Witam
Prosiłbym o fachową diagnozę mojego przypadku, który wydaje mi się dość oryginalny, choć może go przeceniam. Czytam różne posty na forum i takiego przypadku znaleźć nie mogę. Wszystkie osoby, które są w typowej depresji proszę o ominięcie mojego wywodu, gdyż z pewnością Wam nie pomoże, a zaszkodzić może.
Do rzeczy - oceniam własne życie jako wyjątkowo udane, jestem w pełni zadowolony zarówno z mojego życia prywatnego, jak i zawodowego. Wykonuję pracę, która daje mi dużą satysfakcję i wiążę się z szacunkiem i prestiżem. Jestem w stałym związku partnerskim z bardzo atrakcyjną osobą i jestem pewny wzajemnej miłości z obu stron. Oczywiście, jak każdy miewam czasem problemy, ale jestem zdania że problemy to podstawa do rozwoju i satysfakcji z pokonywania trudności. Potrafię wyznaczyć sobie cele, które umiem osiągnąć, a w przypadku porażki biorę się za następne. Więc w czym problem? Problem polega na tym, że będąc niejako szczęśliwym człowiekiem (kwestia definicji), nie widzę sensu egzystencji ludzkiej jako takiej, w tym zatem i mojego. Tym bardziej nie widzę sensu cierpienia innych osób, które borykają się z przeciwnościami swego losu – nie wiem w ogólnym sensie po co mają cierpieć? I tutaj pojawia się argumentacja albo religijna albo pseudonaukowa. Religijna niestety do mnie nie przemawia i choć szanuję osoby religijne, to proszę też o szacunek do mojej postawy, która opiera się wyłącznie na racjonalnym myśleniu (nie ujmując myśleniu afektywnemu, po prostu tak mam i już – docierają do mnie tylko argumenty rzeczowe). Argumentacja pseudonaukowa zwykle zakłada jako cel rozwój cywilizacji i dążenie do prawdy, niestety do prawdy nigdy nie dojdziemy co już dawno udowodnił Hume, a co ostatecznie mimo wszystko zatwierdził Popper. Rozwój cywilizacji ?!? Po pierwsze mam wątpliwości czy aktualnie się rozwijamy czy wręcz następuje regres (nie mówię o rozwoju technologicznym), po drugie gromadzenie i pomnażanie dorobku ludzkiego w sytuacji gdy jego egzystencja jest wątpliwa również jest wątpliwe. Nie możemy tłumaczyć sensu ludzkości odnosząc się do rozwoju cywilizacji, nie przyjmując dogmatycznie, że życie jako takie ma sens. Tylko ja tego sensu nie widzę, przyjmuję że istnienie człowieka jest dziełem nieprawdopodobnego przypadku, a związku z tym nie umiem wytłumaczyć sensowności jego egzystencji. Jeśli ktoś potrafi to słucham … Inne założenie początkowe wiąże się z wiarą, a te nie przemawiają do racjonalnej strony mojego umysłu i niestety wiara nie może być rozwiązaniem mojego problemu. Jedyne co może mnie ‘uleczyć’ to mogę ‘zgłupieć’ i o tym nie myśleć w wyniku działania leków, ale czy o to chodzi? Taka kuracja tylko by potwierdziła wątpliwą wartość ludzkości. Niektórzy mówią – załóż rodzinę (dzieci) a życie nabierze sensu – może być fajnie, mogę mieć ogromną przyjemność fizyczną i emocjonalną będąc członkiem takiej rodziny (pobudki egocentryczne), ale jaki sens ma mnożenie populacji ludzi - żeby zapełniły cały wszechświat, super… No to żyj dla innych – to już sensowniejsze, ale wciąż jest pewna luka – a jaki sens ma życie innych w ujęciu globalnym??? Dla mnie taki sam sens jak mój - czyli żaden, poza tymi prozaicznymi, hedonistycznymi . Nie może to jednak usprawiedliwić całego tego cierpienia, które jest na świecie i tu leży jedno z głównym źródeł bezsensu egzystencji. Gdyby ludzi (organizmów żywych) nie było na świecie to nikt by nie cierpiał, oczywiście również nikt by nie zaznawał przyjemności, ale byłby to o wiele sensowniejsze niż stan, który mamy obecnie. Może i jestem chory, ale co jeśli mam rację i to właśnie zdrowy umysł zaprowadził mnie w ten kozi róg ? Obawiam się, że to zależy od tego jak definiujemy normalność i zdrowie. Najbardziej dziwi mnie ta silna potrzeba ludzi do potrzymania swojego życia za wszelką cenę – dla mnie to tylko i wyłącznie chemiczna przypadłość związana z uwarunkowaniami ewolucyjnymi. Moim zdaniem to jest właśnie chore. Z egzystencjalnego punktu widzenia w sensie klinicznym jestem w depresji i to dość długo, co wcale nie przeszkadza mi odczuwać masę przyjemności z życia – problem w tym, że nie wiem jaki ma sens ich podtrzymywanie. Dla mnie jutro świat mógł przestać istnieć (nie mówię o apokalipsie, tylko pstryk i już - cała materia ulega dezintegracji) i wtedy dzisiejszy dzień nie byłby dniem smutku tylko wielkiej radości.
To jaka jest diagnoza? Jakieś rzeczowe kontrargumenty przeciwko moim tezom?
Jeśli jakiś psycholog-moderator uzna, że ten post może się przyczynić ‘do złego’ i pogłębić depresję innych osób to go usuńcie, nie takie były moje intencje.