Skocz do zawartości
Nerwica.com

SzaraCodzienność

Użytkownik
  • Postów

    3
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia SzaraCodzienność

  1. Post do wyszczególnionych osób i do wszystkich innych China, ja również mam cały czas w głowie pomysły na nowe wyprawy, chciałbym parę rzeczy zobaczyć, mam ochotę podróżować, choćby po okolicach lub na rower pod gołe niebo - ale robiłem podobne rzeczy i żadnej z tego przyjemności nie miałem. Na pewno gorszy jest chory mózg ze zdrowym ciałem, ale zapewne osoba chora fizycznie myśli na odwrót - jak jest naprawdę tego się nie dowiemy. No chyba że targnę się na siebie nieudolnie i będę chory zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Czekam, czekam co będzie dalej. Ale wiem, że jeśli sam czegoś nie zrobię, to to czekanie będzie się ciągnęło w nieskończoność. Problem w tym, że gdy trzeba iść już na ten wymuszony wypoczynek, to ja zupełnie następnego dnia nie widzę. Ba, nawet nic zaplanowanego nie mam. Taka pustka. I myśl, by tylko zasnąć. Czasem przeradza się to w psychozę - chcę krzyczeć. A na drugi dzień budzę się i na początku jestem jeszcze w połowie we śnie, ale po ułamku sekundy włącza mi się w mózgu proces "życie" i wtedy wszystkie przyjemności z nocy znikają w mgnieniu oka. To jest okrutne doświadczenie. Dodam, że stopień porannego rozdrażnienia od początku tego roku zdecydowanie poszedł w górę i nie wiem, jak to zatrzymać. Wiem, że nie myślę normalnie, ale z drugiej strony dlaczego to właśnie ludzie "chorzy", tacy jak my, mamy mieć mniejsze prawo głosu odnośnie gównianej codzienności? Bo przecież taka jest prawda - TV, radio, net, uczucia, wydarzenia: jedna wielka hipokryzja. Ja się boję jednego - od marca będę w domu praktycznie sam. A wiem, że może mi coś wtedy do łba przyjść nieciekawego. Już w 2006 roku się o tym przekonałem. Impulsu nie da się wyciszyć. A nawet jakbym chciał, to i tak tolerancję od benzo mam tak wysoką, że chyba tylko gram Ketrelu na raz by mnie uspokoił. Monika1974, tak, przed samobójstwem mnie powstrzymuje "coś". Niejednokrotnie byłem w stanie bardzo złym i tylko czarne myśli przede mną, ale jednak na samą myśl o tym, by to teraz zrobić (trzecia w nocy, nadjeżdża ekspres) pukam się w czoło. I jeszcze gorzej się czuję. Ja nie znam nawet właściwej swojej diagnozy, a zgłębianie tego wszystkiego powoduje u mnie tylko jeszcze większy zacisk klamry na mózgu. Powiem Wam, że od ostatniego posta miałem znów kryzys i już miałem praktycznie dać się wsadzić na zamknięty, ale powstrzymała mnie trzeźwa myśl: w czym mi tam niby pomogą? Może bardziej się uśmiechnę, jak popatrzę na ludzi-zombie, którzy nawet nie wiedzą, że istnieją? Dlatego też każda hospitalizacja powodowała albo nasilenie się negatywów albo ogromną agresję do ludzi, bo mi nikt pomagać nie chciał. A jak prosiłem o rozmowę i słyszałem "później, proszę pana; na razie proszę pójść do swojej sali" to miałem ochotę takiego lekarzynę rozszarpać. Byłem w pewnej klinice, która dożywotnio uczuliła mnie na wszelkie szpitale. A to ponoć 7. miejsce w rankingu. Depresja. Nerwica. Lęki. Schizofrenia. Które pasuje? Które nie? A może wszystko na raz? Każdy lekarz powie co innego. Każdy lekarz może przypisać mi coś, co mnie zniszczy. Bo przecież nie odpowiadają za skutki leczenia. Jestem sfrustrowany, tak. Wyżywam się i to często na sobie. Ciąży mi coś w płucach, mam ucisk na głowie, zatkane uszy, serducho bije >100, wieczna senność, zaburzenia postrzegania rzeczywistości, zachowania