Nigdy nie miałem przyjaciół, niewielu kolegów ale nie przeszkadzało mi to. Zawsze uciekałem od ludzi, lubiłem samotność. Byłem troche dziwny(jestem nadal)wiec mój brak zaangażowania, i to jak mnie inni postrzegali sprawił to, że jestem raczej sam. Ale stało się, zupełnie przypadkiem. Na pewnym forum, o pewnej tematyce poznałem kogoś. Jako że tam niewielu Polaków, zaczepiłem go i zagadałem. Było to prawie rok temu. Zrobiło się fajnie, na początku czatowalismy mało, potem wiecej. Coś zaczeło się rozpalać. Obaj nie rozumielismy tego ale wkoncu sobie powiedzielismy, że jesteśmy przyjaciółmi. Najlepszymi qmplami jakich kiedykolwiek mieliśmy.
Ale...niedługo nasze pierwsze spotkanie, a mnie to zbyt nie cieszy,choc to najlepsza rzecz jaka czeka mnie w najbliższej przyszłości. Co więcej, nie cieszę sie zbytnio z faktu, że mam przyjaciela który ufa mi i któremu moge ufać ja. Myślę, że nie jestem tak zaangażowany jak on. Żałuję, że go poznałem. Nie żałuję dlatego, ze o on jest nie fajny ale dlatego że ja się nie cieszę i to go może boleć. Nie chce mu tego mówić, nie chce go zranić. Przykro mi, że jego najlepszy kumpel jest takim nieudacznikiem. Nie zostawie go, nie powiem mu, nie chce sie bawić jego uczuciami. Czasami owszem, mam ochotę powiedziec całemu światu o nim..(a tak przy okazji, to nie jest zwiazek gejowski, nie nie )ale tak naprawde traktuje go jak chleb powszedni. Mówiłem mu, że jestem chodzącą porażką, jemu to nie przeszkadza, bo lubi mnie takiego jakim jestem, ale ja go nie doceniam, nie potrafie cieszyć się z tego(mimo iż to w sumie najwspanialsza rzecz jaka mnie spotkała), że go mam i to mnie boli. No i czemu ja, przecież on zasługuje na kogoś bardziej wartościowego...