Skocz do zawartości
Nerwica.com

lalinka

Użytkownik
  • Postów

    5
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez lalinka

  1. I do tego brak cytatu w przytoczonym fragmencie medycznym
  2. Witam. Może to po prostu przesilenie wiosenne ? Osłabiony po zimie organizm jest podatny na zmiany nastrojów itp. Zaleca się po prostu branie witamin, dużo snu i relaksu.
  3. Podjęłam decyzję. W poniedziałek idę się zapisać do psychiatry - na dobry początek. Nie mam pojęcia jak będę z nim rozmawiać, ani co mam mu powiedzieć. Na pewno będzie ciężko, ale muszę spróbować, bo sama się z tego bagna nie wygrzebię, a rozmowa z przyjaciółką to niestety za mało. Z każdym dniem jest coraz gorzej, coraz mniej chęci do życia i nawet nie potrafię się zmusić do pościelenia łóżka.
  4. Ja po prostu nie umiem uwierzyć, że zasługuję na coś więcej, bo niby dlaczego ? Jakby nie widzę najmniejszych powodów do tego, aby ktoś mnie kochał i odczuwam jakąś dziwną potrzebę ciągłego starania się o akceptacje i uczucia innych. I nie umiem niczego pożytecznego zrobić ze swoim życiem. Mam wrażenie, że po prostu gniję. Zastanawiam się nad wizytą u psychiatry... Dziękuję serdecznie za odpowiedź. [Dodane po edycji:] No i w końcu - odczuwam paniczny strach przed porzuceniem, samotnością. Na samą myśl o tym skacze mi puls, rośnie ciśnienie i łzy cisnąć się do oczu. [Dodane po edycji:] Ostatnio z tego powodu wróciły problemy z jedzeniem. Z tym, że tym razem to nie wynik mojego uporu a nerwów. Nie potrafię nic zjeść, bo kiedy tylko czuję zapach jedzenia, to wszystko mi się cofa, żołądek i gardło zaciskają.
  5. Witam. Na forum jestem nowa. Długo zbierałam się, żeby tutaj coś naskrobać, przedstawić swoją historię i być może znaleźć jakąś pomoc. W chwili obecnej mam 22 lata i wrażenie, że całe życie już przeżyłam - niefortunnie zresztą - i nic dobrego mnie już nie czeka. Ale od początku. Kiedy moja matka była ze mną w ciąży ciągle piła i paliła papierosy. Wbrew pozorom urodziłam się normalny, zdrowym dzieckiem - aż się wszyscy nadziwić nie mogli, jak to się stało. Do pierwszego roku życia mieszkałam z matką i ojcem. Głównie to on się mną opiekował, bo matka ciągle chodziła pijana i biegała z imprezy na imprezę, a później zamiast zająć się dzieckiem dogorywała w łóżku do południa, na kacu. W tym czasie pewne dnia upuściła mnie z rąk i jako półroczne dziecko miałam przeprowadzoną trepanację czaszki - brak powikłań. Przyszedł czas, że rodzice się rozstali. Zostałam z matką. Ojciec wyjechał, wrócił do pierwszej żony. Matka raczej kiepsko się mną opiekowała. Później znalazła sobie konkubenta. Żyją razem do tej pory. Wychowywałam się z nimi do 4. roku życia. On pił, matka piła. "Rodzina patologiczna". Brzydko mówiąc lali się po mordach, biegali za sobą z siekierą (do tej pory pamiętam ślady krwi na ścianach), a ja w tym czasie chowałam się z maskotkami pod stół i modliłam, żeby jak najszybciej to wszystko minęło. Kiedy przyjeżdżałam z matką do dziadków, nie chciałam, żeby matka mnie od nich z powrotem zabierała. Łapałam babcię albo dziadka za nogę i dostawałam ataków histerii. Babcia powiedziała wtedy, że pierwszy raz widzi, aby dziecko nie chciało iść z matką i że coś tu musi być nie tak. Nie chciałam z nią wracać, bo zawsze kończyło się to chodzeniem z nią przez całą noc po różnych melinach czy wystawaniem pod sklepem. Jedynie w ten sposób mogłam wyrażać swój protest, którego nikt nie rozumiał. Podczas jednej z takich "wypraw" moja matka została zgwałcona... widziałam to wszystko i w żaden sposób nie mogłam jej pomóc. Pewnego dnia konkubent mojej matki wyrzucił mnie z domu i jako mało dzieciak musiałam sama pokonać drogę do dziadków, w deszczu. Innego dnia