paranoidalne, myśli s., denerwuje mnie odgłos TV, wkurza pies, do szału doprowadza śmiech - ale nie reaguję. Przynajmniej bezpośrednio. Typowy wariat. Podejrzliwość. Wrogość. Nawet do znajomych potrafię szczeknąć. Unikam wzroku. Szara masa w mieście. Szybkie zakupy w sklepie. Nieuzasadnione pragnienia i wymagania. O Boże, ile tego jest! Mam pomysły na przyszłość - mam do tego łeb. Mam już powyżej uszu mówić wszystkim, że "zapauzowałem sobie studia i siedzę w domu", a ludzie na to "taki mądry facet". Książki, gry, TV, muzyka, rower - na siłę. Tak, moja miłość muzyka i rower - do nich też się muszę przymuszać. To fatalna sprawa. Cały czas w głowie myśli, że muszę coś jeszcze zrobić. Po raz setny zaglądam na półkę, jakbym coś miał znaleźć. Terapia piszesz. Ale przecież terapię stosuje się wtedy, gdy człowiek się psychicznie prostuje, a u mnie tak nie jest. Przecież nie będę terapeucie opowiadał tego wszystkiego. Zresztą co on może wiedzieć. Mam w zwyczaju używać skrótowców na tyle, że ja wiem, o co biega, ale pomimo wywodu na kilkanaście minut nie przekażę choćby promila wiadomości. Rezonans, badanie łba - miałem. Wszystko ok. Tak, przyczyny leżą w dzieciństwie. Ojciec po pierwsze. Po drugie bardzo niska samoocena. Ojciec karał za wszystko, nie odzywał się miesiącami, nie pomagał w niczym, teraz uciekł do USA i się ze mną pogodził "zdalnie". Nie było patologi fizycznej, ale była psychiczna. Nie mam oparcia w nikim w rodzinie. A drugie? Cóż, nieśmiałość. Liczne niepowodzenia. Za duże wymagania. Tłumaczenie sobie zwykłych zjawisk jako coś nieosiągalnego (durnowata ''miłość'' jakiejś tam parki). Wieczny tetryk ze swoim niemasowym zdaniem. Jako 18 latek zachowywałem się jak dzieciak. Zresztą wśród takich tylko siedziałem, bo stary zabierał nas tylko do znajomych, a tam max 14 lat. Tak więc okres młodości, szaleństw, miłości i dzikich przygód minął bezowocnie - nie mogę się z tym pogodzić i tego mi brakuje, niczego nie doświadczyłem. 22 lata to już czas ustatkowania się i niech nikt nie pisze, że nie. Do terapii stosunek mam negatywny, tzn. zapewne przy pierwszych podejściach śmiałbym się z gadek terapeuty. Estel86, boję się tego okresu "ciszy przed burzą". Bo tak może teraz być. Nie ma co sumować w głowie - sam wiem, że kiedyś nadejdzie impuls. W zeszłym roku na wakacjach miałem jeszcze nieco frajdy ze świadomych snów, ale potem to się urwało i znów nie miałem na co czekać. Dochodzi do takich kuriozalnych sytuacji, że czekam tylko na nowe wydanie przeglądarki... Nie rozumiem, dlaczego ludzie nazywają chorych na depresję tylko tych, którzy patrzą się cały dzień w ścianę. Ja tak nie robię - chodzę, jeżdżę, rozmawiam, piszę. Ale to wszystko to taka moja hipokryzja. Wymuszam. Nawet ten śmiech - jak jest coś faktycznie dla mnie śmiesznego, to po rechocie nachodzi głęboka zaduma. Dlatego też zrezygnowałem ze wszelkich mitingów ze znajomymi. Nie rozkminię towarzystwa. A szczególnie, jak kolega daje ciała i robi inną rzecz, niż się umawialiśmy. Piszesz, że są leki, które pobudzają człowieka do działania. Przecież tak działają antydep i to po SSRI miałem poważne załamanie - dotarło do mnie, że jest tylko pustka. I chciałem skończyć ze sobą. depresyjny098 "wieczorem, kiedy jest czas spania czuję się super, moja percepcja jest na wysokim poziomie, jednym słowem mogę iść na miasto, jestem na tyle rozbudzony że o spaniu nie ma mowy...jakimś cudem zasypiam...wstaję rano wymięty, tępy, i właściwie z rana moje możliwości na sen są znacznie wyższe...i