Skocz do zawartości
Nerwica.com

GrzegorzG

Użytkownik
  • Postów

    10
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez GrzegorzG

  1. GrzegorzG

    Życie nie ma sensu

    Mam 26 lat. Od ósmego roku życia miałem nerwicę natręctw, zacząłem się leczyć w wieku 23 lat. Od skończenia studiów wegetuję w domu. Nie znoszę mówić, że jestem chory. Wolę mówić, że jestem zdrowy. Zresztą większość moich nerwicowych objawów zaniknęła. Sęk w tym, że na ich miejsce nie pojawiło się nic - zupełnie nic. Życie, które zawsze miało dla mnie gorzki i nieprzyjemny smak, nie ma już smaku zupełnie. Nie wydaje mi się, żeby to była depresja, chyba że taka pełzająca, która nazywa się po prostu samym istnieniem. Czy istnieje jakąś wartość, która udowadniałaby, że życie ma absolutny sens, że bezwzględnie warto żyć? Bóg, rodzina, miłość, praca, zainteresowania - wszystko to już w jakiś sposób przerabiałem. A skoro sam wewnętrznie stwierdzam, że nie mają one dla mnie znaczenia, i nie wiem, jak mogłyby mieć, nie mogą być to wartości absolutne bezwzględnie(są tylko niekiedy za takie uważane). Każde z nich człowiek wybiera, aby zapełnić pustkę, jaką jest jego życie, ale każde z nich właśnie przez ich wybieralność ma w sobie zarodek fałszu, jest bowiem podważalne. Sam czuję dojmującą potrzebę sensu absolutnego i niepodważalnego, sensu który istnieje immanentnie, a nie jest efektem jego nadawania. Ale życie nie ma sensu, jest niczym, a każde zapełnianie go jest oszukiwaniem samego siebie. Czy się mylę? Gdzie tkwi mój błąd? Jeśli masz na ten temat coś do powiedzenia, to błagam, niech to się nie zaczyna od stwierdzeń typu ,,Bóg Cię kocha" albo ,,warto żyć dla miłości". Szkoda mi czasu na takie komunały. Jeśli miałby to być wartości absolutne, napisz dlaczego.
  2. Pozwoliłem sobie, przyjacielu, w temacie ,,Dziwne, myślę, że nie mam po co się uczyć" na pewne wytłumaczenie, które może i byłoby trafne, gdyby Twoj główny problem stanowiła, jak tam pisałeś, niechęć do nauki. Tymczasem tutaj się okazuje, że siedzisz po uszy w eklezjogennym bagnie. I tak jak tam nie powiedziałeś tego, co najważniejsze, tak i tu trudno wszystko ogarnąć. Konia z rzędem temu, kto powie mi, na czym miałby polegać grzech, za który boisz się tak ciężko odpokutować. Rozumiem, że to poczucie wstydu przed Twoimi natręctwami kazało Ci ubierać to w przystępną formę i chować co mniej strawne kawałki. Wcale nie mówię, że powinieneś to wszystko z siebie wyrzucać. Nie ślinię się na myśl o cudzych natręctwach. Ale nie możesz wymagać, by tak czastkową wiedzę moi przedmówcy analizowali, rozważali i dawali Ci jasną odpowiedź. Nawet gdybyśmy mieli pełny pogląd na sprawę, to też nie możesz oczekiwać, że będziemy w stanie dać pewne rozwiązanie. Nikt z nas (a przynajmniej wiekszość, jak sądzę) nie jest psychiatrą i nie zaryzykuje kategorycznego twierdzenia, które zamiast Ci pomóc mogłoby Ci zaszkodzić. Nie możesz tego od nas wymagać. Ale nawet gdybym psychiatrą był, to też bym takiego rozwiązania nie dał, bo go nie ma, co wiem z doświadczenia. Jeśli męcząc się wynalazłbym dla Ciebie cudowną formułkę na dziś, która pozwolilaby Ci zasnąć, to tylko bym Cię od tego uzależnił, jako że jutro znów świat by Ci się zawalił przez inną natrętną myśl (lub jak wolisz - grzech), znowu pojawiłby się prawem kontrastu jakiś cud w Sokółce, znowu potrzebowałbyś lekarstwa i nie wiedzieć kiedy to, co miało być wspaniałym eliksirem na wszystkie troski, stanie się kolejnym w kółko powtarzanym natręctwem. Tylko dłuższa terapia ogarniająca całość problemu i Twojej osobowości jest w stanie Ci na dłuższą metę pomóc. Nie mam eliksiru, ale mam jedno spostrzeżenie, które może Ci jakoś ułatwi zrozumienie swojej