradzić. Powiedzieć o mnie wrak człowieka to byłby komplement. Cień człowieka, głaz z pustką w środku, to juz bliżej. Od kilku lat non stop myślę, czy mam schizofrenię czy jej nie mam. Wszystko zaczęło się parę lat temu, 5,6 nie pamiętam. Cała moja rodzina runęła w przepaść (w sensie matka, ojciec, najbliźsi), rozpadła się doszczętnie. To co przez całe moje życie wydawało się w miarę sprawnie funkcjonującym "organizmem" w jednej chwili stało się jedną wielką bańką mydlaną, sfałszowaną która w mgnieniu oka pękła. Na moich oczach wszystko runęło w dół. Kochająca się rodzina nagle okazała się jakimś dziwnym tworem. Według zeznań mojej matki okazało się, że tak na prawdę tylko dwa lata jej małżeństwa były w porządku. Potem zaczęły się problemy finansowe, zaciągane kredyty, długi. Ojcu "podobno" nie chciało się nigdy pracować i stąd wszyscy teraz cierpimy. Nie wiem nawet jak mam opisać ogrom bólu i myśli, które mi przelatują w głowie żeby cokolwiek wam powiedzieć. Popadliśmy w straszne kłopoty finansowe, które trwają i trwają i nic się nie da z tym zrobić. Parę lat temu umarła moja babcia, zostawiła dom. Sprzedaliśmy mieszkanie w bloku i przeprowadzilismy się do tego domu (w sensie ja z matką i ojcem). Myślałem że z pieniędzy za blok spłacą swoje długi i będzie po problemie....jak się okazało byłem w błędzie. Powiem pokrótce, że błędne zarządzanie finansami doprowadziło do tego, że żeby żyć moja matka musi teraz sprzedać ten dom po babci bo po prostu nie ma czasami co jeść. Komornik zabiera jej połowę pensji, rachunki nie popłacone, długi u ludzi, hekatomba...W międzyczasie moi starzy się rozstali. Mieszkałem sam z matką przez jakieś 5 lat, pracowałem za jakieś gówniane 1200 na rękę gdzie lepiej by było chyba nie mieć tych pieniędzy niż je mieć, bo jak dla mnie to jałmużna a nie pieniądz. Było ciężko. W międzyczasie wyszły na jaw jeszcze jakieś zobowiązania finansowe w stosunku do rodziny..trzeba było zaciągać kredyty...więc ponieważ nikt nie był zdolny musiałem to robić ja. W obecnej chwili mam ze dwa kredyty, dodam. Było to dla mnie i jest nadal katastrofalne obciążenie psychiczne...płacę za błędy moich starych. Ojciec stał się cieniem człowieka, nie mam z nim żadnego kontaktu praktycznie, nie potrafię z nim rozmawiać, odezwać się. Zaprasza mnie czasami żebym go odwiedził ale jestem zablokowany, nie wiem o czym mam z nim gadać...że doprowadzil do ruiny??? A może wina leży po obu stronach? Diametralnie zmieniło mi się pojmowanie mojej matki i ojca w mojej głowie....z ludzi, których kochałem i szanowałem stali się kimś kogo nienawidzę i jednocześnie kocham...przejdźmy może do meritum sprawy: od kilku lat winą za rozpad rodziny obarczam się ja! Wmówiłem sobie, że jestem opętany (sam nie wiem czy jestem czy nie)...jestem teraz w takim stanie, że non stop myślę, że jestem bogiem, albo szatanem...raczej ciągle tym drugim...wynika to z moich traumatycznych przeżyć z dzieciństwa, o których pisałem we wcześniejszych postach. Powiedziałem o nich matce, matka powiedziała ojcu...pamiętam, że od tamtego okresu zaczął gasnąć... Gdy byłem mały nie mówiłem im o moich problemach w tym temacie. Nie będę się zagłębiał ale dodam tylko, że sam wyszedłem z tego "siłą woli" można powiedzieć. Przez dłuższy okres na prawdę było ze mną w porządku, byłem