sytuacja się wspina w górę by w godzinach nocnych znowu poczuć szczyt formy" Mam praktycznie tak samo. To jest ku*ewsko irytujące, ale właśnie, żyć się z tym da. Dlaczego mamy przestawiony cykl dobowy? No i u siebie dodam, że w nocy nasilają się myśli s., a w dzień rezygnacyjne. Co to do cholery jest? Niech w końcu ureguluje się ten sen, może będzie lepiej. Bo nie mam zamiaru robić powtórki z rozrywki i zapijać benzo procentami, by zasnąć. Teraz stoję na codziennym Klonazepamie 2mg, który mnie nie rusza, ale biorę, bo jestem uzależniony. Alkoholu nie ruszam, choć ciągnie mnie strasznie. Od sześciu dni biorę Mirtazapinę 15mg na noc. Myślę o dołączeniu w marcu SSRI na rano. Ale też chciałbym teraz na noc neuroleptyk, np. Ketrel - nie wiem, czy warto. Szkoda, że po Mircie na drugi dzień wchodzę w świat żywych dopiero po 17 (tak, 17!). Ale to ma niby minąć. Już teraz, po zaledwie sześciu dniach, senność w ciągu dnia przerodziła się w rozdrażnienie i owszem, leżę w łóżku, ale z narastającą akatyzją. Tragedia. Ja chcę nocy w dzień, a w dzień nocy! Pozdrawiam.
  2. @Pain - odezwę się. @Monika1974 - tak jak pisałem, mam 22 lata. Nie śledzę tu wpisów, jak już wcześniej napisałem. Albo odstrasza mnie sztuczny optymizm, jaki sobie narzucamy, albo za dużo jęków na kolejne niedziałające lekarstwa. @China, (oraz do wszystkich userów) Twój post odzwierciedla w pewnym stopniu mój stan. U mnie ten nagły strzał w mózgu zrobił się w momencie, gdy działo się najwięcej - zdałem dobrze maturę, nie wiedziałem, co dalej. Zdałem sobie sprawę, że najlepsze lata minęły i że stara dobra ekipa już się rozsypie. Jakoś sobie radziłem, ale zaczynała się pustka. Ucisk na głowie. Załatwiłem sobie szkołę, ale taką, której nie chciałem. Ale zrobiłem to. Co noc totalna melancholia - że znów jestem sam (wtedy miałem luz psychiczny, bo ojciec wyjechał); patrzyłem w księżyc, zasłuchany w ukochanej muzyce. Wyobrażałem sobie kogoś obok. Po godzinie miałem tego dość, szedłem i płakałem. Czarne scenariusze wiły mi się przed oczami. Cieszyły mnie - dziwne. Ale jednocześnie pogłębiały stan depresji i powodowały dalsze łzy. W ciągu dnia dla przykładu jakaś osoba powiedziała: "spadaj", w nocy urastało to do ranki problemu życiowego. Wyobrażałem sobie, jak przez to durne słowo kończę z sobą, a ta feralna osoba potem prycha ze śmiechu, że zginąłem przez taką głupotę. Na drugi dzień już nikt o mnie by nie pamiętał. Nawet rodzina. No, może najbliżsi wykonywaliby ten telewizyjny płacz - coś jak pokażą ''biedne Murzyniątka'', to zaraz wszyscy beczą, bo tak ma być, a po zakończeniu programu wracają do codzienności. Płakałem więc i włączałem bardziej depresyjną muzykę, która tylko całość nakręcała. Ale zauważyłem, że po takim wydarzeniu na drugi dzień czułem się znacznie lepiej. Wakacje 2006 mijały, a ja wciąż nie wiedziałem, co mam robić. Kim jestem. Co, jak, gdzie, kiedy. Pytania mnożyły się. Nie pamiętam teraz, czy było to natręctwo - chyba normalnie funkcjonowałem. Pustka przerodziła się w ciekawość i chęć ucieczki w coś. Tym czymś było forum na literę "H". Chciałem zaimponować. Zacząłem się bawić tanimi specyfikami, ryjąc sobie czaszkę pierdołami. To nie było to. Ale zawsze to mogłem się komuś czymś pochwalić. Któregoś dnia, jak grom z jasnego nieba, spadła na mnie informacja, że już wkrótce na studia. I taka krótka analiza w łebku się zrobiła. Kolejna kołomyja. Kolejne g*wno. I pierwszy w życiu atak czegoś, czego boję się po dziś dzień. Boże, jakie to było straszne (po kilku miesiącach dowiedziałem się, że to atak lęku). Chciałem umrzeć, wyłem z bólu psychicznego, błagałem ściany o pomoc, gadałem sam do siebie. Wtedy był właśnie ten pierwszy raz. Mówią, że pamięta się go do końca życia. Zapamiętam zapewne. Od tego dnia nawet zieleń nie była już taka sama. Źrenice szerokie. Nikt się nie pytał, co mi jest. Nawet rodzina. Nawet matka. Za kilka dni kolejny atak. Szpital. Zwykły, nie psychiatryczny. Tachykardia - wypis. Męczarnia, bo nikt niczego mi nie podał na lęki. Chodziłem po placu i wyłem. Jak nie płakałem, to czułem, że nastała jakaś wielka zmiana. Że gdzieś w mózgu ktoś przekręcił śrubkę z napisem "wariat mode on". Nie poznawałem siebie. Nawet kolor PKSu, którym wracałem do domu, był inny. Do początku studiów jeden dzień. Jeszcze się oszukiwałem. A w nocy trzeci atak. W niedzielę decyzja o szpitalu. Matka płacze. Jej koleżanka też. Ja obojętny, uśmiechnięty. Cwaniak za dnia. Od tamtego pierwszego strzału i ataku lęku choroba postępuje. Ale wciąż czuję to odrealnienie. Nie sypiam po nocach. Włóczę się. Ciągnie mnie do używek. Ciągle sam. I ciągle natłok w głowie. I ciągle "śmierć, śmierć, śmierć". BOŻE! Ile ja radości czerpałem z jazdy pociągiem. A teraz? Ziewam. Chcę jak najszybciej wysiąść. Czy ludzie wokół mnie widzą zmiany, czy nie? Czy rodzina je widzi czy nie chce ich widzieć? Do dziś pamiętam, jak powiedział skrycie ciotce "mam F20". Ona współczuła. Potem wybuchnąłem śmiechem, a ona na to "i ty niby chory jesteś??". Więc z kim mam rozmawiać? Lekarz ziewa przy moich najprostszych wywodach. A wejście na temat filozofii, pochodzenia, segmentu wiary - od razu dostaję plakietkę F20. Czy ja nie mogę mieć odmiennego zdania? Prowadzę terminarz. Spisuję to, co się dzieje. Ale nie żalę się. A jak już, to rzadko. Chcę pamiętać nawet takie bzdury, jak pójście do kina. Ale gdyby te wszystkie notatki połączyć w jedność, powstało by słowo "POMOCY". Dlaczego jest tak, że zachowuję pełną świadomość tego, co się ze mną dzieje, a jednocześnie zupełnie nie potrafię tego nazwać? A tyle jeszcze rzeczy przede mną. Chciałbym choćby durnego buziaka od pewnej koleżanki, która na mnie nigdy zasługiwać nie będzie. A jak już gadam, to cykor mnie oblatuje. Matko, ile ja nocy spędziłem, patrząc z ławki na nocną panoramę miasta i słysząc w oddali kupę śmiechu, a w głowie mając tylko jedną myśl "szkoda, że nie siedzisz tu przy mnie". Uciska mnie w głowie. Noc. Przestaję być teraz cwaniakiem. Cwaniak jestem tylko gdy wypiję. Ale teraz tego nie robię. Śmierć, śmierć, śmierć. Do d*py z planami - wiecie co? Planowanie samobójstwa to największa bzdura, jaką słyszałem. Nie istnieje coś takiego. Kiedyś napisałem sobie, jak będzie wyglądała moja śmierć. Wiecie, liścik, odpowiedni klimat, muzyka na uszach - normalnie brakuje jeszcze kamery telewizyjnej, by to nadawała z różnych ujęć i to w HD. A tak naprawdę w życiu miałem kilka bardzo poważnych załamań i przy każdym z nich uciekałem się do najprostszych sposobów i myśli odnośnie pozbawienia siebie życia. No i dla kogo mam żyć? Jak nawet przy impulsie samobójczym mam pustkę w głowie? Wyobrażam sobie wieszającego się na oczach rodziny z dzikim uśmiechem na twarzy. To jest chore. A pośrednich sposób zabicia się nie liczę, bo były zazwyczaj pod wpływem. A tu jazda z góry rowerem 56km/h wprost na czteropasmówkę, a tu zadarcie z kibolami, a tu rzucenie się w dół, a tu poharatanie sobie ciała. Na drugi dzień (cwaniak) śmieję się z tego, ale wieczorem znów to powraca. Co