Nie jestem psychologiem ale uważam, że mam depresję i to głęboką. Zrobiłam kilka testów z internetu i wszystko na to jednogłośnie wskazywało. Jestem zamknięta w sobie. Nie potrafię zawierać ani nawet podtrzymywać znajomości. Denerwuję się nawet jak ktoś zapyta mnie o godzinę. To żałosne i jest mi z tym źle. Przez długi czas nie potrafiłam znaleźć w sobie siły, żeby coś zrobić ze swoim życiem. Siedziałam w domu i oglądałam jakieś durne seriale, które tylko odsuwały mnie od prawdziwego życia. W końcu zrobiłam ogromny krok do przodu, który mnie kosztował nie lada odwagi - wysłałam kilka cv w sprawie pracy. Po kilku dniach oddzwonili. Dziś już mam świetną pracę, ale powoli zaczynam widzieć wszystko w szarych kolorach. Coraz częściej nie chce mi się wstawać do pracy, nawet jak idę na popołudniową zmianę. Mam wtedy tyle do zrobienia. Nie wiem jakim cudem, ale jakoś udaje mi się jednak wyjść z domu, co napawa mnie później dumą ale następnego dnia jest to samo. Najbardziej lubię siedzieć gdzieś z tyłu, z dala od wszystkich, żeby tylko nie musieć rozmawiać bo przecież o czym. Nie znam się nawet na temacie. I tu się zamyka moje błędne koło. Zamiast wyjść do ludzi i nauczyć się z nimi współpracować, nauczyć się tej rozmowy, to ja nie mam odwagi. To męczące. Nastrój mam przez to zbyt często zły. Nie uśmiecham się, w domu warczę na wszystkich żeby mnie zostawili w spokoju. Jak mi zwraca ktoś na coś uwagę to się złoszczę zupełnie bez powodu. Ogólnie potrafię wściec się, że mi się ołówek złamał i z taką siłą ten ołówek połamać, jakby mnie ktoś w twarz uderzył. Zupełnie wyolbrzymiam problemy. Zawaliłam związek z najlepszym facetem świata, bo miałam jakieś urojone poglądy na świat i życie. Wszystko zwalałam na niego a siebie usprawiedliwiałam głupimi wymówkami. I tak znosił to bardzo długo, ale ja stawałam się coraz bardziej zaborcza, coraz bardziej wredna. Przestałam się liczyć z jego uczuciami. Wiem, że robiłam źle, bo w nocy się budziłam i płakałam godzinami. Chciałam przeprosić, powiedzieć że wszystko zmienię, ale wiedziałam że to i tak się nie stanie. Bo kiedy przed nim stawałam ogarniała mnie nieopisana, niewyjaśniona wściekłość zupełnie o nic. Nie potrafiłam pokonać samej siebie i utrzymać przy sobie faceta, który kocha mnie do tej pory. I mogłabym pójść do niego a on przytuliłby mnie bez słowa. Ale moja duma mi nie pozwala. Wiem, że jak tylko mnie puści to znów zrobię aferę o byle co. Poza tym wymyślam sobie problemy żeby móc się nad sobą użalać. Trudne dzieciństwo. Wczesna śmierć ojca. Dziwna matka, jeszcze dziwniejszy brat. Brak przyjaciół. Samotność. Czuję, że się zapadam i nikt ani nic nie złapie mnie za ręke i nie pomoże wstać. Wiem, że powinnam iść z tym do psychologa i zamierzam. Naprawdę zamierzam. Od roku. Nie potrafię w sobie znaleźć sił. Nie wiem skąd je brać. Niech mi ktoś pomoże..