odwiedziła nas babcia. Spotkała mnie o 8 rano na schodach klatki schodowej. Zapytała, co ja tak wcześnie robię na nogach, odpowiedziałam "idę po piwo dla mamusi". Wtedy to babcia stwierdziła, że dość takiej sytuacji. Założyła matce sprawę w sądzie, odebrała prawa rodzicielskie i od 5. roku życia wychowywałam się u dziadków. Z matką miałam rzadki kontakt, z ojcem jeszcze mniejszy, ale przynajmniej płacił alimenty. W przedszkolu miałam przechlapane, ponieważ byłam chorowita i nieśmiała. Dzieci się ze mnie nabijały, bo na twarzy miałam wirusowe krosty - z zaniedbania przez matkę. Najgorszą chwilą dla mnie było jedzenie obiadu na stołówce. Na samo słowo "obiad" dostawałam histerii. I pewnego dnia jedna z pań przedszkolanek postanowiła mnie na osobności rozebrać, żeby sprawdzić, jak taki niejadek wygląda. Przeżyłam szok. Podstawówkę i gimnazjum przeszłam pod względem nauki rewelacyjnie. Zawsze świadectwo z paskiem mimo problemów z publicznymi wystąpieniami. Babcia dumna jak paw, jednak nigdy nie doceniała tego. Dostawałam 4 - padało pytanie, dlaczego nie 5. I tak w kółko. Z dzieciakami w szkole się nie zadawałam, bo mieli mnie za kujona - no cóż. Jedyną osobą, która zawsze mnie rozumiała, wspierała i sprawiała, że czułam się kochana był dziadek. Ale zmarł, jak miałam 14 lat. Od tamtej pory wszystko totalnie się posypało. Z babcią przestałam się w ogóle dogadywać, długo nie mogłam się pozbierać, pogodzić z tym, że odszedł. W liceum przestałam się uczyć, ale za to relacje z rówieśnikami miałam dobre. Poszłam na studia. Zawaliłam pierwszy rok, zmieniłam na szkołę policealną (i tam też nie mogę się zmusić do nauki, ciągle wszystko zawalam), co babcia do tej pory mi wypomina. W tym czasie moje relacje z chłopakami nie były zbyt dobre. Przewijali się różni i z różnych powodów się nie układało. Czasem przez nich, czasem przeze mnie, ale to zawsze ja byłam osobą "rzucaną". Nawet jak było źle - nie potrafiłam odejść, powiedzieć dość. Dużo popsuło się przez moje problemy z odżywianiem, które zaczęły się w liceum. Rok temu poznałam chłopaka, w którym się zakochałam. Poczułam prawdziwe, szczere uczucie. Prawdziwą miłość, jaką czułam do dziadka. Znowu zaczęłam wierzyć, że może wszystko będzie dobrze. Z babcią było coraz gorzej, więc przeprowadziłam się do niego i ta ucieczka prawdopodobnie okazała się błędem. Były chwile, że naprawdę czułam się przez niego doceniana i kochana. Wszyscy powtarzali "on Cię nie szanuje, nie zależy mu na Tobie, nie widzisz, jaki jest obojętny ? Nawet przyjechać po Ciebie mu się nie chce". Ale ja zawsze tłumaczyłam sobie, że to nieprawda. Że zraził się po ostatniej dziewczynie, że taki ma charakter, że szacunek przejawia inaczej. Z tej całej ślepej miłości straciłam z nim dziewictwo, po 7 miesiącach znajomości i bycia razem (szybko się potoczyło). Między nami jednak nigdy nie układało się najlepiej. Chłopak miał ataki agresji, rzucał przedmiotami, kiedy coś mu nie wychodziło. Rzucał psem o drzwi, jeśli go zdenerwował, ale płakał, kiedy zdechł mu pająk. Bałam się z nim kłócić, bałam się postawić. Zawsze czułam, że wszystko co się dzieje złego to moja wina. Nie potrafiłam odejść, chociaż obiecywałam sobie, że to już ostatni raz znoszę taką sytuację. Codziennie pił, ćpał mimo, że pracy nigdy nie zawalał. Szkoda było mu kasy na kino ze mną, wolał to przepić, przepalić. Oczywiście nie zawsze było tak źle. I przez to upierałam się, że ja go naprawię. W styczniu postanowił, że przeprowadza się do swojego rodzinnego miasta, bo tam ma ofertę lepszej pracy. Obiecywał, że będziemy razem tylko musimy być cierpliwi. Zabrakło nam tej cierpliwości. Przed wyjazdem powiedział mi "to Ty wszystko psujesz", jak dowiedziałam się, że