ja bym dał, by teraz pojechać na nocną wyprawę rowerem na most kolejowy i przy wysokiej temperaturze, przy ukochanej muzyce, popatrzeć w księżyc? Ależ to śmieszne - nie mam halucynacji, urojeń też, mam power do życia, robię to co inni (a nawet więcej), dużo w głowie, dusza towarzystwa, a pod spodem jakieś przedziurawione i bez życia dziwadło. I to jest właśnie to - normalne funkcjonowanie, a jednak nienormalne. Moja babcia ma depresję, znajoma też - obie patrzą tylko w ścianę, ale o śmierci ani myśli. Więc co JA mam? I co mam robić? Ile jeszcze mam przetrwać? Kto mi pomoże? Co mi pomoże? Kurde, ale żenada, pytania retoryczne. Ludzie, drodzy userzy - do kogo się zwrócić? No przecież do nikogo. Do oczu mi łzy teraz napływają - ja NIE chcę umierać. Ale muszę. Czy to nie jest kuriozalne? To jest chore. I ja to wiem! Tylko przyjdzie taki dzień, że zamknie się moja księga z napisem "żywot jednego z 6.5 miliarda". Proszę nicość w tym momencie, bym w momencie śmierci obudził się ze snu i wrócił do normalnego życia. Dlaczego nicość? Nie chcę wchodzić na poletek wiary, bo mam ukształtowane poglądy (nie, nie jestem ateistą, bo tylko totalny debil byłby nim, ale bez urazy, wystarczy pomyśleć, że samo z siebie nigdy nic nie powstaje). Nie mam zamiaru zwracać się do wyższych sfer, bo wszystko chcę załatwić na poziomie swojego ciała psychicznego. Chcę, BŁAGAM o bratnią duszę. By porozmawiać. I podjąć sensowną decyzję. Ale jak można nazywać śmierć decyzją? Cholera, słysząc teraz śmiech domowników, dlaczego oni są tacy głupi? Tyle rzeczy można w głowie zataić. To jest piękne. Zabójczo piękne. Kurde, nawet kiedyś będąc w dole zrobiłem na telefonie serię rysunków, jak wiszę, jak się krew leje i przypadkiem to zobaczył członek rodziny. Skwitował to śmiechem. Ja też. Ale beka, ja nie mogę. Z jednej strony chcę śmierci, z drugiej nie chcę. Ale nie można mieć dwóch rzeczy na raz. Nieformalnie obiecałem sobie tę przyjemność 31.12.2009, ale stchórzyłem. Nawet nie przygotowałem się. To potwierdza regułę, że śmierć nastąpi nieoczekiwanie. Życie przez tyle lat z ciągle zapętlającą się myślą "śmierć" jest tak destrukcyjne, że... można sobie palnąć tylko w łeb (ha ha ha). Jak koleżanka wyżej pisze: chcę zasnąć. Naprawdę. Chcę spać. Odurzam się co jakiś czas jakimś g*wnem, które wycina mi sny i te 12 godzin mija jak za klaśnięciem dłoni. Tak właśnie bym chciał. Tylko że po takim obudzeniu się chciałbym, żeby wszystko było dobrze. Ludzie mówią, że brak nogi, brak ręki, brak piersi, brak oka, brak słuchu - że to jest najgorsze. A co oni mogą wiedzieć? Ja powiem, bo mogę, że najgorszy jest chory łeb. Co ci z braku oka, ucha, słuchu, jak i tak jesteś udupiony przez fizyczną ułomność. A ja mam wszystko na swoim miejscu i co? I co? I co, panowie mądralińscy? Śmierć. Śmierć. Śmierć. Kurde! A za kilka godzin znów będę się wiercił w łóżku, bo kolejna noc bez snu. I tak w kółko. Aż się dziwię, że tak wolno nabieram agresji przez tyle lat. Ale kto pomoże mi się odbić od dna? China, piszesz, że chciałabyś się rzucić z mostu. Bzdura. Nie zrobisz tego. Ja też chciałbym. Ale nie zrobię tego. Nie doczekamy się tego impulsu. Moja wizja śmierci a rzeczywistość, to zupełnie dwie różne rzeczy. Niestety. Albo i stety? Nie wiem. Nic nie wiem. Wracam do swojej codzienności - idę jakby nigdy nic, poczytać książkę z Empiku i posłuchać muzy. Może pogram w grę kupioną za naskładane 149zł. Poudaję, że się cieszę. A nóż widelec będzie to ostatnia noc w moim życiu. Pozdrawiam.