nerwicy. Otóż tym co najbardziej męczy w natrętnych myślach jest iluzja nieodwracalności. Jesteś opanowany myślą, że jeśli nie zrobisz czegoś co powinieneś (w Twoim wypadku nie pójdziesz do spowiedzi jeszcze tego samego dnia), to twoje życie się rozpadnie. Dojdzie do katastrofy, która stanie się nieodwracalna i wieczna (tzn. przynajmniej do końca życia), jak trafienie do piekła, a najstraszniejsze to, że będzie to tylko i wyłącznie twoja wina, bo tego czegoś nie zrobiłeś, i że każdego z pozostałych dni życia będziesz już tylko zadręczać się myślą o swojej winie, zostając właściwie za życia potępionym. Oczywiście, w realnym życiu zdarzają się momenty przełomowe, które z pozoru wyglądają na normalne sytuacje, lecz ten zdrowy pogląd w nerwicy ulega karykaturalnemu wynaturzeniu. W tej sytuacji w praawdziwym życiu, mając wiedzę, co może wpłynąć na nie w sposób decydujący (oczywiście nie wiesz na pewno i tym się to różni od nerwicy, gdzie wszystko jest przesądzone w sposób fatalistyczny) i to pozytywnie, rozsądnie jest zrobić to. Ale Ty w swojej nerwicy boisz się pójść do spowiedzi tego samego dnia wieczorem, bo wiesz w głębi siebie, że to nienormalne, że zwrócisz sobą uwagę jako ktoś nienormalny, że, gdy to zrobisz, będziesz sobą gardził i zaczniesz siebie niecierpieć jeszcze bardziej, bo tak naprawdę przegrałeś, a Twoje natręctwa zatriumfowały i teraz dopiero zaczną atakować. Tak więc prowadzisz wewnętrzną nerwicową walkę między dwoma kręgami piekła. Którykolwiek wygra, Ty jesteś przegrany bo i tak jesteś już w piekle i tylko w piekle. Dlatego szukasz desperacko ratunku w cudownych rozwiązaniach od innych ludzi, w łasce, którą mają Cię obdarzyć, ale, jak już pisałem, nie znajdziesz go tu.
  3. Myślę, że powodem jest Twoja nerwicowa ambicja (nie mam tu nic złego na myśli!). Szło Ci gładko, ale kiedy okazało się, że trzeba się mocniej wysilić, bo pojawiała się realna konkurencja, straciłeś zainteresowanie dla całej sprawy (tzn. tak sobie tłumaczysz), wzgardziłeś tym wszystkim, chcesz się wyróżnić, wybić przez nicnierobienie. Myślę, że pragniesz tym podświadomie zwrócić uwagę otoczenia, że masz jakieś inne problemy. Twoja ambicja bowiem była tylko elementem kompensującym niskie poczucie własnej wartości (,,skoro nie jestem nic wart, to przynajmniej to co robię będzie coś warte i dzięki temu zyskam uznanie"). Kiedy element wiedzy, pracowitości i zdolności przestał Cię szczególnie wyróżniać w klasie, poczułeś się zagrożony i postanowiłeś pójść w drugą skrajność - brak zainteresowania nauką. Jesteś przecież teraz ponad ten tłum, nie będziesz się z nim mierzył. Skąd to wiem? Sam tak miałem.
  4. Nie widzę innego sposobu na pozbycie się strachu, jak zacząć się leczyć. Może nie każdy ma takie objawy, jak Ty (ja np. miałem), ale w sumie nie o objawy tu chodzi, bo znalezienie jakichś sztuczek, czu trików, które pozwolą oszukać nerwicę i normalnie funkcjonować to tylko powierzchowne rozwiązanie. I tak to wszystko wróci - jak nie w tej formie, to w innej. Ja próbowałem przez kilkanaście lat znajdować takie wewnętrzne narzędzia walki, ale było to oszukiwanie siebie. Pewne objawy zanikały, nowe powstawały w miarę jak dorastałem, lecz zasada pozostawała ta sama. Dopiero gdy zacząłem sie leczyć, nastąpiła trwalsza poprawa.
  5. To że walczymy z podobnymi myślami nie znaczy, że powinniśmy robić to poprzez budowanie w sobie nienawiści do prawdziwych pedofilów:) Popełniają świadomie zło, ale korzenie tego zła tkwią w ich patologicznej osobowości, na który oni nie mieli już wpływu. Nie każdego też stać na to, by przyznać się do swoich skłonności przed histerycznym społeczeństwem. Oczywiście, to, że je oni realizują, należy jak najbardziej potępić.
