Cześć. Użeram się ze sobą od dłuższego czasu. Mieszkam w małym mieście, więc nie mogę się odważyć, żeby pójść do kogoś mądrego po poradę. Właściwie to nie wiem czy naprawdę potrzebna jest mi jakaś fachowa pomoc czy może się tylko pieszczę i to z czasem przejdzie. Trzy lata temu straciłam radość . Przez dwa lata sama się dołowałam , nie mogłam przebaczyć mężowi, że kolejny raz mnie zawiódł (Przez 17 lat pił, od trzech nie pije - powinnam być w skowronkach) , obiecując coś (ważnego) i nie dotrzymując słowa. Od kilku miesięcy już nie pił, więc to niedotrzymanie obietnicy kompletnie zwaliło mnie z nóg - zaczęła jątrzyć się we mnie niechęć, każda bliskość to totalna niechęć do niego - i w tym wszystkim ja w masce, czyli niby wszystko jest OK - w rzeczywistości dwa różne światy - poczucie wyobcowania, braku swojego miejsca na świecie. Mniej więcej rok temu przeczytałam artykuł o wybaczaniu - wreszcie uświadomiłam sobie, że niszczę sama siebie, że muszę wybaczyć sobie i jemu. Pomogło. Ten rok był dużo lepszy- jednak moja radość gdzieś się przyczaiła, a ja nie potrafię zbliżyć się do niego - ciągle jest jakiś teatr, w który sama gram. Jestem dobrą żoną, daję z siebie wszystko, jestem super pracownikiem ( moja pani dyrektor jest zachwycona)- ale czy to jestem ja ?
W lipcu umarła moja mama. Musiałam się trzymać, żeby pozałatwiać wszystko (moja siostra zupełnie się załamała, a tatuś jest chory) i pocieszać ich. Jednak sama wpadłam w taki dół, że nie potrafię się z niego wygrzebać. Na zewnątrz wszystko jest w miarę - płaczę, jak nikt nie widzi (nawet płakać wstydzę się przy moim mężu czy przy kimkolwiek innym- muszę się schować), ale w rzeczywistości rozpadam się na kawałki. W każdej chwili pęka mi serce, nie mogę się wziąć za rzeczy, które muszę zrobić (terminy)- siedzę jak ten matoł i nie mogę zacząć pracować. Nienawidzę siebie. Nie jem, tylko żrę. Od lipca przytyłam 6 kilo- przestaję się mieścić w spodnie. Boję się jeździć po mostach, tydzień temu znajomy zabrał nas busem na wycieczkę - całą drogę mało nie umarłam ze strachu - wysoko, szybko jechał - chociaż sama jeżdżę codziennie samochodem i się nie boję. Ogarnia mnie paniczny strach, jak moje dzieci (16-19) gdzieś pójdą , a ja usłyszę syrenę karetki - od razu widzę któreś nieżywe na ulicy (ale ten strach mam od wieków).
Właściwie, to nie wiem po co się tak rozpisałam. Chyba nie byłabym w stanie nikomu tego powiedzieć. Nawet nie wiem czy mi lżej. Właściwie to nie. Ale dzięki za taką możliwość