  3. Jaka jest Wasza pierwsza i ostatnia myśl każdego dnia? Dla mnie śmierć. Od przynajmniej 2005 roku, a odkryłem ze swoich starych zapisków, że myślałem o niej nawet w wieku gimnazjalnym. Mam 22 lata. Wokół mnie dołująca, szara rzeczywistość. Jestem sam. Nie cierpię ojca za wiele lat męczarni (teraz jest za granicą), matka i siostra są jak powietrze, w których wykrywam zagrożenie. Kolega tylko jeden, bo reszta po czasach licealnych zaczęła "normalne" życie. Koleżanek zero. Co gorsza, dziewczyny ani ćwiartki. W dzień jestem uśmiechnięty - ba, uchodzę za duszę towarzystwa. Tak było przynajmniej w liceum. Lubiany, "uroczy", trochę szalony. Wystarczy jednak tylko wieczór i noc, a już z Jekylla przeistaczam się w Hyde'a. Szlajam się po okolicy, jeżdżę rowerem, w głowie milion myśli, z czego 99% o zabarwieniu, jaki króluje w tym temacie. Pozorna ucieczka w alkohol, dragi - pozwoliły mi szerzej na to spojrzeć. Jadę o 22 na rower, plecak wypchany dziadostwem do faszerowania się, i sam jadę w tysiące różnych miejsc, by porządnie się odrealnić. Wracam nad ranem - rodzinka nawet nie pyta - bo tak, nasz synek jest przecież taki kochany i ułożony. Rzygać mi się chce na ich zachowanie. Ja szukam czegoś więcej - kto każdy weekend spędza sam, kto spędza sylwka sam? Bo co, bo mnóstwo osób woli w domu? Ta, może teraz tak, ale będąc w liceum takie rzeczy były nie do pomyślenia - siedzisz pod mostem sam i patrzysz, jak dziesiątki osób po drugiej stronie na ławkach śmieje się, całuje, wygłupia. Ja tego nigdy nie doświadczyłem. A jak miałem okazję, to siedziałem w kącie. Cały ubiegły rok to była jedna wielka pomyłka. Wpadałem często w szał - robiłem rzeczy, jakich normalny człowiek by nie zrobił. Tłuczenie łbem w mur? Rozcinanie ręki rozbitą butelką? Cięcie się? Płacz? Uskok przed jadącym pojazdem? Jazda środkiem drogi po mieście? Obojętność w stosunku do śmierci ostatniego dziadka? To tylko promil przykładów. Moja rodzina jest tylko z nazwy rodziną. Pamiętam, jak kiedyś byłem w szpitalu, to potrafili się śmiać z tego, że myślę o śmierci. Wyszedłem zapłakany i w tej chwili chciałem użyć grubego, prysznicowego węża. Nikt o tym nie wie. Byłem 3 razy w szpitalach - każdy pobyt jeszcze gorszy. Zero pomocy. Przeleciałem wszelkie środki neuro-antydep-depresanty i guzik z tego wyszedł. Oprócz sedacji. Nie mogę w nocy spać, denerwuje mnie nawet odgłos wiatru. Świruję. "Zdechnij, zdechnij, zdechnij" - śmiech przy oglądaniu zabijanych ludzi i myśl "ale fajnie, gdyby mnie zastrzelili". Nikt by za mną nie płakał, bo niby kto? Potrzebuję kogoś bliskiego. Nie mam dla kogo żyć. Poważnie. A wiem, że rozmowa z dziewczyną by wiele zmieniła, bo już nie raz się o tym przekonałem, tyle że to była tylko koleżanka. I nie, nie mam zamiaru nikomu mówić o choćby części rzeczy, które mam w głowie. A sporo ich mam. Schizofrenik paranoidalny, depresja, zaburzenia lękowe, do tego sporo somatyki. Nie jestem