mnie zdradza. Zdradził mnie i rozstał się ze mną. Powiedział, że przeze mnie wiele razy wpadał w histerie, złość (tak jak z tym rzucaniem psem, czy wyrzucaniem klawiatury przez okno). A ja nie mogę sobie z tym dać rady, czuję się niesamowicie winna temu wszystkiemu... że nasz "związek" nie przetrwał przeze mnie, że wszystko robiłam źle, że nie byłam, jaka być powinnam, skoro odszedł do innej. Nie potrafię odpuścić. Piszę do niego, wydzwaniam, zamęczam go. W międzyczasie stało się dużo złych rzeczy. Powyzywaliśmy się jak psy, nasyłaliśmy na siebie policję, straszyliśmy prokuraturą (nieważne z jakich powodów). Ja nigdy nie byłam święta i potrafię przyznać, że dużo rzeczy robiłam nie tak. Ale on absolutnie nie dostrzega swojej winy i jej nie czuje. Odizolował się ode mnie totalnie. Ja czuję się zdradzona, oszukana, czuję, jakby moje wszystkie marzenia, plany, cały świat nagle runął. Nie umiem do niego nie pisać, nie wyrzucać mu pretensji a później wręcz błagać o szansę naprawienia wszystkiego. Mam wrażenie, że wszystko stało się przeze mnie i chciałabym cofnąć czas. Że nie jestem dość dobra, ładna, mądra i teraz byłabym lepsza, gdyby tylko dał mi szansę naprawienia wszystkiego. Chociaż zawsze miał, co chciał. Byłam dla niego wsparciem, byłam wyrozumiała, cierpliwa, kochana, zawsze załatwiałam mu co tylko było trzeba a on nie miał czasu, pocieszałam, kiedy płakał. On sam twierdził, że nigdy nie czuł się tak kochany przez nikogo jak przeze mnie, ale jednocześnie mówił, że go duszę. Obiecywał złote góry. Nadal uważam, że to, co do niego czuję to miłość. Prawdziwa, szczera, bezwarunkowa. Boli mnie, że kiedy wszystko źle się działo, to ja z nim siedziałam, nie odeszłam, a on chciał ze mną być. A teraz, kiedy ma być o niebo lepiej, ma dobrą pracę, przestał pić, ćpać to mnie już w swoim życiu nie chce. Dobitnie daje mi do zrozumienia, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego, ale ja... nie wiem... nie umiem się odczepić, ciągle wierzę, że da się wszystko naprawić i "znowu będziemy szczęśliwi". Czuję się, jak obłąkana, wariatka jakaś totalna. Pokładałam w nim całe swoje nadzieja i marzenia i naprawdę wierzyłam, że wystarczy poczekać, aż się wszystko ułoży i jakby nie dociera do mnie, że już się nic nie ułoży. Nie chcę zamęczyć jego i siebie (i tak już doprowadziłam do tego, że on mnie nienawidzi, chociaż jeszcze tak niedawno twierdził, że kocha), ale nie potrafię inaczej. Obiecuję sobie, że już do niego nie napiszę, nie zadzwonię, ale to wszystko i tak na marne. Myślę, że on powoli zaczyna się mnie bać. I nic dziwnego, bo zachowuję się jak psychopatka. Nie wiem już zupełnie, co mam zrobić z tym i ze swoim życiem. Mam poczucie, że nigdy już nic się nie zmieni, że zawsze będę nieszczęśliwa, bo do tego zostałam stworzona. Od samego początku nikt mnie nie chciał, więc dlaczego w przyszłości miałby chcieć, skoro jestem nieudacznym, beznadziejnym zerem, które nie zasługuje na miłość i szacunek. I jak w obłąkańczym śnie ciągle mam nadzieję, że ten chłopak zmieni zdanie, bo ja uparcie twierdzę, że to jest miłości i tak naprawdę tylko to sprawia, że kolejnego dnia nad ranem ponownie otwieram oczy i wyczołguję się z łóżka, żeby stawić czoło kolejnym problemom. Chociaż czuję, że moje życie nie ma już absolutnie żadnego sensu ani celu. Nie wiem, czy to się nadaje do leczenia, czy powinnam iść do psychologa, psychiatry, na terapię jakąś czy po prostu najlepiej się zabić, bo ze mnie już nic dobrego nie będzie, a to co przeżywam to zwykła głupota, którą wyolbrzymiam. Zaznaczam, że od zawsze byłam bardzo wrażliwą i emocjonalną osobą, ale umiałam nad tym panować, a to, co się dzieje teraz nawet mnie przeraża, a co dopiero innych.
×