Na nerwicę natręctw cierpię już od dawna, choć dopiero parę miesięcy temu dowiedziałam się, co tak naprawdę mi dolega. Bardzo chciałabym prosić was o pomoc, ponieważ nie radzę sobie z tym wszystkim. Moje myśli są chyba najgorsze z możliwych, ponieważ dotyczą osób, które darzę największą czcią, które kocham najbardziej na świecie, a które odeszły... Wszystko zaczęło się odkąd miałam 6 lat i umarła moja babcia. Byłam wtedy religijnym, grzecznym dzieckiem. Nawiedzały mnie myśli obrazoburcze dotyczące Boga.. Nie pamiętam tego zbyt dobrze, dopiero kiedy po pięciu latach nastąpił nawrót, zrozumiałam jak wcześnie mi się to zaczęło. Po tym czasie umarła kolejna droga mi osoba. I wtedy całe moje piękne, niewinne, sielankowe dzieciństwo się rozpadło. Rozpacz po utracie bliskiej osoby mieszała się z natręctwami i wyrzutami sumienia. Natręctwa miały tematykę seksualną, były dla mnie obrzydliwe i straszne. Czasem były to wizje mnie uprawiającej seks z tą osobą, czasem jej samej z kimś innym albo wizje profanacji zwłok. Wyobrażacie sobie jak straszne to cierpienie dla dziecka, które nie wie co się z nim dzieje? Które patrząc na ciało ukochanego człowieka, myśli o takich rzeczach? Czułam się jak śmieć, nienawidziłam siebie. Chciałam się zabić, skończyć z tym wszystkim, ale nie chciałam zrobić tego mojej rodzinie. Ulgi doznawałam poprzez cięcie się. Byłam wtedy tak jakby oczyszczona, był to dowód na to, że nie zgadzam się z tymi myślami. W tym samym czasie miałam problemy ze znajomymi, zamknęłam się w sobie, całe dnie siedziałam przed komputerem. I jakiś rok później umarła kolejna osoba. Znów to samo, tylko jeszcze gorsze. Pojawiło się sztuczne podniecenie. Bałam się komukolwiek o tym mówić, bo strasznie się wstydziłam... Bardzo się wtedy zmieniłam. Przestałam wierzyć w Boga, kiedy jakoś udało mi się poradzić sobie z tą stratą wyluzowałam się, poznałam przyjaciół, otworzyłam się przed ludźmi. Zawsze miałam problemy z nawiązywaniem nowych znajomości, chociaż zawsze byłam typem osoby, którą się lubi. Byłam szalona, zabawna . Dużo zyskiwałam przy dłuższym poznaniu. Rozpoczął się najlepszy okres w moim życiu. Byłam bardziej doświadczona niż rówieśnicy, ale świetnie odnajdywałam się w ich towarzystwie. Zostałam zaakceptowana, a objawy nerwicy ustąpiły. Jednak były takie chwile, że wystarczała mała głupota, a ja zaczynałam ryczeć, drzeć się na cały głos i zwijać z nerwów. Wtedy wszystko wracało. Ataki złości wywoływało zwykłe zgubienie kartki. Zamykałam się wtedy na parę godzin w ciemnym pomieszczeniu i płakałam. Wkrótce wszystko wracało do normy. Przejmowałam się jednak błahostkami, co niszczyło równowagę w moim życiu. W nieskończoność rozpamiętywałam np. to, że ktoś nie odpowiedział mi ‘cześć’. Jednak nie przeszkadzało mi to specjalnie w funkcjonowaniu, trochę tylko podkopywało moją pewność siebie. Jestem osobą bardzo tolerancyjną i liberalną, dla siebie jednak nie mam wiele łaskawości. Przez te wszystkie problemy polubiłam używki. Nigdy jednak nie przesadzałam, nie byłam typem wiecznie pijanej nastolatki.. Lubiłam po prostu raz na jakiś czas zaszaleć. Zdarzyło się tak, że kiedy dopiero miałam pierwsze doświadczenia z piciem, trochę przesadziłam. Zachowywałam się jak idiotka, jednak nie zrobiłam nic konkretnego. Po prostu się wygłupiłam. Moja koleżanka zachowywała się dużo gorzej, prawie przespała się z przypadkowym kolesiem. Ja nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła, a mimo to przez jakieś pół roku męczyło mnie natręctwo, że jestem dziwką. Tak naprawdę mam słabe kontakty z chłopakami i doskonale wiedziałam, że to nieprawda. Poza tym nie jestem jakąś konserwatystką, wmawiałam sobie jedynie, że jestem głupią, pustą, naiwną gówniarą, a zawsze byłam przeciwieństwem tego typu dziewczyny. W tym okresie miałam również tak, że kiedy działo się coś złego w moim życiu towarzyskim przestawałam chodzić do szkoły, bałam się, chodziłam zestresowana. A wciąż miałam przecież przyjaciół, byłam szczęśliwa. Wystarczyła mała porażka (dla innych niezauważalna), by wzbudzić lęk. Miałam również objawy nerwicy lękowej, bez powodu odczuwałam stres. Bez przerwy mocniej biło mi serce, czułam ukłucia w klatce piersiowej. To były momenty, gdy odzywała się we mnie przeszłość. Zbyt jednak kochałam teraźniejszość, by miało mi