  6. Miałem podobnie na pierwszym semestrze czwartego roku studiów. Siedziałem całymi dniami na stancji i wyłem. Przyczyna była inna, ale rezultat podobny - sam nie wiem, jak zaliczyłem ten semestr. Chyba dzięki temu, że wtedy właśnie zacząłem się leczyć. Ale dopiero od stycznia, a teraz jest połowa listopada, więc dobrze, że zaczynasz walczyć z problemem już teraz. Zresztą teraz jestem dawno po studiach i dalej nie wiem, co zrobić ze swoim popapranym życiem i znów siedzę w domu, ale to inna bajka... Jeśli wybierzesz katolicyzm, taki purytański, jakim go teraz widzisz, będziesz czuła się z czasem kaleka, bo nie będziesz realizowała siebie, i stopniowo zaczniesz Boga nienawidzieć, za to, że pozwolił na to, byś w Jego imieniu i dla Niego stała się taka szara i marnowała szanse. Jeśli wybierzesz dawny styl życia, nie będzie to to samo, co dawniej, gdyż nie będziesz się tym już nigdy cieszyła, a niedająca żyć wizja piekła i obawa, że jesteś na równi pochyłej do potępienia, nie da Ci nigdy spokoju. A więc Twoja nerwicowa alternatywa występuje między tym, czy zniszczyć siebie już na tym padole, czy dopiero w zaświatach. Jak z tego wybrnąć? Rzecz w tym, że intelektualnie tego nie rozstrzygniesz, bo niemożliwe jest powstrzymanie i odwrócenie umysłem negatywnych uczuć i emocji. Dlatego prócz rozmów z psychiatrą czy z psychologiem, które dodadzą Ci otuchy siłą ich autorytetu (jeśli uda im się Ciebie sobie zaskarbić) i trafności spostrzerzeń, do których sama nie doszłaś z własnej perwspektywy, sądzę, że powinnaś zacząć brać jakieś tabletki na obniżenie napięcia lękowego. Nie są to żadne ogłupiające środki (takie stosuje się dziś tylko w tzw. wielkiej psychiatrii) i nieczęsto mają jakieś skutki uboczne (chociaż u mnie obniżały np. pociąg seksualny w ogóle, na co w sumie nie narzekałem), lecz zaczynają działać stopniowo gdzieś dopiero po paru tygodniach regularnego stosowania. Sprawią one, że cały ten konflikt ,,wiara-moje życie" stopniowo i wbrew wszystkiemu, co teraz myślisz, przestanie zadręczać non-stop Twojej świadomości. Ja brałem początkowo Seroxat i Paxtin (ta sama substancja aktywna); pewnie lekarz przepisze Ci coś innego, albo może nic. Myślę jednak, że nie ma sensu rezygnować z tego, w czym może nam pomóc współczesna farmakologia. Ale tak naprawdę wizyty u lekarza i tabletki nie są cudownym środkiem, który wszystko rozwiąże. Nie uwolnią Cię one od prawdziwego życia, ani nie sprawią, że wszystko się samo ułoży, jeśli nie będziesz własnym swoim wysiłkiem walczyć. Ja tak właśnie kiedyś myślałem, ale się pomyliłem (zawsze zresztą myślałem życzeniowo). Dalsza aktywność (m.in. studiowanie) nie jest przeszkodą wobec potrzeby wyleczenia się i skupienia się na tym, ale jest tego wyleczenia koniecznym warunkiem. Pozdrawiam
  7. Pisałem Ci już trochę w innym temacie:) Moje natręctwa religijne doprowadziły mnie do tego, że Bóg traci dla mnie znaczenie. Nie jest to świadomy rewolucyjny bunt, lecz stopniowe oddalanie się. Przestawał mnie stopniowo obchodzić Bóg, który jest głuchy na moje cierpienia i dopuszcza, by dziecko, jakim byłem, gdy zachorowałem, musiało przez to wszystko przechodzić i rozwijać się w sposób spaczony. W przeciwieństwie do niektórych, tutaj się wypowiadających, nie chcę upokarzać siebie jeszcze bardziej, dodając sobie otuchy nadzieją, że miłosierny Pan mnie kocha i przebaczy mi straszne myśli, za które w ogóle nie jestem odpowiedzialny. Pozostała jednak gorycz po tym niepełnym odejściu. Nie pogodzisz seksu przedmałżeńskiego z ortodoksyjnym katolicyzmem i nie licz na to, że psycholog jednoznacznie powie Ci, co masz z tym fantem zrobić. Z tego, co czytam w Twoim poście, seks musiał jeszcze niedawno stanowić dla Ciebie jakąś pozytywną wartość, a