albo w zlewie, po czym zasypuję kretem do rur i zalewam wrzątkiem. Tak właśnie się czuję, żrąc trzeci rok fluoksetynę w dawce 20mg/dzień. Dopiero teraz zaczyna to do mnie dochodzić. Jasne, że jestem obojętny, a nawet czasami wesołkowaty zupełnie bez powodu. Jasne, że moje serce jest spokojniejsze i już nie boję się za każdym razem, gdy tylko pomyślę, że faktem jest, iż ten odrażający organ pracuje nieustannie w mojej klatce piersiowej. Niby wszystko błyszczy, jest słodko i ogólnie unoszę się na tafli błogiej, mdłej obojętności. No właśnie, niby. Problem w tym, że leki przemieniają mnie w wyblakłe zombie, które nie potrafi odczuwać miłości ani współczucia. Nie pamiętam już jak smakują wyższe uczucia. A przecież jestem z nią... i wiem, że kocha mnie aż za bardzo. A ja jestem manekinem buczącym jak stary transformator. Wszystko jest pośrednie, letnie i szpitalnie stabilne. Lęk jednak pozostaje. Nie przytłacza, ani nie miażdży, ale jednak pracuje w tle i daje o sobie znać co jakiś czas. Do tego libido... kiedyś byłem największym napaleńcem jakiego znam. Teraz w większości przypadków jestem dobrze udającą maszyną.
Zatem... jak uciec od tej paskudnej chemii? Jak przywrócić swoje człowieczeństwo, równocześnie unikając obłędu?
Tak, próbowałem zmieniać leki. Każde mnie otępiają.
kocham was <3