to zatruć życie. I żyłam sobie tak szczęśliwe, choć z psychicznymi problemami, aż do czasu kiedy zachorowała najważniejsza w moim życiu osoba. Osoba, której wszystko zawdzięczałam. Wtedy zdecydowałam się to komuś powiedzieć. Przeglądałam różne strony internetowe i w końcu dowiedziałam się, co mi dolega. Najpierw powiedziałam o tym mojemu chłopakowi, który był wówczas moim najlepszym przyjacielem. Potem dowiedziała się rodzina, której wszystko opowiedziałam najbardziej szczegółowo (oczywiście zbyt się wstydziłam, by przytaczać konkretne wizje). Okazało się, że dwie osoby z mojej rodziny cierpią na to samo. I wtedy kamień spadł mi z serca. Czułam wielką ulgę. Żartowaliśmy sobie z tego, osoba której te myśli dotyczyły w pełni to akceptowała. Potem stało się coś najgorszego w moim życiu. Coś potwornego, coś co wywróciło wszystko do góry nogami i odebrało sens wszystkiemu. Zmarła nagle i niespodziewanie ta właśnie osoba. Osoba najbliższa nie tylko jeśli chodzi o więzy krwi, ale również emocjonalnie i psychicznie. Najlepsza osoba na świecie. To całkowicie odmieniło życie nas wszystkich. Nie mogłam w to uwierzyć. Najpierw nie miałam żadnych natręctw, tylko ból i cierpienie, pragnienie śmierci, poczucie bezsensu. Nie mogłam wytrzymać, tak strasznie pragnęłam własnej śmierci, chciałam żeby wróciła, żeby była jak najszczęśliwsza.. Jeśli to było niemożliwe to pragnęłam tylko jednego- w końcu się zabić. Zaczęły się jednak dziać bardzo dziwne rzeczy. Przyszła do nas kobieta, która miała z Nią kontakt… Mówiła rzeczy, których nie mogła wiedzieć. Działy się rzeczy niewytłumaczalne, czułam Jej obecność, czułam Jej miłość, dawała mi ona ulgę. Nie chcę tutaj przytaczać tego wszystkiego, jednak świadczyło to o tym, że tutaj życie się nie kończy. Odzyskałam wiarę. Nigdy nie będę jednak katoliczką. Wierzę w moc naszego umysłu, który może przetrwać śmierć, wierzę w boży pierwiastek. Jest mi łatwiej niż mogłam się tego spodziewać. Moje życie jednak nie ma dla mnie sensu, bo ciężko jest zrozumieć to, że Ona naprawdę nie odeszła. Wciąż cierpię, choć mogę wykonywać codzienne czynności. Dla mnie samej liczy się tylko czas, który odliczam do momentu mojej śmierci, wiem jednak, że muszę żyć dla innych. Wiem, że jeszcze Ją zobaczę. Jednak jakąś tam równowagę, którą udało mi się osiągnąć zaburzają te znienawidzone natręctwa! Kocham Ją najbardziej na świecie, więc nie mogę znieść tych okropnych myśli na Jej temat. Wiem, że to nie moja wina, ale czasem nie potrafię w to uwierzyć. Wtedy wbijam sobie paznokcie do krwi albo chwytam za nóż. Staram się ignorować te myśli i nawet mi się to udaje. Jednak sztucznego podniecenia nie da się zignorować. Jak mogę z nim walczyć? Od niedawna biorę Zotral, a podniecenie mnie wciąż dręczy. Skąd to się bierze? Czy to jakiś patologiczny mechanizm obronny, który ma stłumić mój ból, a jeszcze pogarsza sytuację? Czy to podniecenia wynika z samego podtekstu seksualnego, czy jest po prostu sposobem na wyżycie się? Zdarza się tak, że cały dzień bez przerwy je odczuwam! Nie muszę nawet nic myśleć, ono towarzyszy mi ciągle! Wiem, że tak naprawdę mnie to nie podnieca. Jednak to uczucie jest takie realne! Jak z tym walczyć? To odbiera mi szanse na faktyczne przeżywanie żałoby. Chociaż oczywiście czuję też potworny ból i cierpienie.. To takie pogmatwane, te uczucia się nawzajem przenikają. Boję się, że nie będę umiała o Niej normalnie myśleć. Że stracę wspomnienia. Unikam tego, często bywa normalnie, czuję tylko tęsknotę, czasem nawet radość, że jest szczęśliwa… Wspominam, czuję nieskończoną do Niej miłość. Jednak następny dzień znów mija pod znakiem natręctw. Wcześniej radziłam sobie wypieraniem jakichkolwiek wspomnień i ze stratą tamtych osób właśnie tak się pogodziłam. Teraz podchodzę do ich odejścia na zimno, bez uczuć, nie wspominam, jestem niemal obojętna. Ona jest dla mnie jednak zbyt ważna, bym mogła zapomnieć. Nie chcę tak sobie z tym radzić. Natręctwa i to podniecenie są największym problemem, kompulsje, owszem, występują jednak nie przeszkadzają mi w żaden sposób i nie są jakieś spektakularne. Starałam się w miarę dobrze zobrazować mój problem, choć wielu rzeczy tu nie ujęłam. Przepraszam, jeśli napisałam to niezrozumiale. Błagam o jak najszybszą odpowiedź i pomoc. Proszę Was, poradźcie mi jakoś!