wiara służy głównie jako pożywka dla nerwicy i nie ma samoistnej wartości. Ostatnio czytałem wspomnienia Jacka Kuronia (,,Wiara i wina. Do i od komunizmu"). Opisuje w nich m.in. swoją rozmowę z hm. Aleksandrem Kamińskim na temat ,,czystości" w prawie harcerskim. Kuroń uważał, że od czystości ważniejsza jest szlachetność i podał następujący przykład: 16-latka zachodzi w ciążę ze swoim rówieśnikiem. Chłopak wynajmuje mieszkanie i znajduje pracę. Zamieszkują razem. Oboje nie są czyści, ale są szlachetni. Kamiński zgodził się z nim ostatecznie. I ja się z tym zgadzam. Pozdrawiam
  8. Miałem (poza innymi) podobny temat nerwicowych natręctw, co Ty. Moja nerwica trwa od kiedy miałem 7-8 lat. Gdzieś w wieku mniej niż 15 lat zacząłem posądzać siebie o homoseksualizm, ale to była krótka fraszka w porównaniu z tym, co nastąpiło potem - samooskarżanie się o pedofilię. Potrafiłem nieustannie zamęczać się myślą, co chciałbym i mógłbym zrobić małym, ładnym dziewczynkom... Katorga była tym większa, że mam w rodzinie sporo młodego kuzynostwa. Kiedy poszedłem po raz pierwszy do psychiatry w wieku 22 lat (zresztą z wielorakich przyczyn; skłonności pedofilskie były męką, ale same nie skłoniłyby mnie do przyznania się przed lekarzem, że jestem ,,czubkiem"), nieustannie ją przekonywałem, że jestem pedofilem. Muszę przyznać, że jej zapewnienia bez mrugnięcia okiem, iż w ogóle w to nie wierzy, dawały mi sporo ukojenia, ale i tak do dziś nie pozbyłem się zupełnie tego upiora, który nachodzi mnie czasami, gdy pojawi się odpowiednia sytuacja. Najważniejsze jednak jest to, że dzięki lekom (biorę je już prawie trzy lata) już po kilku miesiącach w codziennym funkcjonowaniu przestały mnie te myśli dręczyć. Twoja sytuacja wydaje mi się o tyle bardziej rokująca, że choć - jak sama mówisz - Twoje myśli są obecnie bardzo intensywne i niszczące, to jednak nie trwają jeszcze długo, a Ty już zaczęłaś leczenie. Dopadło Cię to też dopiero stosunkowo niedawno, już jako osobę dorosłą, z ukształtowaną osobowością. Ja siedziałem w tej parszywej formie, kiedy moja glina była jeszcze zupełnie plastyczna. Dlatego, jak sądzę, tak długo to u mnie pozostaje. Wierzę, że Twoja terapia potrwa znacznie krócej. (Co do komponentu eklezjastycznego to w mojej nerwicy też jest naturalnie obecny - pisałem o tym w temacie ,,Problem z wiarą") Pozdrawiam
  9. Rady może są i dobre (zwłaszcza zaczęcie leczenia), ale nie sądzę, by przy tym zaburzeniu powiedzenie sobie, że ,,przystopuję z tym wszystkim" miało na dłuższą metę większą wartość terapeutyczną. Intelekt samodzielnie nie jest w stanie powstrzymać i wyeliminować zaburzonych emocji, więc zawsze będzie, jak nie Duch Św., to Pan Bóg, albo Maryja, albo wszyscy święci pańscy, aż do czasu, gdy Twoje natręctwa przerzucą się na coś, co co stanie się dla Ciebie ważniejsze niż religia. Dlatego warto leczyć się, zanim nie stracisz wiary. Ja mam 25 lat, w nerwicę natręctw wpadłem w wieku 7-8 lat, nie pamiętam już dokładnie. Leczyć się zacząłem w wieku lat 22; wcześniej było to tajemnicą moją i Pana Boga. Przez wiele pierwszych lat przeżywałem w związku z nerwicą to, co Ty teraz. Podobno Bóg doświadcza tych, których kocha. Ale żeby doświadczenie cię wzmocniło, musisz mieć jakąś podstawę, rdzeń, kościec, na którym możesz sie oprzeć. Jaki rdzeń może mieć 8-letnie dziecko, którego osobowość dopiero sie kształtuje? Toteż kiedy wydoroślałem, doszedłem do wniosku, że skoro Bóg na to wszystko pozwalał, to znaczy, że Go nie ma i nie ma sensu się Nim przejmować, a jeśli jest, to tym bardziej nie ma co się Nim przejmować. Kiedyś panicznie bałem sie obrazić Ducha Św. Dziś, w chwilach rozpaczy, wyzywam Go nawet od ,,sk...". Lecz się, póki jeszcze wierzysz, póki nie zgorzkniałeś.
×