zdrowy, zadowolony z życia, kochałem życie. Byłem pełen uczuć, miłości, pozytywu. Skończyłem studia, zakochałem się...niestety właśnie wtedy zacząłem sobie przypominać co się ze mną działo i podświadomie zmieniłem się na gorsze...sugerowałem mojej dziewczynie żeby ode mnie odeszła, nie mówiłem jej tego wprost tylko poprzez swoje zachowanie...no i tak właśnie się stało, rozstaliśmy się. Po kilku latach stwierdziłem że jeżeli nic nie zrobię ze sobą to oszaleję (choć chyba już za późno) i wyjechałem do stolicy. Pracuję, jakoś sobie radzę finansowo i tu kolejny "problem". Poznałem dziewczynę młodszą ode mnie. Na początku była po prostu koleżanką z pracy. Kiedyś poszlismy na spotkanie firmowe i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że ta dziewczyna jest praktycznie moim "klonem". Przegadałem z nią cały wieczór. Potem były następne...wychodziliśmy razem, zagłębialiśmy się w rozmowach i okazało się, że mamy mnóstwo wspólnych tematów. Jest to dziewczyna, która jak na swój wiek przeżyła bardzo dużo z tego co mi opowiadała...lubię rozmawiać o jej problemach i widzę, że to docenia. Poza tym jest śliczna, strasznie mi się podoba...wylądowalismy kiedyś na imprezie, przytuliła się do mnie...chciałem ją pocałowac i....po prostu nie potrafię, jestem zablokowany. Widuję się z nią często, ubóstwiam z nią rozmawiać. Potrafię ja przytulić, objąć, stać z nią godzinę na przystanku i czekać aż jej przyjedzie autobus, ale boję się, że to pójdzie za daleko...nie potrafię się zakochać. Nic nie czuję tylko pustkę. Pamiętam tylko, że "normalny" człowiek skakałby z radości w takim stanie, a ja nic...czuję tylko niesamowitą bliskość z nią ale boję się że to pójdzie za daleko bo moje problemy to nie są "zwyczajne" problemy, a nie przeszłoby mi to przez gardło, żeby jej powiedzieć. Mam problemy z wysławianiem się. Mam taki dziwny nerwowy tik. W dodatku cały czas z frustracji, myśli czy nie wiem jak to nazwać szuram zębami...Jak widzę, że ludzie widzą ten tik to mam ochotę schować się pod ziemię albo po prostu umrzeć. Mam dość tego cierpienia....wmawiam sobie że nie mogę kochać, chodzę z kamienną twarzą, nie potrafię okazywać emocji jak dawniej kiedy się cieszyłem z czegokolwiek...mam myśli samobójcze od dłuższego czasu. Tyle lat zbieram się do psychiatry a nie jestem w stanie tam iść, jest to dla mnie wstyd. Jestem zupełnie innym człowiekiem niż byłem, zupełnie jakby mi się osobowość zmieniła! Jedyne z czego się cieszę, to to że, znowu wyjdę z nią gdzieś na piwo, porozmawiamy, pośmiejemy się, ale gdy znowu przyjdzie ochota na bliskość ja podołam tylko do pewnego momentu, potem będzie niestety blok. Dodam, że moje życie seksualne można powiedzieć nie istnieje...zresztą to też odrębny temat, wstyd odnośnie mojej seksualności...mógłbym tu pisać i pisać. Najbardziej jednak boli ta blokada (i ten ciągły napór myśli, jakby w tle, nie dające spokoju), straszne to jest, ten kto nie był w takim stanie nie ma pojęcia co to znaczy..do czego ja się doprowadziłem? Do choroby psychicznej...straszny ból Istnieje jakaś szansa na wyjście z tego? Czy całe życie bede musiał brać leki? Boże -- N lut 24, 2013 4:30 pm -- Wiem ze to chore wszystko co wypisuje i sam nie wiem jak moge pisac takie rzeczy, ale z drugiej strony tak wlasnie wyglada moje zycie mam dosc
×