potworem, dziewczyny mnie akceptują fizycznie. Ale ja siebie nie akceptuję. Ktoś pomyślał, że "udupimy tego kolesia i dosypiemy mu do kodu genetycznego wszelkie możliwe dziadostwo, przez które będzie się rozsypywał, ale jednocześnie sam z siebie nie umrze". Wczoraj kolejna samotna wyprawa w moje ukochane okolice stacji kolejowej. Całe szczęście było cicho i pusto, bo w dzień bym nie zdzierżył tych roześmianych ryjków z liceum. Ach, to były najpiękniejsze lata mojego życia. Paradoksalnie mimo niewykorzystania możliwości charakteru, bawiłem się dobrze. I co teraz? W czym tkwię? Budzę się - dziesiąta. Pierwsza myśl - śmierć. Druga - śmierć. Trzecia - śmierć. Czwarta - znów ktoś się kręci w salonie i znowu spokojnie przy muzyce nie zrobię sobie śniadania. Złość. Wściekłość. Smutek. Żal. Ale nie widać tego po mnie. Kocham muzykę. Kochałem astronomię. Kochałem wypady w nieznane miejsca. Kochałem wędkarstwo. Kochałem wiele innych zainteresowań, które prysły. A muzyka też powoli zaczyna wygasać, choć trzymam się kurczowo nurtu muzycznego od 2005 roku i tylko przy niej doznaję uczucia szczęścia. Ale zaraz serotonina się kończy i trzeba wracać do myśli. Śmierć, śmierć, śmierć. Muszę zrobić to, muszę tamto, muszę siamto. Śmierć. I co - kto mnie zrozumie? A niech ktoś teraz przyjdzie i pogada ze mną w cztery oczy - NIKT by nie rozpoznał, że to ten sam człowiek, co napisał tyle zgoła porypanych rzeczy powyżej. Boję się ludzi na ulicy, boję się kupować coś w sklepie, załatwiać sprawy. Ale jednocześnie mam do tego power i łeb. Zapytajcie moich znajomych, jaką mam wiedzę w głowie. Każdy powie "on wie wszystko". Wciąż to słyszę. I do kogo mam się niby zgłosić, żeby w końcu wybić sobie z łba, że ci śmiejący się ludzie czy ta wspaniała wielka miłość nie istnieje? Że to tylko oszukiwanie się? Kto mnie wysłucha? Próbowałem, ale dostałem na starcie metkę F20. A do tego perazynę. I ślinienie się przez ponad 3 miesiące, by na własne żądanie się wypisać. Każda prośba o pomoc wzbudza tylko śmiech. Dałem sobie spokój. Jestem zamknięty w sobie. Mam powera, jak już pisałem - chcę robić wiele rzeczy. Cwaniak ze mnie za dnia. Teraz też. W nocy jeden wielki cykor. Boję się spać. Zalewam się potem. Śmierć. Śmierć. Śmierć. I w kółko zapętla się muzyka czy gadanie z TV do godzin porannych. Myśli natrętne, natłok myśli. NIGDY nie potrafię się wyluzować. Gdy jestem na imprezce, wokół się śmieją. Ja nie ogarniam. Bo myślę, czy mam w kieszeni telefon, czy nie. Kiedy w końcu doczekam się wolności w mózgu? Dlatego jeśli ktoś z Was planuje śmierć, bo ogarnia go g*wno dnia codziennego, a ma dla kogo żyć (siostra, brat, matka, dziewczyna, chłopak) - ŻYJCIE. Ja nie mam dla kogo. Bo jestem sam. I nie piszcie, że wiecie lepiej, że ktoś o mnie myśli. Bo nikt nie myśli. Nie patrzcie na moją ilość postów czy staż - śledzę czasem to forum, ale jeśli czytałbym wszystkie te posty, to... najpewniej bym zwariował.
×